Najnowsze zmiany rozwiały większość obaw przed przepisami mającymi uregulować reklamy polityczne. Nadal istnieje jednak ryzyko zalania serwisów internetowych fałszywymi zgłoszeniami.
Kary dla platform cyfrowych nieprzestrzegających przepisów o przejrzystości i targetowaniu reklamy politycznej mogą sięgać nawet 6 proc. rocznych przychodów. Takie sankcje ustalili przedstawiciele Parlamentu Europejskiego i Rady UE we wstępnym porozumieniu dotyczącym tej regulacji. Uzgodniona przez nich wersja rozporządzenia jest oceniana lepiej od projektu sprzed kilku miesięcy.
Ujawniają, co chcą
Jan Jeliński, radca prawny z Kancelarii Prawnej Media, podkreśla, że celem rozporządzenia jest ujednolicenie reguł reklamy politycznej – ze szczególnym akcentem na jej transparentność i ochronę przed dezinformacją. Projektowana regulacja obejmuje wymóg wyraźnego oznaczania politycznego charakteru treści reklamowych oraz tożsamości sponsora. Wydawcy reklamy politycznej będą zobowiązani do udostępniania tzw. ogłoszenia o przejrzystości – zawierającego zestaw danych dotyczących reklamy.
– Jeśli myślimy o manipulacjach związanych np. z finansowaniem kampanii czy zatajeniem rzeczywistego podmiotu zlecającego reklamę polityczną, to nowe regulacje z pewnością przyczynią się do poprawy transparentności i umożliwią każdemu dostęp do danych weryfikacyjnych – stwierdza Jan Jeliński.
Obecnie internetowe reklamy polityczne podlegają w Polsce ogólnym przepisom dotyczącym kampanii wyborczych. W związku z tym duże znaczenie odgrywają wewnętrzne regulacje platform internetowych.
Te jednak zawierają wiele luk. Jak skonkludowano w czerwcu br. w raporcie o przejrzystości finansowania reklamy politycznej w krajach Grupy Wyszehradzkiej, utrudnia to „precyzyjną identyfikację sponsora reklamy, jej beneficjenta lub dokładnej kwoty” i sprawia, że monitorowanie kampanii w sieci „jest uciążliwe, problematyczne i często nieprecyzyjne i nieefektywne”.
– To się zmieni, gdy zacznie obowiązywać rozporządzenie w sprawie reklam politycznych – mówi Sylwester Oracz z Fundacji Odpowiedzialna Polityka (FOP), współautor raportu. – Wszystkie platformy będą musiały ujawniać ten sam zakres danych o kampaniach, więc otrzymane od nich informacje zyskają większą wartość badawczą i łatwiej je będzie porównywać – stwierdza.
Do tej pory trudno było udowodnić komitetom wyborczym naruszenie zasad wydawania środków na kampanię w internecie. – Zawsze pojawiał się argument, że dane o wydatkach reklamowych na platformach to zestawienia prywatnych firm i nie mają mocy prawnej. Teraz będą to informacje generowane zgodnie z przepisami rozporządzenia i będą mogły stanowić podstawę do wyciągania przez PKW konsekwencji wobec komitetów łamiących zasady – wyjaśnia Sylwester Oracz.
Bez kneblowania youtuberów
Na wcześniejszym etapie prac nad rozporządzeniem pojawiły się obawy, że ograniczy ono wolność słowa w internecie. – Od tego czasu zrobiono dużo, żeby zapobiec takim skutkom regulacji – mówi dr Zbigniew Okoń, partner w kancelarii Rymarz Zdort Maruta, specjalizujący się w prawie nowych technologii.
Także Sylwester Oracz uważa, że zagrożenie zostało bardzo ograniczone. – Zawężono zakres treści uważanych za reklamę polityczną. Przepisy nie będą więc obowiązywać osób, który publikują materiały o polityce niezarobkowo – wskazuje.
Reklama polityczna jest definiowana jako „przygotowywanie, zamieszczanie, promowanie, publikacja, dostarczanie lub rozpowszechnianie komunikatów” przez podmioty polityczne. Są to także komunikaty, „które mogą i w założeniu mają mieć wpływ” na wynik wyborów lub referendum.
– Wcześniejsze wątpliwości dotyczyły drugiej grupy komunikatów. Doprecyzowanie, że chodzi o treści, które nie tylko mogą, jak wcześniej, lecz także „w założeniu mają mieć” wpływ na zachowania wyborcze, ogranicza ryzyko – stwierdza Zbigniew Okoń. – Dzięki temu regulacja nie zaszkodzi np. ujawnieniu nadużyć finansowych jakiegoś polityka, co może mieć wpływ na wynik wyborów, ale ten wpływ nie jest celem publikacji – wskazuje.
PE i Rada UE ustaliły też, że nowe przepisy nie będą dotyczyły materiałów „podlegających odpowiedzialności redakcyjnej ani opinii wyrażanych we własnym imieniu”. – To wyłącza z zakresu rozporządzenia nie tylko treści dziennikarskie, ale również działalność youtuberów, którzy ponoszą odpowiedzialność za publikowane przez siebie treści, a także „zwykłych” użytkowników internetu, którzy wyrażają swoje opinie – podkreśla dr Okoń.
Lawina zgłoszeń
Sylwester Oracz zastrzega, że pewne ryzyko ograniczenia swobody wypowiedzi pozostaje. – Czasami trudno odróżnić treści polityczne od społecznych. Widzieliśmy to podczas kampanii referendalnej, która zlewała się z kampanią wyborczą – uzasadnia.
Istnieje też zagrożenie nadużywania przepisów o zgłaszaniu reklam politycznych niemających odpowiednich oznaczeń. Przed wyborami lub przed referendum Facebook i inne platformy będą miały tylko 48 godzin, by na to zareagować.
– Przy dużej liczbie zgłoszeń to może nie wystarczyć na dokładne sprawdzenie, więc platformy mogą blokować takie treści na wszelki wypadek, aby uniknąć wysokiej kary – uważa Zbigniew Okoń. – Wyobrażam sobie, zwłaszcza w debacie na gorące tematy społeczne, takie jak aborcja, że jedna strona może masowo zgłaszać materiały prezentujące przeciwne poglądy i w ten sposób ograniczyć ich zasięgi, doprowadzić do objęcia ich tzw. shadowbanem – mówi dr Okoń.
Narzędzie do walki z botami
Wśród środków manipulacji są też treści publikowane przy użyciu botów czy tzw. farm trolli (ich zastosowanie w kampanii wyborczej posła Łukasza Mejzy opisała Wirtualna Polska).
– Tego typu treści powinny być traktowane jako reklama polityczna i ukazywać się z odpowiednim oznaczeniem albo wcale. W przypadku bota nie ma przecież mowy o głoszeniu własnych poglądów – ocenia Zbigniew Okoń.
Zastrzega, że łatwo wygląda to tylko w teorii. – W praktyce sprawa jest problematyczna ze względu na trudność dowiedzenia, że mamy do czynienia z komunikatami rozpowszechnianymi za opłatą. Dlatego chociaż teoretycznie farma botów wykonujących czarną robotę w kampanii wyborczej będzie po wejściu w życie rozporządzenia niedozwolona, nie oznacza to, że takie praktyki zostaną automatycznie powstrzymane. Pojawią się jednak narzędzia, żeby takie metody zwalczać – mówi dr Okoń. – Na papierze projektowane przepisy wyglądają już całkiem dobrze. Wiele będzie jednak zależało od tego, jak rozporządzenie będzie na co dzień stosowane – podsumowuje.©℗