Rządowy program dopłat do budowy przydomowych elektrowni wiatrowych eksperci oceniają w najlepszym razie jako nieprzemyślany. Rząd planuje przeznaczyć na niego 400 mln zł.
Informacja Ministerstwa Klimatu i Środowiska o planach uruchomienia programu „Moja elektrownia wiatrowa” nie spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem.
– To, co się sprawdziło w fotowoltaice, tutaj się nie uda. W przypadku wiatraków łożyska, turbiny, łopatki wymagają serwisowania. Jak od dużego wiatraka stojącego w polu coś odpadnie, to niebezpieczeństwo, że zrobi komuś krzywdę, jest dużo mniejsze, niż w przypadku urządzeń stojących przy domach czy na dachach, w zwartej zabudowie. Praca takiego urządzenia wiąże się też z hałasem. Sąsiad się wścieknie, jak mu ktoś postawi taki wiatrak przed oknem – uważa Włodzimierz Ehrenhalt, główny ekspert ds. energetyki Związku Przedsiębiorców i Pracodawców i znany entuzjasta pozyskiwania energii z wiatru.
Taki program wsparcia, zdaniem Włodzimierza Ehrenhalta, mógłby się sprawdzić w większych gospodarstwach rolnych czy przy zakładach produkcyjnych, ale przy wiatrakach wyższych i o większej mocy, niż przewiduje program „Moja elektrownia wiatrowa”. Ten zaś wpiera tylko instalacje małe, których brakuje na rynku. A jeśli są, to niekoniecznie sprawdzone.
– Małe turbiny wiatrowe można w Polsce stawiać, ale cieszą się minimalnym zainteresowaniem. Być może dlatego, że na rynku są dostępne przede wszystkim chińskie rozwiązania. Dziś mamy w całym kraju jakieś 57 czy 58 sztuk małych wiatraków. Dla porównania prosumentów, którzy mają fotowoltaikę, jest 1,4 mln – mówi Piotr Czopek, dyrektor ds. regulacji w Polskim Stowarzyszeniu Energetyki Wiatrowej.
Na kwestię dostępności turbin i innych elementów zwraca również uwagę Dominika Taranko, dyrektor zarządzająca w Wind Industry Hub. Przy niewielkiej dostępności uruchomienie dopłat spowoduje, jej zdaniem, wzrost cen, podobnie jak w przypadku dopłat do samochodów elektrycznych.
– Mówiąc o zapewnieniu dostępności, myślę też o odpowiedniej jakości tego sprzętu, żeby z kolei nie powtórzyła się sytuacja jak z chińskimi pompami ciepła. Korzystnie byłoby zapewnić system wsparcia dla naszych krajowych czy europejskich producentów. Dopiero zadbanie o każdy element, od producenta turbin, przez montaż, po właścicieli małych wiatraków, dla których byłyby one wsparciem dla fotowoltaiki, którą niejednokrotnie już mają, stworzy komplementarne rozwiązanie, najlepiej uzupełnione o mały magazyn energii – wylicza Dominika Taranko.
– Takie rozwiązanie mogłoby kompleksowo zabezpieczyć prosumenta, który miałby energię z OZE przy pogodzie i niepogodzie, w dzień i w nocy, a jej nadmiar przechowywałby w magazynie i korzystał, gdy w danym momencie nie mógłby uzyskać energii ze słońca lub wiatru – dodaje.
Analiza, testy i certyfikacja
Z kolei Maciej Stańczuk, przewodniczący Komisji BCC ds. Transformacji Energetycznej, uważa, że program warto wprowadzić, bo każde rozwiązanie przyczyniające się do zwiększenia udziału OZE jest pożądane, pod warunkiem że Ministerstwo Klimatu zadba o system certyfikacji, a w ustawie odległościowej, która będzie zmieniana, rozstrzygnie kwestie stawiania również małych wiatraków.
– System certyfikacji jest bardzo ważny, aby zapewnić odpowiednią jakość urządzeń, tak by były one długo sprawne, efektywne i faktycznie spełniały parametry podawane przez producenta. Bo tylko wydajne urządzenia są warte dotowania. Ważne jest też, by firmy, które zajmą się wykonaniem takiej przydomowej elektrowni wiatrowej, miały kompetentnych pracowników, którzy doradzą, czy w danej lokalizacji taka inwestycja ma sens – uważa Maciej Stańczuk.
Bez analiz i testów, których przeprowadzania domagają się eksperci, program nie tylko nie przyniesie zakładanych efektów ekologicznych, lecz może zostać uznany za niewłaściwe wydawanie środków publicznych. Zdaniem Konfederacji Lewiatan może się to odbić na reputacji Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, który ma go obsługiwać, oraz Ministerstwa Klimatu i Środowiska, a ostatecznie całej Polski jako jednego z największych beneficjentów Funduszu Modernizacyjnego, z którego mają pochodzić pieniądze na dotacje.
– Uruchamianie tak ogromnego wsparcia publicznego, tak hojnego, bo do 50 proc. kosztów, przy pomocy pośpiesznych konsultacji publicznych, ogłaszanych dopiero na etapie gotowego projektu programu, oraz wobec innych, dużo pilniejszych potrzeb uważamy za przedwczesne, oparte na nietransparentnych przesłankach i nieuzasadnione – mówi Jan Ruszkowski, ekspert Konfederacji Lewiatan.
Pytania się mnożą
Ostatnie posiedzenie Sejmu pokazało, że dużo wątpliwości co do programu mają też posłowie, i to samej koalicji rządzącej. Skorzystali oni z możliwości zadawania pytań minister klimatu.
– Jakie to będą instalacje? Czy te wiatraki będą mogły być bezpośrednio przy domu, czy w okolicy? Czy nie ma ryzyka? W jaki sposób będą certyfikowane? Czy nie zaleją nas, co już widać, tanie chińskie wiatraczki? Kto będzie instalował i certyfikował te instalacje? – dociekała posłanka Gabriela Lenartowicz (KO), zbierając oklaski parlamentarzystów.
– Żeby nie było tak, że w ramach programu, który pani minister ogłasza, przydomowe elektrownie wiatrowe będą budowane z urządzeń czy z udziałem firm zagranicznych, jak jest w przypadku pomp ciepła. Czy mają państwo rozeznanie w tym temacie, bo przecież w związku z eksportem pomp ciepła Polacy stracili 10 tys. miejsc pracy? – dodawał Krzysztof Gadowski (KO).
Minister Paulina Hennig-Kloska przyznała, że program niesie ze sobą pewne ryzyka.
– Więc trzeba go wdrażać tak, jak zrobiliśmy przy programie dotyczącym pomp ciepła, wprowadzając porządek – zapowiedziała.
Z naszych informacji wynika, że certyfikowaniem małych wiatraków mogłoby się zająć KEZO Centrum Badawcze PAN, które ma odpowiedni sprzęt i ludzi.©℗