Jak wiele z tego, co widzimy w serialu „Heweliusz”, jest prawdą?
Kasper Bajon, scenarzysta „Heweliusza”, współscenarzysta m.in. „Wielkiej wody”, „Rojst” i „Rojst 97”, scenarzysta i reżyser „Projektu UFO”, pisarz
ikona lupy />
Kasper Bajon, scenarzysta „Heweliusza”, współscenarzysta m.in. „Wielkiej wody”, „Rojst” i „Rojst 97”, scenarzysta i reżyser „Projektu UFO”, pisarz / Materiały prasowe / fot. Materiały prasowe

Kasper Bajon: Rolą scenarzysty jest wymieszanie tego, co prawdziwe, z tym, co fikcyjne. Ale w pewnym sensie wszystko, co widzimy na ekranie, jest prawdą, choćby pod względem prawdy emocjonalnej stworzonych postaci. W pracy nad fabułą „Heweliusza” czerpałem oczywiście inspirację z wydarzeń, które miały miejsce. Odnosimy się do elementów historii, choć niekoniecznie dokładnie tak, jak rozgrywały się naprawdę. Natomiast mam nadzieję, że właśnie prawda emocjonalna jest w stu procentach zachowana.

Anna Kępińska, producentka „Heweliusza”, „Wielkiej wody”
ikona lupy />
Anna Kępińska, producentka „Heweliusza”, „Wielkiej wody” / Materiały prasowe / Fot. Weronika Lawniczak/ Materiały prasowe

Anna Kępińska: Sednem faktycznej historii promu „Jan Heweliusz” jest to, że nikt do końca nie zna prawdy. W trakcie kwerendy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że każdy uczestnik wydarzeń ma odrębną perspektywę i własną hipotezę na temat tego, co się wydarzyło. Tworząc ten serial, uciekaliśmy więc przed postawieniem widza w obliczu jednej prawdy. To oczywiste, że z powodów choćby wizualnych przyjęliśmy pewne założenia odnośnie do tego, co się wydarzyło na morzu. Żeby w przekonujący sposób pokazać scenę tonięcia „Heweliusza”, musieliśmy rezygnować z prezentowania zbyt wielu wariantów. Jednak jasno mówimy o tym, że serial jest naszą wizją artystyczną inspirowaną relacjami świadków. Nie zamierzamy wprowadzać odbiorcy w błąd, że serial jest dokumentalnym zapisem tej historii.

Jak długo trwa przygotowanie merytoryczne do napisania scenariusza?

K.B.: To zawsze zależy od tematu. Istotne jest to, czy research, czyli dokumentacja merytoryczna, opiera się na lekturze, czy też na spotkaniach z ludźmi. W przypadku „Heweliusza” cały proces zajął nam co najmniej pół roku. Choć niektóre zagadnienia weryfikowaliśmy jeszcze w trakcie pisania scenariusza czy nawet kręcenia zdjęć. Dzięki temu, że z Netflixem zrobiliśmy wspólnie już kilka produkcji, to wiemy, że nad pewnymi szczegółami warto, a wręcz trzeba pracować do ostatniej chwili.

Odwiedzaliście archiwa, rozmawialiście z ludźmi?

K.B.: Robiliśmy jedno i drugie. Sięgnę liśmy również po materiały audio wizualne. Wychodziliśmy z założenia, że wszystko może się przydać.

Udało się wam ustalić coś nowego?

K.B.: Nie zależało nam na odkrywaniu nowych faktów, nie było naszą intencją stworzenie serialu dokumentalno-dochodzeniowego. Zatonięcie promu „Jan Heweliusz” to sprawa tajemnicza i myślę, że już na zawsze taka pozostanie. Niemniej z punktu widzenia scenarzysty jest to w jakimś sensie wymarzona sytuacja. Na bazie tajemnicy lepiej buduje się konflikty między postaciami.

Jak wiele faktów trzeba znać, żeby napisać scenariusz serialu katastroficznego?

K.B.: Jak najwięcej. Wiedza się przydaje, dobrze jest ją zgromadzić. Staram się nie popadać jednak w przesadę.

A.K.: Przy okazji prac nad „Wielką wodą” Kasper stwierdził, że research kończy się wtedy, gdy od różnych ludzi zaczynamy słyszeć te same historie. To sygnał, że wiemy już wystarczająco dużo, żeby zacząć pisać.

W serialu występują konkretne osoby, które – jak się domyślam – wciąż żyją. Choćby wdowa po kapitanie. Czy ich historie są opowiedziane wprost, czy podkręcone?

