Ujawniona niedawno propozycja przepisów, które mają dawać inspekcji pracy prawo do przekształcania umów cywilnoprawnych, w tym w ramach B2B, w umowę o pracę, wywołała w mediach prawdziwą histerię. Obecnie zamiana zlecenia w etat nie jest taka prosta, bo PIP musi występować w tej sprawie do sądu. Po zmianach inspektor będzie to mógł stwierdzić decyzją. Krytycy takiego rozwiązania skupiają się na kwestiach wolnościowych – że oto PIP będzie działała wbrew woli samych zainteresowanych, że tysiące ludzi nie chce etatu i woli rozliczać się w ramach B2B itd. Pojawiają się też argumenty, że zatrudnianie na umowy zlecenia to jedyna szansa dla małych firm, dla których koszty etatu są zbyt duże.
I to wszystko prawda, tylko że w rzeczywistości gra toczy się o zupełnie inną grupę – o tysiące ludzi zatrudnionych na umowie zlecenia przez firmy, które przyjęły taki model biznesowy, bo dzięki temu mogą na masową skalę omijać przepisy składkowe, ale przede wszystkim prawo pracy. Dlaczego przyjęły? Bo mogły. Niektóre musiały, gdyż państwo polskie toleruje dumping kosztów pracy. Bo jak inaczej nazwać sprowadzanie ludzi z drugiego końca świata, żeby przez 300 godz. miesięcznie pracowali na zlecenie przy taśmie produkcyjnej?
Rząd: wzmocnimy PIP
Wzmocnienie pozycji PIP w tak znaczący sposób to obecnie konieczność wynikająca ze zrewidowanych kamieni milowych KPO. Przypomnijmy, że rząd Mateusza Morawieckiego zobowiązał się m.in. do ograniczenia „segmentacji rynku pracy” poprzez oskładkowanie wszystkich umów cywilnoprawnych. W nowym rządzie nie było na to zgody, bo jak napisał na portalu X Jan Krzysztof Szyszko, wiceminister funduszy i polityki regionalnej, „oskładkowanie wszystkich zleceń to fatalny pomysł. Usztywni rynek pracy, pracownicy dostaną mniej na rękę, pewnie zwiększy się szara strefa”. W zamian za to rząd zaproponował Komisji Europejskiej, że zostanie wzmocniona pozycja PIP, co ma także pomóc w ochronie praw zatrudnionych.
I właśnie w ramach tego wzmocnienia, do którego zobowiązał się rząd Donalda Tuska, inspektor pracy będzie mógł stwierdzić decyzją, że dana umowa jest umową o pracę. Nawet gdy pracodawca zaskarży taką decyzję, i tak od dnia jej wydania będzie musiał opłacać składki i podatki jak za pracownika. Ten element nowych przepisów wydaje się szczególnie kontrowersyjny, bo obciąża firmy obowiązkami finansowymi jeszcze zanim będą mogły tę decyzję zakwestionować. A na ostateczne rozstrzygnięcie sprawy przed sądem trzeba będzie poczekać, bo obciążenie sądów pracy znacznie się zwiększy.
Kolejnym argumentem przeciwko nowym uprawnieniom inspektorów jest to, że dotychczas PIP i tak rzadko korzystała z już przysługujących jej uprawnień, a jeszcze rzadziej sprawy te wygrywała. W 2024 r. inspektorzy pracy skierowali do sądów zaledwie 24 powództwa o ustalenie istnienia stosunku pracy na rzecz 28 osób. W zaledwie czterech przypadkach wydano wyroki ustalające istnienie stosunku pracy. Ma to dowodzić, że problem zawierania umów zlecenia w miejsce umów o pracę jest marginalny. Jak jednak zwracają uwagę inspektorzy, tego typu sprawy są bardzo niewdzięczne. Inspektor występuje w tych przypadkach przeciwko dwóm stronom – pracodawcy i pracownikowi, który również będzie się starał udowodnić, że umowa naprawdę dotyczy tylko zlecenia. Nie bez znaczenia są też braki kadrowe w inspekcji. To wszystko sprawia, że nikt nie chce „marnować czasu” na tego rodzaju – trudne do wygrania – sprawy.
