Pod koniec października, krótko przed rozpoczęciem szczytu klimatycznego Organizacji Narodów Zjednoczonych COP30, Bill Gates zamieścił na swoim blogu wpis, który wywołał niemałe kontrowersje. W tekście zatytułowanym „Trzy trudne prawdy o klimacie” miliarder i jeden z najbardziej znanych orędowników redukcji emisji dwutlenku węgla argumentował, że kryzys klimatyczny jest co prawda bardzo poważny, ale nie doprowadzi do zmierzchu cywilizacji. Jego zdaniem ludzkość wypracowała instrumenty polityczne i technologiczne, które pozwolą nam uniknąć katastrofy. Choć Gates wielokrotnie zaznaczył, że nie chodzi mu o bagatelizowanie problemu, to Donald Trump triumfalnie ogłosił na platformie Truth Social zwycięstwo z „bredniami” głoszonymi przez zwolenników „klimatycznego oszustwa”.
Klimat do zmiany
Wypowiedzi obu miliarderów odbiły się szerokim echem w międzynarodowej opinii publicznej, bo poruszona przez nich tematyka od dawna budzi skrajne emocje. W moim odczuciu jesteśmy świadkami zmiany politycznej – nie tylko w podejściu do klimatu, lecz także innych obszarów, w tym polityki demograficznej.
W swoim wpisie Gates podkreślił, że działania na rzecz obniżenia emisji nie mogą się odbywać kosztem obcinania wydatków na ochronę zdrowia i strategie rozwojowe, które sprawią, że ludzkość stanie się odporniejsza na stojące przed nią wyzwania. W końcowym przesłaniu miliarder pisze, że „rozwój jest adaptacją”, wskazując, że miarą sukcesu polityki klimatycznej powinno być nie tyle ograniczenie emisji i jej wpływ na globalne temperatury, ile ludzki dobrostan. Dlatego w jego opinii nasze podejście powinno się koncentrować w większym stopniu na zapewnieniu taniej energii, trosce o zdrowie i rolnictwie. Gates przekonuje też, że powinniśmy położyć mocniejszy nacisk na kwestie dobrobytu w krajach rozwijających się. „Musimy pomóc najuboższym mieszkańcom globu zaadaptować się do zmian klimatycznych” – dowodzi.
Dotychczas podobne głosy pojawiały się głównie wśród osób, które zwracały uwagę na ogromne koszty społeczne zielonych polityk dla najmniej uprzywilejowanych grup. W narracji orędowników globalnej polityki klimatycznej dominowały ostrzeżenia przed nadchodzącą wielkimi krokami apokalipsą. Narracja ta upowszechniła się m.in. za sprawą szwedzkiej aktywistki Grety Thunberg, której działania (np. „piątki dla klimatu”) stanowiły bezpośrednią inspirację dla powstania ruchu Last Generation, znanego w Polsce pod nazwą Ostatnie Pokolenie.
Ale jak pokazały doświadczenia ostatnich lat, alarmistyczny sposób opowiadania o kryzysie klimatycznym stał się przeciwskuteczny. Coraz większym poparciem cieszą się środowiska, które budują swój kapitał nawet nie tyle na sprzeciwie wobec zielonej polityki, ile na negowaniu zmian klimatu i ich antropogenicznego pochodzenia. Świetnym przykładem jest tu prezydent Trump, choć w Europie – w tym w Polsce – również bez trudu odnajdziemy polityków głoszących podobne hasła. Być może przedstawiciele proklimatycznego mainstreamu zrozumieli, że apokaliptyczna retoryka jest drogą donikąd – choćby dlatego, że radykalnie ogranicza dostępne opcje.