A.K.: Wdowa po kapitanie Ułasiewiczu oraz jego córka były zaangażowane w proces powstawania serialu. Natomiast wszystkie pozostałe postacie zostały stworzone lub zmienione na potrzeby serialu.

K.B.: W innych postaciach staraliśmy się połączyć różne historie i doświadczenia. Muszę jednak przyznać, że nie do końca rozumiem tę potrzebę rozdzielania na fikcję i prawdę w produkcjach fabularnych. Zauważyłem to przy „Wielkiej Wodzie”, teraz znów przy „Heweliuszu” – to ciągłe dociekanie sporej liczby osób, co jest prawdą, a co nią nie jest. To ciekawe, bo Amerykanie, oglądając np. „Moneyball” (film o dyrektorze sportowym drużyny bejsbolowej – red.), nie zadają podobnych pytań. Mamy chyba w Polsce taką potrzebę przywiązania do prawdy w kinie, co z perspektywy twórcy jest dość ograniczające, a przez to mało inspirujące.

A.K.: Dbaliśmy o to, by widz od pierwszej chwili zdawał sobie sprawę, jakim projektem jest „Heweliusz”. Już na początku pojawia się informacja, że serial został jedynie zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Nie chcemy, żeby traktowano go jako projekt dokumentalny. Zaznaczamy więc, że ten serial to fabuła inspirowana wydarzeniami, ale przekazująca prawdę emocjonalną o nich. Katastrofa promu „Jan Heweliusz” wydarzyła się naprawdę – już samym tytułem serialu wskazujemy, że jest to dla nas punkt odniesienia. Zależało nam zarazem na realistycznym pokazywaniu Polski tamtego czasu. Natomiast reszta jest podporządkowana potrzebom dzieła i przebiegu fabularnego. Tych, którzy chcą się zapoznać szczegółowo krok po kroku z historią katastrofy promu, odsyłam do dokumentów i reportaży. Tam należy szukać prawdy faktograficznej.

Ridley’owi Scottowi zarzucano, że jego filmowy Napoleon strzela do piramid. Jeden widz domyśli się, że ta scena miała wymiar symboliczny, ale już inny potraktuje ją jako źródło wiedzy o historii.

K.B.: Sam Ridley Scott odniósł się do tych zarzutów historyków dość dosadnie. Musimy pamiętać, że tworzymy filmy fabularne. Dramaturgia jest dla nas ważniejsza od faktografii. W pewnym sensie przekłamania są nieuniknione. Scenarzysta i reżyser muszą wybrać pewne wydarzenia, oświetlić jedynie niektóre wątki, często zmienić sekwencję wydarzeń. Historię opowiada się też z konkretnego punktu widzenia, nawet jeśli – tak jak w przypadku „Heweliusza” – tych perspektyw jest kilka. To oczywiste, że efektem końcowym naszej pracy będzie subiektywna opowieść. Zresztą nie zależy nam na byciu obiektywnym wobec tego, o czym opowiadamy – w końcu przepuszczamy to również przez naszą wrażliwość.

Z jak dużej części zebranego materiału konstruuje się scenariusz? Co się bierze z researchu, a co dopowiada, wymyśla?

K.B.: Podczas warsztatów ze studentami często dostaję od nich krótkie opisy pomysłów na scenariusz. I często mam wrażenie, że dzielą się anegdotami, zarysem kilku scen. A w pracy scenarzysty zupełnie nie o to chodzi. Zaczynając pracę nad scenariuszem, trzeba się zastanowić, o czym się opowiada, i znaleźć odpowiedni punkt widzenia. Każdą historię i każde wydarzenie można zobaczyć na tysiąc sposobów. Zadaniem scenarzysty jest znalezienie tego najbardziej interesującego i inspirującego. Podążając za nim, można, i należy, wyselekcjonować elementy potrzebne do stworzenia opowieści i wyrzucić pozostałe. Oczywiście później – w końcowej fazie pisania scenariusza – zawsze mam wrażenie, że czegoś dałem za dużo albo za mało. Trzeba się jednak trzymać przyjętej perspektywy. Nawet jeśli po dogłębnym researchu człowieka ogarnia mania faktów. Gdy się bardzo dużo wie, to ma się ochotę bardzo dużo upchnąć do serialu. Tymczasem sztuka polega na eliminacji. Początkowo ma się wrażenie, że coś się traci, później jednak się okazuje, że wprost przeciwnie – na usuwaniu nadmiaru faktów i wydarzeń można jedynie zyskać.

Fakty są podporządkowane potrzebom narracyjnym czy narracja musi się dopasować do faktów?