Przeciwko nowym uprawnieniom PIP pada też argument o niepewności, w jakiej firmy się znajdą. Te, w których inspektor wyda decyzje, odczują konsekwencje finansowe od razu, a konkurencja, mimo że tak samo zatrudnia ludzi na zleceniu, nie poniesie ich tylko dlatego, że PIP jeszcze nie zdążyła przeprowadzić tam kontroli.
Jednak właśnie zwalczanie nieuczciwej konkurencji to jeden z argumentów zwolenników wprowadzenia nowego prawa. Marcin Stanecki, główny inspektor pracy, na łamach DGP („Kontrakt kosztuje tyle samo, co etat”) wyjaśnia to w ten sposób: „Państwo nie może być bezsilne w przypadkach, gdy dochodzi do wyzysku zleceniobiorców i czerpania z tego korzyści przez nieuczciwych przedsiębiorców. Takie działania są także nieuczciwe w stosunku do firm przestrzegających prawa, które nie są w stanie konkurować z przedsiębiorcami nadużywającymi prawa”. Główny inspektor pracy podkreśla, że celem nowych przepisów jest zwalczanie rażących naruszeń prawa. „Chodzi np. o sytuacje, gdy zleceniobiorca, bez ochrony przed wyzyskiem, jaką gwarantuje etat, pracuje dwa razy więcej, niż pozwala kodeks pracy. Bez należnego odpoczynku, wolnych weekendów i świąt, a do tego bez gwarancji zatrudnienia i z ryzykiem zwolnienia z dnia na dzień” – zwraca uwagę Stanecki.
Omijanie prawa pracy
O tym, że wielu firmom chodzi o omijanie przepisów prawa pracy, a nie troskę o programistów czy innych specjalistów zmuszanych do pracy na etacie, świadczy jeszcze dodatkowo to, co działo się na początku tego roku. W tym czasie trwały prace nad nowymi przepisami o zatrudnianiu cudzoziemców, a biznes stoczył bitwę z resortem pracy o możliwość zatrudniania cudzoziemców na umowie zlecenia. Początkowa propozycja Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej zakładała, że cudzoziemcy będą mogli być zatrudnieni jedynie na umowę o pracę. Wywołało to gwałtowny sprzeciw ze strony przedsiębiorców, a w trakcie dyskusji pojawiały się kuriozalne argumenty – np. ten, że zakaz zatrudniania obcokrajowców na zlecenie będzie… dyskryminował Polaków, których będzie można dalej zatrudniać na śmieciówkach. Z tego prosty wniosek, że aby uniknąć dyskryminacji, obie grupy powinny być zatrudniane na śmieciówkach.
O „uśmieciowieniu” rynku pracy dla cudzoziemców świadczy to, że w I półroczu 2025 r. aż dwie trzecie dokumentów legalizujących pracę obywateli innych państw (oświadczenia, zezwolenia) było wydanych w związku z zatrudnieniem na umowę zlecenia. Pracuje tak ponad 400 tys. obcokrajowców (dane za MRPiPS „Informacja o zatrudnieniu cudzoziemców w Polsce – I półrocze 2025 roku”). Można sobie tylko wyobrazić, ile z tych umów w rzeczywistości jest umową o pracę. Sama nazwa umowy nie ma znaczenia, bo liczą się prawa i obowiązki stron. Jeśli dana osoba wykonuje obowiązki w czasie i miejscu wyznaczonym przez podmiot zatrudniający i pod jego kierownictwem, to nie możemy mówić o umowie zlecenia.
Korzyści, ale dla niektórych
Umowa zlecenia, nawet oskładkowana, ciągle jest dla firm o wiele bardziej korzystna niż umowa o pracę. Tak jak pisał główny inspektor pracy, zleceniobiorca nie ma płatnego urlopu ani wynagrodzenia chorobowego, można go zwolnić w każdej chwili, a przede wszystkim nie obowiązują go przepisy o nadgodzinach i obowiązkowym odpoczynku. Może pracować nawet kilkanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu. Przesada? Nikt tak nie pracuje? Wystarczy zajrzeć na portale społecznościowe i przejrzeć grupy z ofertami pracy dla cudzoziemców. W ogłoszeniach, w przeważającej większości zamieszczanych przez agencje pracy, napisane jest wprost, że czas pracy może wynosić nawet 250–300 godzin w miesiącu. Agencje pracy bynajmniej nie rekrutują do drobnego przedsiębiorcy, którego „dobijają koszty pracy”. Z opisu zadań i miejsca ich wykonywania można się zorientować, że zazwyczaj chodzi o pracę w wielkich przedsiębiorstwach, nierzadko w zagranicznych korporacjach.
