Takie sytuacje zdarzają się coraz częściej. Zresztą nie tylko z ChatGPT. W ostatnim czasie popularność zyskuje np. platforma Character.AI, której użytkownicy tworzą własne postacie i nadają im określone cechy. Na przykład profil ojca, który jest pomocny i troskliwy. Co bym poradził? Punktem wyjścia powinna być diagnoza.
Tego, co powoduje, że młoda osoba traktuje platformę sztucznej inteligencji jako realną alternatywę dla relacji z człowiekiem. Świat cyfrowy nie zmienił naszych potrzeb – on tylko oferuje nowe sposoby ich zaspokajania i wyrażania siebie. AI ma perfekcyjnie odtwarzać empatię i emocje, czyli poświęcać nam uwagę, stwarzać wrażenie, że jest nami zainteresowana, że się o nas troszczy. Nie jest przypadkiem, że na Character AI jedną z popularniejszych postaci jest psycholog. Młodzi ludzie potrzebują uznania i akceptacji. Chcą się czuć ważni. I poszukują kogoś, kto byłby ich w stanie zrozumieć. Potrzeby, które kiedyś zaspokajały subkultury młodzieżowe, dzisiaj przejęły platformy cyfrowe.
Myślę, że w dużym stopniu tak. Subkultury młodzieżowe odpowiadały na silnie wyrażające się w wieku nastoletnim potrzeby identyfikacji i poczucia sprawstwa. Media społecznościowe doskonale wpisały się w ten etap rozwojowy. Pozwalają młodym ludziom być zauważonymi i akceptowanymi. Dają nieskończone możliwości natychmiastowej rekonstrukcji tożsamości, bycia tym, a za chwilę kimś całkiem innym.
Wbrew pokutującym mitom dla zdecydowanej większości młodych ludzi świat cyfrowy stanowi tylko pewną alternatywę. Problem w tym, że algorytmy mają tendencję do potwierdzania tego, co myślimy. ChatGPT jest nawet w stanie konfabulować, żeby nas zadowolić. Wystarczy tylko porozmawiać z nim trochę dłużej. Jeśli wejdziemy do mediów społecznościowych z negatywnymi emocjami, to będą nas wciągać w coraz bardziej ponure przestrzenie, z których trudno się potem wydostać. Często porównuję to do króliczej nory z „Alicji w Krainie Czarów”.
Moim zdaniem możemy mówić o trzech rodzajach odpowiedzialności. Pierwsza to odpowiedzialność przemysłu cyfrowego. Zasady funkcjonowania mediów społecznościowych stoją w absolutnej sprzeczności z uznawaną we wszystkich cywilizowanych krajach zasadą, że dobro dziecka jest wartością nadrzędną. Na podstawie mojej aktywności – klikania, obserwowania, czytania, komentowania, lajkowania – algorytmy potrafią z dużą precyzją ocenić moje traumy z dzieciństwa. Jak więc możliwe, że platformy nie są w stanie rozpoznać profilu 12-letniego dziecka? Absurd.
Tak, to bardzo przykre. Platformy nie uznają jakichkolwiek norm etycznych. Sposób, w jaki funkcjonują, powoduje, że jesteśmy zmuszeni nieustannie rywalizować o uwagę naszych dzieci. Drugi rodzaj odpowiedzialności to odpowiedzialność społeczna. W przeszłości ludzie nadzór nad młodymi ludźmi mieli dorośli: nauczyciel w szkole, przechodzień na chodniku, rodzic w domu. Socjalizacja była w dużym stopniu spontaniczna: ktoś komuś zwrócił uwagę, ktoś kogoś pochwalił albo znacząco spojrzał. Młodzi ludzie uczyli się w ten sposób norm i wzorców zachowań. Proces ten był naturalnym skutkiem tego, że żyliśmy w jednej, wspólnej rzeczywistości. W ogromnej większości przestrzeni cyfrowych, w których przebywają młodzi ludzie, nie ma dorosłych, mimo że to przecież oni kreują te środowiska. Dzisiaj potrzeba w szczególności odpowiedzialności rówieśniczej. Gdy w internecie uczennica wstawi swoje nagie zdjęcie albo chłopak dręczy kolegę z klasy, to nauczyciel tego nie zobaczy. Nie zobaczą tego rodzice, psycholog, policjant. Zobaczą to rówieśnicy, ale nie zareagują.