K.B.: Nie ma jednej zasady. Każde wydarzenie ma swoją wewnętrzną narrację albo wielość narracji i trzeba je po prostu znaleźć. Fakt jest jeden – prom „Jan Heweliusz” zatonął. Trzeba jednak podjąć decyzję, z której strony ugryźć ten temat i jak go opowiedzieć.

A.K.: Ten nadrzędny fakt był punktem wyjścia do poprowadzenia narracji. Wszystkie inne wydarzenia są do pewnego stopnia podporządkowane dramaturgii kreowanych postaci.

Z serialu wyłania się siermiężny obraz lat 90. XX w. To czas atrakcyjny dla filmowców?

K.B.: Przede wszystkim jest czasem wciąż niedomkniętym. Lata 90. to z jednej strony filmy Pasikowskiego, a z drugiej „Młode wilki”. Z perspektywy czasu widać, że być może ani jeden, ani drugi obraz nie oddaje prawdy o tym okresie. Pewne narracje wymagają przedefiniowania. W tamtym czasie narodziła się nasza dzisiejsza rzeczywistość, więc warto mu się przyglądać. W „Rojście Millenium” z Jaśkiem (Janem Holoubkiem, reżyserem – red.) opowiadamy o końcówce lat 90. Akcja „Wielkiej wody” toczy się w 1997 r. Teraz do listy dołącza „Heweliusz”.

A.K.: Punktem wyjścia nie była chęć opowiedzenia o latach 90. To tło naszych historii, choć niezmiernie ważne. Konstruujemy te opowieści w taki sposób, że nie da się uciec od czasu, w którym się wydarzyły. Skupienie się na tym okresie było pochodną zainteresowania tematyką powodzi w „Wielkiej wodzie” i katastrofy morskiej w „Heweliuszu”, ale nie ukrywam, że możliwość zajmowania się latami 90. jest pociągająca – dobrze je pamiętam, byłam wtedy w liceum. Wydaje mi się, że było to tak bardzo niedawno, kiedy jednak zaczęliśmy tworzyć scenografię i konstruować świat, to zorientowaliśmy się, jak wielka przepaść nas dzieli od tego okresu. Zwłaszcza dla młodszego pokolenia, dla którego tamte lata są zupełnie niedostępne, a o „Janie Heweliuszu” nigdy nie słyszeli.

Czy przygotowania do filmu zmieniły waszą recepcję lat 90.?

K.B.: Kiedy zatonął „Jan Heweliusz”, czyli w 1993 r., miałem dziesięć lat, więc w dużej mierze są to wspomnienia z piaskownicy, placu zabaw i podstawówki. Sam obraz tamtych lat się we mnie nie zmienił, ale inna jest dziś interpretacja tamtego okresu, łatwiej zobaczyć łańcuchy przyczynowo-skutkowe i znaleźć sedno tych wydarzeń. Żyjąc w latach 90., nie wiedzieliśmy, czym one są i czym będą skutkować.

A.K.: Ciekawe, jak poszczególne wydarzenia zapisują się w ludzkiej pamięci. Jak konkretne okresy w historii są naznaczane emocjami. Weźmy choćby powódź w 1997 r. Wielka tragedia, wszyscy o niej pamiętamy. Ale przeprowadzając research do „Wielkiej wody”, zauważyliśmy duży sentyment do tamtych czasów. Ludzie tęsknią za wielką solidarnością, którą wówczas poczuli. Mówię o Wrocławiu – mieście, które zbudowało swoją powojenną tożsamość m.in. na tej wielkiej tragedii. Jego mieszkańcy często dopiero wtedy poczuli silny związek z miastem, które przecież było częścią Ziem Odzyskanych. To był nieoczekiwany pozytywny aspekt tej dramatycznej historii. W przypadku zatonięcia promu „Jan Heweliusz”, które miało miejsce cztery lata wcześniej, dotykamy indywidualnych tragedii konkretnych osób. W ich historiach znajdujemy zupełnie inny nastrój – beznadzieję, osamotnienie, traumę. Okazuje się więc, że czasy nie mają znaczenia. Nie ma jednych lat 90. Każda z opowieści inaczej odsłania nastrój tamtej dekady.

Weźmy ten kontrast. O wielkiej powodzi wie każdy, to wydarzenie na stałe weszło do naszej zbiorowej świadomości. Kto pamięta o tragedii Heweliusza?

A.K.: Z pewnością Pomorzanie.

Dlaczego to wydarzenie nie weszło do świadomości ogólnopolskiej?

