Najbardziej rozpowszechniona teoria spiskowa dotycząca Donalda Trumpa głosiła, że nie jest on żadnym prawdziwym republikaninem z przekonania, lecz koniem trojańskim demokratów, który ma skompromitować i zniszczyć konkurencyjną partię. Oczywiście do teorii spiskowych nie należy przykładać zbyt dużej wagi, bo Donald Trump ubiegał się o prezydenturę raczej dla zaspokojenia własnej próżności niż zrealizowania jakiegoś tajnego planu, ale chcąc nie chcąc, skutecznie udało mu się republikanom zaszkodzić. Nie czekając nawet na pełne wyniki – pamiętajmy, że oprócz prezydenta Amerykanie wybierali wczoraj także kongresmanów, część senatorów, część gubernatorów i stanowe legislatury – już teraz widać, że republikanie znaleźli się w poważnym kryzysie tożsamościowym.



Demograficzne zmiany w Stanach Zjednoczonych powodują, że tradycyjny republikański elektorat, czyli dobrze sytuowani, biali protestanci anglosaskiego pochodzenia przestają już wystarczać do wygrywania wyborów. Takie stany jak Arizona czy Wirginia, które do niedawna w ciemno można było zapisywać po stronie republikanów, dziś są polem bitwy w walce o Biały Dom. Ba, w perspektywie kilkunastu lat nie będą mogli być pewni nawet zwycięstwa w Teksasie. Problem kurczącego się elektoratu republikanie dostrzegli już po wyborze Baracka Obamy i od pewnego czasu starają się szerzej otwierać na mniejszości etniczne czy rasowe. Wśród ubiegających się o prezydencką nominację partii było m.in. dwóch Latynosów, Afroamerykanin i Hindus z pochodzenia. Prawybory wygrał jednak Trump, który swoimi antyimigranckimi czy antymuzułmańskimi wypowiedziami spowodował, że republikanie znów są postrzegani jako partia wyłącznie białych – lub w gorszej wersji, jako partia białych rasistów.
Owszem, Trump przyciągnął trochę nowych wyborców, takich, którzy zwykle w ogóle nie głosują, przeciągnął na swoją stronę sporą część białej, ubogiej klasy pracującej, przeważnie popierającej demokratów, ale stało się to kosztem bardziej umiarkowanej klasy średniej i mniejszości etnicznych. Zwłaszcza ci ostatni prędko na republikanów pewnie nie zagłosują. Czyli w dłuższej perspektywie bilans tej zamiany jest niekorzystny. Na dodatek podzielił partyjne kierownictwo – część go mimo wszystko poparła, część uznała, że jest kandydatem tak złym, że lepiej nie głosować wcale lub wręcz wybrać Hillary Clinton.
Gdy emocje związane z wyborem nowego prezydenta opadną, republikanie będą musieli bardzo poważnie się zastanowić, dokąd ma zmierzać ich partia i co zrobić z armią zwolenników Donalda Trumpa. Pojawiające się czasem spekulacje na temat rozpadu partii na dwie w miarę równe części są raczej mało prawdopodobne, bo w amerykańskim większościowym systemie wyborczym obie jej części zostałyby zmarginalizowane. Bardziej realne jest odłączenie się od głównego nurtu (reprezentowanego przez przewodniczącego Izby Reprezentantów Paula Ryana, a nie Donalda Trumpa) jakiejś małej grupy chcącej przejąć elektorat Trumpa, ale nawet jeśli tak się stanie i zdołałaby ona zdobyć jakieś mandaty w przyszłych wyborach do Kongresu, będzie to raczej krótkotrwała historia. Zapewne grupa ta podzieliłaby los partii, które pojawiły się w latach 60., próbując bronić segregacji rasowej, ale mimo chwilowych względnych sukcesów szybko ślad po nich zaginął.
Amerykański system polityczny wymusza to, że republikanie jako całość będą się musieli zmierzyć z „dziedzictwem” Trumpa. Biorąc pod uwagę poparcie, jakie uzyskał, będąc półtora roku wcześniej kompletnym politycznym outsiderem, pogłębiającą się polaryzację amerykańskiego społeczeństwa i obawę, że porzuceni wyborcy Trumpa z klasy pracującej powrócą do demokratów, pokusa, by partia szła w wyznaczonym przez niego kierunku, z pewnością się pojawi. Być może nawet z raz przyniesie to pożądany efekt wyborczy (pisząc te słowa, nie znamy jeszcze wyników, więc nie mamy nawet pewności, czy teraz to się przypadkiem nie udało), ale jest to strategia na krótką metę. Nawet jeśli następnym kandydatem byłby ktoś mniej kontrowersyjny i mniej zapatrzony w siebie od Trumpa, to budowanie przyszłości na niezadowoleniu kurczącej się grupy, antagonizując inne, nie jest dobrą strategią. Co nie znaczy, że republikanie muszą rezygnować z konserwatywnych wartości i próbować stać się partią środka. Około połowy Amerykanów wciąż określa się jako światopoglądowo konserwatywna. Zamiast tego powinni dotrzeć do nowego elektoratu, który Trump odpychał. Wielu Afroamerykanom czy Latynosom jest światopoglądowo (np. w kwestii aborcji czy związków homoseksualnych) bliżej do wartości konserwatywnych niż liberalnych prezentowanych przez Clinton i z pewnością jest to grupa, o którą w przyszłości powinni powalczyć. Z pewnością też mają w swoich szeregach polityków, którzy wyznając konserwatywne wartości, nie budzą tak negatywnych emocji jak Trump (nie tylko wśród tych, którzy przegrali z Trumpem walkę o nominację). Nowojorski miliarder może dobrze odpowiadał na potrzeby części amerykańskiego społeczeństwa, ale niekoniecznie na potrzeby partii, z której ramienia startował.
Po niedawnym – bardzo dobrze przyjętym – wystąpieniu Michelle Obamy, w którym udzieliła ona mocnego wsparcia Clinton, w internecie pojawiły się sugestie, że w przyszłości ona też mogłaby powalczyć o prezydenturę, oraz memy z hasłem „Hillary 2016 – Michelle 2024 – Chelsea 2032 – Sasha 2040 – Malia 2048”. Oczywiście to tylko żart, bo trudno sobie wyobrazić, by amerykańska polityka aż do takiego stopnia stała się rodzinną sprawą Clintonów i Obamów, ale coś w nim jest. Jeśli republikanie nie znajdą bardziej konstruktywnego pomysłu na siebie niż to, co zaproponował Donald Trump, będą mieli ogromny problem, by zatrzymywać kolejnych kandydatów Partii Demokratycznej zmierzających do Białego Domu.
Trump antyimigranckimi wypowiedziami sprawił, że republikanie są postrzegani jako partia tylko białych