Nie wiedzą jak. Profilaktyka sprowadza się do straszenia konsekwencjami: uzależnisz się, wciągniesz się itd. Straszenie idzie w parze z zakazami: nie klikaj, nie scrolluj, nie hejtuj, nie udostępniaj... Takie podejście wynika z archaicznego przekonania, że młody człowiek posuwa się do zachowań ryzykownych, bo nie jest świadomy ich skutków.
Tak. Pierwsza myśl, która pojawia się w polskiej szkole, gdy mowa o profilaktyce: zaprośmy policjanta. Niech przyjdzie w mundurze, będzie reprezentować autorytet i nadzór. Może młodzi ludzie się przestraszą, choć bardziej prawdopodobne, że będą mieć z tego totalną bekę. Załóżmy, że w grupie nastolatków ok. 70 proc. stanowią obserwatorzy, którzy nie wchodzą w żadne zachowanie ryzykowne, ale są ich świadkami. Jeśli skupiamy się na straszeniu konsekwencjami, to poczucie sprawczości tych osób spada. Nie pójdą do nauczyciela, nie opowiedzą rodzicowi. Marnujemy ich potencjał. Zamiast straszyć, musimy kształtować u młodych ludzi konkretne umiejętności.
Na szkoleniach podaję przykład z mojego życia. Dwa lata temu mój młodszy syn, dziś dziesięciolatek, po powrocie ze szkoły pochwalił się, że mieli lekcję na temat pierwszej pomocy. „Tata, jakbyś teraz upadł, to wiedziałbym, co mam zrobić” – opowiadał. Kiedy zapytałem, jak by się zachował, odpowiedział: „Poszukałbym twojego telefonu i zadzwonił na numer alarmowy”. Dałem mu więc swój telefon i poprosiłem, żeby zadzwonił. Postukał trochę w ekran, powciskał boczne przyciski i nic. Nie jest w stanie zadzwonić, bo nie wie, jak odblokować mój telefon. Czyli dowiedział się, że jak ojciec leży na podłodze, to jest sytuacja kryzysowa, w której trzeba zareagować, ale nie dostał żadnych umiejętności. Programy profilaktyczne powinny obejmować ćwiczenie konkretnych sytuacji i przeżywanie związanych z nimi emocji. Dziecko nie nauczy się wiązać sznurowadeł, gdy powiemy mu, że się przewróci, chodząc z niezawiązanymi. Poczucie sprawstwa rodzi się, kiedy otrzymuje jasny komunikat, jak ma się zachować. A nie kiedy mówi mu się, czego ma nie robić. Żeby taka edukacja była w ogóle możliwa, musimy najpierw poznać sposób, w jaki cyfrowa rzeczywistość funkcjonuje i oddziałuje na ludzi.
Nie. Na moich szkoleniach ponad połowa dorosłych nie wie, że w ustawieniach YouTube’a można wyłączyć autoodtwarzanie filmików. Jedna trzecia młodych też tego nie wie. Dlaczego to ważne? Dlatego, że 70 proc. treści, które oglądamy na YouTube’ie, pochodzi z rekomendacji algorytmów i włącza się automatycznie.
Ech...
Myślę, że tak. Promil. Oczywiście nie można generalizować, ale osoby o dużej świadomości to wyjątki. Wielu dorosłych ma złudne przekonanie, że kontroluje cyfrowy świat swoich dzieci. Gdy zapytałem raz rodziców, jak to robią, jedna z mam odpowiedziała: „Jesteśmy znajomymi na Facebooku”. Inni myślą, że jak zainstalowali aplikacje śledzące i blokujące, to mogą być spokojni. Wydaje im się, że jak będą surowymi strażnikami, to dzieci im w internecie nie uciekną. Chciałbym powiedzieć rodzicom, że jeżeli podejmują taką grę, to już w niej przegrali. Dziecko otoczone zakazami i filtrami nie nauczy się bezpieczeństwa. Ono nauczy się kamuflażu. Nie trzeba wchodzić do darknetu, żeby zobaczyć egzekucje Hamasu. Nie trzeba wchodzić na portale z pornografią, żeby do niej dotrzeć. Jest też typ rodziców luzaków, którym nie przeszkadza to, że ich dziewięcioletnia córka wywija tańce godowe na TikToku. Wbrew pozorom oni mają większe pojęcie o tym, co ich dziecko robi w internecie. Jest jeszcze grupa rodziców, którzy nie wiedzą niczego na temat technologii. Nawet nie są zainteresowani tym, w co gra ich dziecko.