K.B.: Po pierwsze, dotyczyło to znacznie mniejszej liczby ludzi. Po drugie, Polską w tamtym okresie targało wiele medialnych burz, 32 lata, które minęły od czasu tej tragedii, zrobiły swoje.

A.K.: Powodzie się niestety powtarzają i dotyczą bardzo dużej grupy ludzi.

K.B.: To kwestia perspektywy – nie każdemu grozi utonięcie na morzu, ale niemal każdemu woda może odebrać dom. Zatonięcie statku to zaledwie moment, o którym i tak wiele wówczas mówiono w mediach. Tymczasem powódź trwa i trwa, czasami wiele tygodni. Dlatego dłużej się o niej rozmawia i pamięta.

Powódź jest bardziej uniwersalna, a zarazem bliższa przez to, że łatwiej doświadczalna, a katastrofa morska odległa?

K.B.: Chcieliśmy, żeby ta katastrofa morska się zuniwersalizowała, żeby stała się metaforą, w której każdy może odnaleźć swoją własną katastrofę. Jeśli chodzi o pamięć o tamtych wydarzeniach, to powódź lepiej zapisała się w naszej zbiorowej świadomości, bo wszyscy czekali na nadejście fali powodziowej, która szła z południa na północ. Natomiast sprawa „Heweliusza” – o czym opowiadamy w serialu – została bardzo szybko zamieciona pod dywan, zapomniana przez społeczeństwo. Zajmowali się nią wyłącznie sami zainteresowani.

„Wielka woda” to opowieść o bezradności państwa, ale i o wielkiej międzyludzkiej solidarności. Z „Heweliusza” wyłania się znacznie bardziej pesymistyczny obraz.

K.B.: Może to te cztery lata zrobiły różnicę. (śmiech) Mówiąc jednak serio, zdajemy sobie sprawę, że te seriale są inne. „Wielka woda” opowiadała o solidarności w obliczu dysfunkcyjnego państwa.

A.K.: Tam opowiadamy o stratach raczej finansowych i bytowych niż o ofiarach śmiertelnych powodzi. Odpowiedzią na te straty była solidarność. „Heweliusz” jest smutniejszą opowieścią o ludziach, których świat się zawalił; którzy przeżywają traumę i żałobę. Im ciężko jest pomóc. Cierpią w samotności.

Przez lata o tej tragedii się nie mówiło. Rok temu ukazał się książkowy reportaż Adama Zadwornego, teraz pojawia się serial. Skąd to zainteresowanie?

A.K.: Zapewne pretekstem mogła być okrągła rocznica – 30-lecie katastrofy. Choć my prace nad scenariuszem zaczęliśmy znacznie wcześniej, jeszcze w trakcie produkcji „Wielkiej wody”.

K.B.: Nie wiem, jak jest w przypadku książek i artykułów, ale jeśli chodzi o realizację naszego serialu, to po raz pierwszy pojawiła się możliwość zrobienia w Polsce produkcji tego formatu. Netflix zaufał naszej wizji i umożliwił jej zrealizowanie.

A.K.: Nie ukrywam, że sukces „Wielkiej wody” był dla nas wielką zachętą i dał nam odwagę w myśleniu o „Heweliuszu”.

K.B.: Ostatnio ktoś mi opowiadał, że słyszał, jak w jednej z sopockich kawiarni kapitanowie rozmawiali o „Heweliuszu”. Ta sprawa wciąż w nich żyje.

Skoro tak, to jak zareagują na serial, który opowiada tę historię nieco inaczej, niż sami ją pamiętają?

K.B.: Myślę, że bardzo uczciwie przedstawiamy naszą opowieść. Zresztą to nie ludzie morza są największymi winnymi katastrofy „Heweliusza”.

A.K.: Bardzo zależało nam w komunikacji z widzami, aby zrozumieli, że opowiadamy historię fabularną jedynie inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Z tego powodu umieściliśmy planszę na początku serialu, aby jasno przedstawić nasze intencje. Oczywiście nie mamy wpływu na to, jak będzie odbierana nasza historia, ale staraliśmy się zadbać o uczciwość przekazu i zrozumienie, że serial fabularny rządzi się innymi prawami niż dokumentalny i jest w nim przestrzeń na subiektywną wypowiedź artystyczną oraz podporządkowanie dramaturgii. Wykonaliśmy bardzo szeroki research, którego celem było oddanie atmosfery i emocji, a nie dosłowne odtworzenie wydarzeń. Naszą granicą był zawsze szacunek dla osób dotkniętych tragedią. Dlatego postawiliśmy w większości na fikcyjne postaci i uogólnione wątki, by chronić prywatność i emocje rodzin oraz ocalałych. Wrócę jednak do wdowy po kapitanie i jej córki Agnieszki. Tutaj sytuacja była inna. W trakcie długiego procesu tworzenia scenariusza udało się nam zdobyć wzajemne zaufanie i zrozumienie tego, że nie każde wydarzenie z ich udziałem, o którym opowiadamy, używając ich prawdziwych nazwisk, musiało wyglądać dokładnie tak, jak widzimy na ekranie. Ważne natomiast dla nas było to, żeby odbyło się to z ich akceptacją, ponieważ posługujemy się opowieścią w tym przypadku o tych konkretnych osobach.