Lejtmotyw polityki klimatycznej
Strategia stawiająca w centrum adaptację ułatwia snucie pozytywnej narracji: coś od nas zależy, coś możemy zrobić, coś jest w naszym zasięgu. Być może po czasach pandemii COVID-19, inflacji i rosyjskiej inwazji na Ukrainę, która odbiła się na cenach surowców energetycznych, ludzie nie mogą już więcej słuchać o katastroficznych scenariuszach. Chcą usłyszeć od polityków, że będzie lepiej. Albo przynajmniej, że będzie tak jak dawniej. Prawdopodobnie to właśnie ta emocja gromadziła rok temu tłumy na wyborczych wiecach Sławomira Mentzena. Co najważniejsze, strategia adaptacyjna wpisuje się w coś, co stanowi esencję współczesnej polityki: tzw. zdrowy rozsądek, zwany też chłopskim rozumem. Zamiast szaleństw niskoemisyjności mamy ewolucyjne zmiany, korzystnie wpływające na nasz dobrobyt. „Keine Experimente” (Żadnych eksperymentów), jak głosiło jedno z haseł wyborczych niemieckiej CDU w kampanii z 1957 r. Zresztą ostatnie wybory prezydenckie w Polsce kręciły się wokół podobnych emocji: trzeba zaufać mądrości ludu, a nie wymysłom (globalnych) elit czy rozbrykanej młodzieży blokującej drogi.
Nie wiem, czy Bill Gates ma jakiekolwiek szanse, by przemówić do ludu. Jednak spodziewam się, że jego wypowiedź stanie się wkrótce ważnym punktem odniesienia w debacie publicznej i strategiach wielu partii. Nie mam tu na myśli Trumpa, który udowodnił, że można wykorzystać słowa Gatesa całkowicie niezgodnie z intencjami autora. Chodzi też o zmianę narracji, którą widać w Unii Europejskiej. Bruksela nie porzuca celów klimatycznych, ale puszcza oko do krytyków, np. odsuwając wejście w życie dyrektywy ustanawiającej system ETS2 czy zostawiając furtkę do przedłużenia okresu, w którym będzie można rejestrować auta o napędzie spalinowym. Nie zdziwię się, jeśli pojęcie adaptacji niedługo wkroczy do języka eurokratów i stanie się lejtmotywem polityki klimatycznej.
Pojawia się pytanie, czy przesunięcie perspektywy z przeciwdziałania zmianom klimatu na adaptację nie spowoduje rezygnacji z redukcji emisji. Obawiam się, że posłuży ona za wygodny wytrych, by porzucić zielone działania, które wymagają poniesienia określonych kosztów. A raczej nie potrafię sobie wyobrazić, by naj bogatsi wzięli je na swoje barki, gdybyśmy uwolnili od nich uboższych mieszkańców globu.
Demografia nie do odkręcenia
Jestem ciekaw, w jakim tonie będą się toczyć rozmowy o klimacie podczas weekendowego szczytu G20 w Johannesburgu i Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, które odbędzie się w styczniu 2026 r. Na stronie internetowej tej drugiej imprezy zamieszczona jest informacja o trwającej konferencji COP30 z hasłem „Ludzie, planeta, postęp”. Mowa w niej o tym, że głównym celem szczytu jest finansowanie adaptacji, ochrony środowiska i transformacji systemów żywnościowych. Trudno się temu dziwić – jednym z głównych zadań COP30 jest opracowanie „narodowych planów adaptacji”. Widać zatem zbieżność z przesłaniem Billa Gatesa.
Problematyka zmian klimatycznych nie jest jedynym obszarem, który w ostatnich latach opisuje się takimi słowami jak „katastrofa” i „armageddon”. W debacie publicznej o demografii znajdziemy analogiczne narracje. Jednak tu także powoli wkracza zmiana. W analizie dla Polityki Insight Anna Gromada otwarcie stwierdza, że nie da się uciec przed kryzysem demograficznym, a jedyne, co nam pozostaje, to wprowadzać rozwiązania adaptacyjne. W podobnym tonie wypowiada się współodpowiedzialny za przygotowanie nowej średniookresowej strategii rozwoju kraju Jakub Sawulski. W niedawnym wystąpieniu na XX Kongresie Obywatelskim Sawulski dowodził, że musimy się zacząć adaptować do zmian demograficznych niezależnie od polityki migracyjnej. Choć wciąż pojawiają się pozycje takie jak książka Michała Kota i Bartosza Marczuka „Jak uniknąć demograficznej katastrofy”, to odnoszę wrażenie, że powoli oswajamy konieczność dostosowania się do kryzysu.
