Trudno znaleźć jakiekolwiek dobre ekonomiczne argumenty, które by uzasadniały protekcjonizm. Ekonomiści zdają sobie z tego sprawę przynajmniej od momentu, gdy w 1776 r. Adam Smith napisał „Bogactwo narodów”.
To jednak nie powstrzymuje prezydenta elekta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa przed lansowaniem swojego programu. Główną myślą stojącą za jego protekcjonizmem jest koncepcja, że handel w gruncie rzeczy jest grą o sumie zerowej.
Wbrew konwencjonalnemu myśleniu o gospodarce, która traktuje wymianę handlową jako korzystną dla obu stron, Donald Trump opowiada o niej w kontekście zwycięzców i przegranych. Innymi słowy, poglądy republikańskiego prezydenta elekta można by sprowadzić do merkantylizmu, w którym bogactwo narodów mogłoby być mierzone stosunkiem eksportu do importu. Dlatego powinniśmy się spodziewać, że administracja Trumpa będzie przywiązywała szczególną wagę do ograniczenia deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych, a jeśli ten wzrośnie, Trump oskarży o to najpewniej państwa w rodzaju Chin czy Meksyku.
Połączenie polityki prezydenta Donalda Trumpa i szefowej Rezerwy Federalnej Janet Yellen musi zaś doprowadzić do wzrostu deficytu. Paradoks polega na tym, że plany Donalda Trumpa – zwłaszcza zapowiadane znaczne cięcia obciążeń podatkowych i ogromne rządowe wydatki na projekty infrastrukturalne – połączone z prawdopodobną odpowiedzią Rezerwy Federalnej na ekspansję fiskalną (wyższe stopy procentowe) same w sobie sprowokują wzrost deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych. Ekspansja fiskalna wywoła wszak wzrost popytu wewnętrznego, co z kolei doprowadzi do wzrostu importu.
Co więcej, już teraz widzieliśmy zmiany kursu dolara, skorelowane z datą wyboru Donalda Trumpa na prezydenta, ponieważ rynki uwzględniły opcję bardziej agresywnego podnoszenia stóp procentowych przez Rezerwę Federalną, które miałyby powstrzymać presję trumpflacji. Umocnienie dolara spowoduje zaś dalszą erozję amerykańskiej konkurencyjności i pogorszenie balansu handlowego. A dodajmy jeszcze, że umocnienie się dolara i strach przed protekcjonizmem Donalda Trumpa już sprawiły, że większość walut rynków wznoszących – w tym chiński juan i meksykańskie peso – osłabła wobec amerykańskiego dolara.
Donald Trump zdążył już powiedzieć, że chce, aby amerykański Departament Handlu nadał Chinom status walutowego manipulatora. Prezydent elekt uważa, że Pekin utrzymuje sztucznie osłabiony kurs juana wobec dolara, by zyskiwać w ten sposób „niesprawiedliwą” przewagę handlową nad Stanami Zjednoczonymi. I wkrótce dostanie do ręki „dowód”. Amerykański deficyt w handlu z Chinami szybko rośnie; chiński eksport do Stanów Zjednoczonych wzrasta, a juan wciąż się osłabia. I co z tego, że każdy ekonomista powie, iż nie jest to rezultat chińskiej polityki kursowej, ale raczej bezpośredni skutek trumponomiki, zwłaszcza zapowiedzi planowanej ekspansji fiskalnej. Donald Trump tych ekonomistów raczej nie wysłucha.
Mamy tu do czynienia z jasnym echem lat 80. ubiegłego stulecia. Cięcia podatkowe i wzrost wydatków na bezpieczeństwo i obronę za czasów Ronalda Reagana doprowadziły do podwójnego deficytu – zarówno budżetowego, jak i handlowego. Mimo że Ronald Reagan zdecydowanie nie był takim protekcjonistą jak Donald Trump, to jednak wywołał wewnętrzną presję polityczną dotyczącą relacji handlowych ze światem, wprowadzając liczne kwoty importowe i taryfy, mające na celu przede wszystkim powstrzymanie importu z Japonii. Niestety, wygląda na to, że Donald Trump powtórzy tamtą przegraną politykę.
Przypomnijmy jeszcze, że w 1985 r. zawarto porozumienie Plaza, które w istocie zmusiło Japończyków, by pozwolili na dramatyczne umocnienie się jena (i co za tym idzie, osłabienie się dolara). Porozumienie to bez wątpienia nie pozostało bez wpływu na wywołanie japońskiego kryzysu deflacyjnego, który w istocie trwa aż po dziś dzień. Niestety, możemy się obawiać nowego porozumienia Plaza, które doprowadzi do umocnienia się juana i sprawi, że chińska gospodarka pogrąży się w kryzysie godnym mokrych snów Donalda Trumpa.