Zawsze może się pojawić zarzut, że „oto ktoś bierze moją historię, moje nazwisko i opowiada o emocjach, które mnie nie dotyczą”.

A.K.: To prawda. Tak jednak nie robimy, bo byłoby to działaniem nie fair. Nie korzystamy z prawdziwych nazwisk innych bohaterów, a zdarzenia i historie kompilujemy lub tworzymy na nowo. Wyjątkiem były tu wdowa po kapitanie Ułasiewiczu i córka, ale to był nasz świadomy wybór i pomysł twórczy na opowiedzenie tej historii.

Często filmowcom zarzuca się, że nie powinni przenosić na ekran na gorąco tego, co widzą. Trzydzieści lat to bezpieczny dystans?

K.B.: To dystans, który pozwala zobaczyć wydarzenie w danym kontekście i nakreślić jego konsekwencje. Czy jest jednak bezpieczny? Nie wiem. Polacy są w stanie pokłócić się o powstanie styczniowe. Nie ma więc czegoś takiego jak bezpieczna perspektywa czasowa.

A.K.: Wydaje mi się, że jest to czas wystarczający na uchwycenie dystansu do tej historii przez rodziny i poszkodowanych, którzy w tym uczestniczyli, i nas twórców, którzy żyli w tamtym okresie. Tę granicę dystansu, wydaje mi się też, że wyznaczały spotkania na etapie tworzenia scenariusza. Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, dzielili się z nami swoimi emocjami i historiami. Wielu z nich zależało na tym, aby ten serial powstał i utrwalił tę historię, zatrzymując pamięć o „Heweliuszu”. Gdybyśmy mieli tyle czekać, to być może nie mielibyśmy już szansy na opowiedzenie o powodzi z 1997 r. ani o tragedii „Heweliusza” w taki sposób, czerpiąc inspirację od osób, które bezpośrednio dotknęła tragedia i które są gotowe na podzielenie się swoimi emocjami.

Wróćmy do prawdy emocjonalnej. Jak wiele w „Heweliuszu” jest powrotu do lat 90., a jak wiele opowieści o naszych współczesnych lękach i obawach?

K.B.: Trudno to rozdzielić. Staramy się opowiadać o przeszłości, ale grzech anachronizmu będzie zawsze obecny, bo jednak patrzymy na tamte czasy z naszej perspektywy, filtrujemy je przez współczesną wrażliwość. Co więcej: wiemy, jakie dane wydarzenia miały konsekwencje, co sprawia automatycznie, że w jakiś konkretny sposób je postrzegamy. Głęboko wierzę, że to przyszłość kształtuje przeszłość, a nie odwrotnie. To, jak widzimy, interpretujemy wydarzenie – ba!: to, czym ono jest w istocie – nie zależy od momentu, kiedy się wydarza, ale od tego, jakie w przyszłości miało skutki. Przykładowo: kula wystrzelona nie jest jeszcze narzędziem zbrodni, dopiero musi kogoś trafić, by się nim stała.

Katastrofa „Jana Heweliusza”

Polski prom wykorzystywany do przewożenia ciężarówek i wagonów kolejowych zatonął na Morzu Bałtyckim w nocy z 13 na 14 stycznia 1993 r.

Podczas rejsu z Świnoujścia do Ystad. Zginęło 56 osób – wszyscy pasażerowie oraz 20 członków załogi. Uratowano jedynie dziewięciu marynarzy. Latami badano powody katastrofy, obwiniając o jej spowodowanie naprzemiennie kapitana statku i członków załogi albo armatora. Nigdy nie podano jednoznacznych przyczyn tragedii. To właśnie na tych niedopowiedzeniach, półprawdach i domysłach bazują twórcy serialu „Heweliusz” (kadr z filmu na zdjęciu). Jak sami przyznają – ich ekranowa wizja to zaledwie jeden z wielu wariantów tego, co mogło się wówczas wydarzyć.