W kontekście demografii, tak jak w przypadku zmian klimatycznych, przyjęcie narracji adaptacyjnej rodzi pewne zagrożenia. Michał Kot zwrócił na nie uwagę podczas ostatniego Krynica Forum. Jego zdaniem, jeśli pogodzimy się z demograficzną zapaścią, to zabraknie woli politycznej, aby przeforsować jakiekolwiek rozwiązania, które mogłyby przynieść efekty za 20–30 lat. Strategia adaptacyjna może być atrakcyjna dla dzisiejszych 50- i 60-latków czy osób z wyżu demograficznego na przełomie lat 70. i 80. XX w., ale niekoniecznie dla młodszych, czyli zetek i alf (nawet jeśli teza o „ostatnim pokoleniu” jest przesadzona). Decydującą rolę odegrają tu liczby: ludzi w wieku 40+ jest zdecydowanie więcej – i to oni w dużej mierze decydują o wynikach wyborów. Co ciekawe, 30-latkowie, którzy mogą być bardziej narażeni na negatywne skutki zmian klimatycznych niż ich starsi koleżanki i koledzy, to grupa najchętniej głosująca w ostatnich wyborach prezydenckich na Grzegorza Brauna i Sławomira Mentzena, czyli kandydatów zdecydowanie proadaptacyjnych.
Warto zaznaczyć, że o ile wiemy, jak będą wyglądać proporcje ludności w wieku produkcyjnym i nieprodukcyjnym do 2050 r., o tyle skutki zmian klimatycznych pozostają sporą niewiadomą, a przynajmniej nie są tak jednoznaczne. Nie da się wykluczyć, że dla wielu krajów europejskich, zwłaszcza tych na północ od Alp, będą one oznaczać ochłodzenie – i to w nieodległej przyszłości. W takiej sytuacji realizowanie strategii adaptacyjnej może się okazać o wiele prostsze politycznie niż utrzymywanie ambitnej zielonej agendy.
Z perspektywy biedniejszych krajów wygląda to dużo gorzej. Być może właśnie dlatego globalna Północ wyprzedzająco składa im pod hasłem „adaptacja” skromne propozycje, takie jak wsparcie systemów ochrony zdrowia i polityki rozwojowej. Trudno mi uwierzyć, by właściciele globalnego kapitału odkryli w sobie powołanie do polepszania sytuacji najmniej uprzywilejowanych społeczeństw. Prędzej uwierzę w wersję mówiącą, że nie da się już wiele zarobić na obecnej polityce klimatycznej, np. na inwestycjach w odnawialne źródła energii. Jak zauważył Krzysztof Mazur z kanału Geoekonomia, Net-Zero Banking Alliance, czyli wspierany przez ONZ sojusz banków zobowiązanych do osiągnięcia neutralności klimatycznej, niedawno ogłosił zakończenie działalności. Decyzja ta była konsekwencją masowego eksodusu największych instytucji finansowych (m.in. JP Morgan i Morgan Stanley), który się rozpoczął w grudniu 2024 r. Echo tych zmian słychać także nad Wisłą: duński Vestas, jeden z największych na świecie producentów turbin wiatrowych, wstrzymał budowę swojej fabryki w naszym kraju.
Możliwe więc, że opowieść o adaptacji nie tylko jest użyteczna z perspektywy politycznej, lecz także przygotowuje grunt pod skok globalnego kapitału na inwestycje adaptacyjne w krajach globalnego Południa. Czas pokaże, czy ta prognoza okaże się słuszna. ©Ⓟ