Omijanie przepisów prawa pracy to jedno, ale nie należy zapominać o drugiej korzyści, jaką jest dla firm zatrudnianie na zlecenie osób o statusie studenta albo ucznia. Jeśli nie ukończyły 26. roku życia, są zwolnione ze składek. A to powoduje, że firmy chętnie je zatrudniają. W założeniu zwolnienie ze składek miało pomóc młodym ludziom znaleźć jakąś dorywczą pracę na czas studiów. Doszło jednak do wypaczenia celu, w jakim te przepisy wprowadzono. Obecnie wiele firm, a nawet całe branże nie zatrudniają nikogo, może poza kadrą kierowniczą, kto nie ma statusu studenta i kto ukończył 26 lat. Przoduje w tym gastronomia. I nie chodzi tylko o małe kawiarenki czy budki z lodami, lecz także o niektóre wielkie sieci kawiarni, do których nie ma nawet po co aplikować, jeśli się nie jest studentem.
Studenci i uczniowie... czegokolwiek
Doprowadziło to do absurdalnych sytuacji, że młodzi ludzie zapisują się na jakiekolwiek studia, aby tylko zdobyć magiczne zaświadczenie potrzebne do zatrudnienia. Zjawisko to może się nasilać, bo bezrobocie wśród najmłodszych dorosłych systematycznie rośnie. Według danych Eurostatu za sierpień 2025 r. wynosi ono już prawie 13 proc. Status studenta albo ucznia może być więc na rynku pracy coraz cenniejszy, bo obniża koszt zatrudnienia o składki.
Jakby tego było mało, zwolnienie ze składek daje także status słuchacza szkoły policealnej. Tutaj ograniczeń nie ma żadnych – można się zapisać bez żadnych warunków wstępnych, np. na florystykę, i już jest się zwolnionym ze składek. W szkołach policealnych wymagana jest obecność na przynajmniej połowie zajęć, co czasami sprowadza się do podpisu na liście i już „nauka” jest bezpłatna, bo szkoła otrzyma subwencje oświatową. Podsumujmy więc: słuchacz jest zwolniony ze składek, na czym korzysta on i zatrudniająca go firma, a za to zwolnienie płacą podatnicy.
Jeszcze do niedawna zapisanie się do szkoły policealnej było łatwym sposobem na zdobycie statusu słuchacza przez cudzoziemców. W praktyce język polski wystarczyło znać na tyle, żeby wiedzieć, gdzie się podpisać. Co więcej, to często potencjalni zleceniodawcy wysyłali cudzoziemca, żeby zapisał się do wskazanej „bezproblemowej” szkoły. Także agencje pracy podnosiły atrakcyjność oferowanych przez siebie pracowników, pomagając im w zdobyciu odpowiedniego statusu. Ostatnio jednak proceder ten został utrudniony, bo do podjęcia nauki w takiej szkole trzeba przedstawić certyfikat znajomości języka polskiego na poziomie B1.
Kto nie chce nawet zawracać sobie głowy zapisywaniem się do szkoły, może sobie fałszywą legitymację studencką lub zaświadczenie po prostu kupić w internecie. Weryfikacja ich autentyczności jest utrudniona, bo uczelnie nie chcą udzielać informacji, czy taka osoba rzeczywiście u nich studiuje. Skutki posłużenia się fałszywymi dokumentami obciążają firmy, bo w razie wykrycia muszą one zapłacić zaległe składki z odsetkami. Ryzyko wpadki jest jednak tak niskie, że firmy i tak decydują się na zawarcie umowy zlecenia z takim domniemanym studentem.
Pozostaje pytanie, czy resortowi pracy wystarczy determinacji, żeby PIP rzeczywiście wzmocnić. Rząd nie może się zupełnie z tego pomysłu wycofać, bo sam zabiegał, żeby zastąpić nim kamień milowy zapisany przez poprzedni gabinet. Jednak obawiam się, że pod pretekstem wyważenia interesów różnych grup zamiast projektu jedynie poprawionego w najbardziej problematycznych kwestiach otrzymamy ostateczną wersję, która nie pozwoli na skuteczną walkę z patologiami na rynku pracy. ©Ⓟ