Cyfrowa autoagresja, czyli krzywdzenie siebie przy użyciu internetu. Polega ono na tym, że dziecko publikuje nienawistne komentarze na swój temat.
Przyczyny są takie same jak w przypadku fizycznego samookaleczania. Cyfrowa autoagresja przynosi ulgę w trudnych, negatywnych stanach emocjonalnych. Są dzieci, które piszą z własnego konta, aby pokazać światu, jak źle się czują. Inne ukrywają swój ból, używając fikcyjnych kont. Stwarza to wrażenie, jakby ktoś je dręczył. Z moich obserwacji wynika, że coraz więcej młodych ludzi funkcjonuje w świecie cyfrowym w sposób, który im szkodzi. Platformy społecznościowe dają nastolatkom tak duże możliwości zaspokajania potrzeb, że ich negatywne stany emocjonalne mogą być wręcz mniej widoczne dla dorosłych. Źródła tego zjawiska nie upatruję wyłącznie w postępie technologicznym, lecz szerzej, w rozwoju cywilizacyjnym, m.in. zmianach w stylu życia i procesach na rynku pracy. To bardzo złożone. Jestem ostatnim, który twierdziłby, że to akurat media społecznościowe powodują u dzieci depresję.
To, że jeden wykres pasuje do tezy, nie gwarantuje jej prawdziwości. Może powinniśmy mniej skupiać się na samej technologii, a bardziej na destrukcyjnych skutkach tempa jej rozwoju? Wiem, że ludzki mózg jest bardzo plastyczny, a socjalizacja trwa całe życie, jednak postęp jest tak szybki, że nasza zdolność adaptacji może już dochodzić do granicy.
Dawniej uważano, że w czasie 100 lat żyją trzy pokolenia. Potem mówiono, że pokolenia zmieniają się mniej więcej co 20 lat. Obecnie, jak patrzę na rodzeństwo, które dzieli pięć, sześć lat, to odnoszę wrażenie, że żyją w różnych światach. To pokazuje dystans, jaki tworzy rozwój technologiczny. Relacje międzypokoleniowe coraz bardziej się rozjeżdżają. Nie twierdzę, że mamy być boomerami, którzy mówią naszym dzieciom, co mają robić, jak żyć itd., ale rozmawiając z nastolatkami, czasem można odnieść wrażenie, że ich sposób myślenia o rzeczywistości jest zupełnie inny niż nasz.
Dorośli wciąż mają tendencję do dzielenia rzeczywistości na online i offline. Powtarzają, że prawdziwy świat to ten realny, a wirtualny jest sztuczny, więc mniej ważny. Gdy młodzi ludzie piszą w mediach społecznościowych, jak źle się czują, rodzice często to bagatelizują. „To takie głupoty w internecie” – mówią. Kampanie społeczne wciskają dzieciom górnolotne slogany: „bądź offline”, „wyloguj się do życia”, „włącz się do rzeczywistości”. Bzdury. To młodzi mają rację: żyjemy w jednej rzeczywistości. Profesor Luciano Floridi, włoski filozof z Uniwersytetu Harvarda, nazwał ją „onlife” (od połączenia słów „online” i „life” – red.). W potoku zdarzeń nie da się już wytyczyć granicy między światem cyfrowym a fizycznym. My, dorośli, nie potrafimy zrozumieć, że dla młodych ludzi internet jest przestrzenią wyrażania emocji i kształtowania tożsamości.
