W drugiej debacie kandydat republikanów nie wypadł bardzo źle, choć nie był to przekonujący występ.
Po roztrząsanych przez cały weekend wypowiedziach Donalda Trumpa na temat kobiet druga debata prezydencka z Hillary Clinton mogła już całkowicie pogrążyć szanse nowojorskiego miliardera na Biały Dom. Udało mu się tego uniknąć.
Polityk do niedzielnego starcia na Uniwersytecie Waszyngtona w St. Louis przystępował w krępującej sytuacji. Nie dość, że – w powszechnej opinii – przegrał pierwszą debatę, to jeszcze na światło dziennie wyszła jego kolejna kontrowersyjna wypowiedź. Dziennik „The Washington Post” ujawnił nagranie z 2005 r., na którym Trump w wulgarny sposób mówi o kobietach.
Kandydat republikanów szybko za to przeprosił i wyjaśniał, że była to żartobliwa rozmowa w szatni, ale to nie wystarczyło, by sprawa ucichła. Wręcz przeciwnie – w USA było to głównym tematem weekendu. Od piątku już 33 prominentnych republikanów wycofało swoje poparcie dla Trumpa. W mediach powróciły spekulacje, czy możliwe byłoby zastąpienie go innym kandydatem (teoretycznie, przy mocnym naciąganiu partyjnych regulaminów, mogłoby się to udać, w praktyce nie ma na to szans).
Miliarder zdołał trochę odwrócić uwagę od skandalu, przypominając niewyjaśnione afery seksualne Billa Clintona („U mnie to były słowa, u niego – czyny”), poza tym był lepiej przygotowany i bardziej opanowany niż podczas pierwszej debaty. To jednak zbyt mało, by pokonać Clinton. Według sondażu YouGov wygrała ona stosunkiem głosów 47:42, a co istotniejsze, także wśród niezdecydowanych (44:41). W badaniu CNN/ORC na byłą pierwszą damę wskazało 57 proc., na Trumpa 34 proc.
W wypowiedziach kandydata republikanów brakowało konkretów, co wynikało z jego niedostatecznej wiedzy. Trump po raz kolejny powtarzał ogólniki – np., że system opieki zdrowotnej jest katastrofą, a on go naprawi, otwierając go na konkurencję. Przekonywał, że zwycięstwo Clinton oznacza podniesienie podatków lub że w sposób bardziej zdecydowany będzie walczył z Państwem Islamskim. Nie potrafił jednak wyjść poza ogólne stwierdzenia i nie przedstawił żadnych szczegółów swoich planów.
Lepszymi momentami w wykonaniu Trumpa były te, gdy zdołał przycisnąć Clinton w sprawie ciągnącej się od miesięcy historii z używaniem przez nią prywatnego konta e-mail do wysyłania poufnych wiadomości (oraz późniejszego wykasowania części z nich). A także w sprawie zapisów z płatnych, zamkniętych dla publiczności wystąpień, które wygłaszała m.in. na Wall Street (wykradzionych przez hakerów, ujawnionych również w piątek przez portal WikiLeaks).
Wiarygodność jest w oczach Amerykanów najsłabszą stroną Clinton. Przypominanie sytuacji, które jeszcze mocniej ją podważają, było celne i skuteczne. Z tego powodu sztab kandydatki demokratów postrzega niedzielną debatę – mimo jej zwycięstwa – raczej jako niewykorzystaną szansę do zadania Trumpowi decydującego ciosu.
Nie zmienia to faktu, że na cztery tygodnie przed wyborami to Clinton jest faworytką do zwycięstwa. Prowadzi zarówno w ogólnokrajowych sondażach, jak i w symulacjach rozkładu głosów w kolegium elektorskim. Jednak przesądzanie, że wynik wyborów jest już rozstrzygnięty, byłoby przedwczesne. Trump przypominaniem brudnych spraw Billa Clintona (na debatę zaprosił kilka kobiet, które w przeszłości – zanim jeszcze był prezydentem – oskarżyły go o gwałt lub molestowanie) pokazał, że nie zamierza się cofnąć przed niczym w kampanii. To, że w kilka godzin po nagraniu „The Washington Post” na WikiLeaks pojawiają się niewygodne dla Clinton dokumenty, też nie jest przypadkiem. Jeśli sztab Clinton obierze strategię na „dowiezienie” obecnej przewagi do 8 listopada, jest spora szansa, że to się powiedzie. Ale nie ma żadnej pewności, że obóz Trumpa nie wyciągnie jakiegoś poważnego skandalu lub że przed końcem kampanii wydarzy się coś, co zmieni jej dynamikę.