Nauczyciele krzyczą, że uczniowie nie mają umiejętności krytycznego myślenia, ale do pewnego stopnia wszyscy jesteśmy biernymi odbiorcami: scrollujemy, oglądamy życie innych ludzi, z automatu lajkujemy... Jeśli będziemy straszyć młodych ludzi, że dopamina zniszczy im mózg, to nic nie zwojujemy. Łatwo jest powiedzieć nastolatkowi: „Nie siedź ciągle w tym telefonie”. Nikt mu jednak nie tłumaczy, dlaczego to robi, ani jak może to zmienić.
Nie.
Nie jestem zwolennikiem postawy cyfrowego pustelnika – rodzica, który odłącza dzieci od wszelkich technologii. Zamknięcie dziecka w bańce nie jest żadnym rozwiązaniem. Nie chodzi o to, że młodzi ludzie mają unikać ryzyka. Chodzi o to, by umieli się bezpiecznie poruszać w ryzykownym świecie. Z moich obserwacji wynika, że dzieci, które w późniejszym wieku uzyskują dostęp do technologii, zanurzają się w internet o wiele bardziej problematycznie niż te, które wcześnie zaczęły się uczyć w nim funkcjonować. Sam gram z moim starszym, 17-letnim synem w FIFA, a z młodszym w Minecrafta. Ten drugi lubi rysować, więc często ogląda na YouTube’ie filmiki, które pomagają mu np. naszkicować oko. To taka cyfrowa inicjacja: próba kształtowania u dziecka przekonania, że internet może inspirować do zrobienia czegoś w rzeczywistości. Możesz pograć w Minecrafta, a potem to samo wybudować z klocków Lego.
Klasy I–IV szkoły podstawowej to na pewno nie jest jeszcze czas, by dawać dziecku smartfon. Jeśli chodzi o dostęp do mediów społecznościowych, to przesunąłbym go w czasie jak najdalej. Wiem, że rodzice szukają jasnych wskazówek, ale nie potrafię z góry określić granicy wieku odpowiedniej dla wszystkich dzieci. Znam 12-latków, którym pozwoliłbym korzystać z mediów społecznościowych, i 16-latków, dla których byłoby to zbyt niebezpieczne.
O nie...
Dwa lata temu brałem udział w pracach sejmowej komisji na temat bezpieczeństwa cyfrowego dzieci i młodzieży. Projekt zakazu korzystania z telefonów w szkołach był wtedy prawie gotowy. I już wtedy się z nim absolutnie nie zgadzałem. Jeśli mówimy: „wyrzućmy smartfony ze szkół”, to najpierw dajmy dzieciom jakąś alternatywę. Co mają robić w trakcie przerw, skoro szkoła nie zapewnia im możliwości wyjścia na świeże powietrze? Na hali grać nie mogą, bo słyszą, że to niebezpieczne. A potem jest narzekanie, że nastolatki ciągle siedzą w tych telefonach. Absurd. Ale rozumiem też dyrektorów i nauczycieli. Mamy tendencję, by zrzucać na szkoły problemy społeczne, których państwo nie potrafi rozwiązać.
Kolejna sprawa – zakaz nie spowoduje, że dzieci będą mniej siedzieć w telefonach. Badania z krajów, w których go wprowadzono, pokazują, że uczniowie spędzają więcej czasu w internecie po szkole. Zamiast zakazywać, sprawdźmy najpierw – jak proponuje dr Maciej Dębski z Fundacji Dam o Mój Z@sięg – czy dzieci korzystają na przerwach z urządzeń cyfrowych, gdy szkoła zapewni im alternatywę: wystawi stół do ping ponga czy piłkarzyki, umożliwi aktywność fizyczną itp. Dopiero potem zastanówmy się, co ma sens, a co nie. Wprowadzenie zakazu spowoduje, że pracownicy szkoły stracą w oczach młodych ludzi resztki wiarygodności. Dystans międzypokoleniowy jeszcze się pogłębi. Robiłem niedawno badania w 373 szkołach, które w ostatnim roku szkolnym prowadziły działania profilaktyczne w obszarze zagrożeń cyfrowych. Okazało się, że zaledwie 2,6 proc. z nich zaangażowało młodych ludzi do merytorycznego opracowywania projektu. Kiedy dorosłym ktoś planuje pracę bez konsultacji, to zaraz krzyczą, że nie uwzględnia się ich pomysłów i doświadczenia. ©Ⓟ