Waszyngton zapowiedział, że nie uzna wyników głosowania przeprowadzonego na anektowanym półwyspie. Z prawa do głosowania w wyborach do rosyjskiej Dumy Państwowej mogło wczoraj skorzystać 111,6 mln wyborców.
Posłów do Dumy wybierano także w Sewastopolu / Dziennik Gazeta Prawna
W tym – po raz pierwszy od agresji przeciwko Ukrainie – 1,8 mln mieszkańców anektowanego Krymu i wydzielonego miasta Sewastopol. Fakt przeprowadzenia wyborów na półwyspie, którego przyłączenie do Rosji w 2014 r. nie zostało uznane przez świat, sprawił kłopot z punktu widzenia prawa międzynarodowego.
W Rosji obowiązuje mieszana ordynacja wyborcza. Spośród 450 posłów połowa została wybrana na zasadach proporcjonalnych, a reszta – w okręgach jednomandatowych, z których cztery znajdują się na Krymie i w Sewastopolu. Do odmowy uznania wyników wczorajszych wyborów już na początku września wzywał prezydent Ukrainy Petro Poroszenko. Na apel ukraińskiego prezydenta odpowiedział amerykański Departament Stanu.
W piątkowym komunikacie resort dyplomacji oświadczył, że „Stany Zjednoczone nie uznają legalności ani wyników wyborów do rosyjskiej Dumy zaplanowanych na okupowanym przez Rosję Krymie”. Mowa więc nie o nieuznaniu wyborów do Dumy w ogóle, ale jedynie części elekcji zorganizowanej na półwyspie. Na Krym nie pojechali też zachodni obserwatorzy, między innymi wysłani do Rosji z ramienia Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie.
Ukraiński parlament wezwał też, by posłów pochodzących z Krymu nie przyjmować do składu rosyjskiej delegacji w zgromadzeniach parlamentarnych Rady Europy czy OBWE. W najbliższej przyszłości można się spodziewać sporu dyplomatycznego na tym tle. Udział wybranych na Krymie posłów w którymś z międzynarodowych gremiów mógłby zostać zinterpretowany jako uznanie de facto aneksji półwyspu przez Rosję.
Moskwa utrzymuje, że przeprowadzone w błyskawicznym tempie pod kontrolą rosyjskiej armii bez znaków rozpoznawczych, za to bez udziału międzynarodowych obserwatorów, referendum z marca 2014 r. było w pełni legalne. Zablokowanie udziału krymskich posłów byłoby potwierdzeniem dotychczasowego stanowiska Zachodu, że zagarnięte terytoria powinny zostać zwrócone Ukrainie.
Prawo pójścia do urn mają też obywatele Rosji mieszkający za granicą.
Kijów próbował udaremnić otwarcie lokali w przedstawicielstwach Rosji na Ukrainie. MSZ przed tygodniem wysłało do Moskwy notę zakazującą Rosji organizacji głosowania. – Zgodnie z konwencją wiedeńską przedstawicielstwa dyplomatyczne powinny przestrzegać prawa państwa przyjmującego – dowodził minister dyplomacji Pawło Klimkin. „Próby kijowskich władz stawiania ultimatów Rosji są śmiechu warte. Krym stanowi nierozdzielną część Rosji” – odpowiedział mu komunikat rosyjskiego MSZ. Moskwa zignorowała więc tę notę i otworzyła lokale w ambasadzie i konsulatach. Kijów nie był w stanie zablokować tej decyzji, za to pikietę pod ambasadą Rosji w Kijowie wystawiła skrajna prawica, w tym pozaparlamentarna Swoboda. Doszło do przepychanek z policją.
Szefa Narodowo-Patriotycznego Ruchu Ukrainy Mychajła Kowalczuka zatrzymano za pobicie obywatela Rosji chcącego wejść na teren jednej z placówek.
Pryncypialne znaczenie dla obu stron sporu miała kwestia frekwencji na Krymie. Gdyby okazała się wysoka, mogłoby to wskazywać na akceptację rosyjskiego władztwa nad półwyspem. Niska – niezadowolenie z niespełnienia nadziei szybkiego wzrostu poziomu życia w następstwie aneksji. Wybory w znacznej mierze zbojkotowali Tatarzy Krymscy – naród, który z przyczyn historycznych tradycyjnie sprzyjał prozachodnim ruchom na Ukrainie. „Dzwonią z pogróżkami do tych, którzy nie przyszli na głosowanie” – pisał przedstawiciel Kurułtaju, półformalnego krymskotatarskiego parlamentu, Zair Smedlajew. – Jestem pewien, że frekwencja wśród Tatarów Krymskich będzie wysoka – odpowiadał przywódca Krymu Serhij Aksionow.
38 tys. mandatów do wzięcia
Pewne zwycięstwo prokremlowskiej Jednej Rosji przy rekordowo niskiej frekwencji i licznych naruszeniach – takie prognozy wczorajszych wyborów w Rosji coraz bardziej uprawdopodabniały się wraz ze zbliżaniem się terminu zamknięcia lokali do głosowania (co nastąpiło już po zamknięciu tego wydania DGP). Przedwyborcze sondaże nie pozostawiały złudzeń; na zwycięstwo mogła liczyć wczoraj wyłącznie Jedna Rosja premiera Dmitrija Miedwiediewa, a poza nią 5-proc. próg wyborczy mieli przekroczyć komuniści Giennadija Ziuganowa, nacjonaliści Władimira Żyrinowskiego i populistyczna lewica Siergieja Mironowa.
O malejącym zainteresowaniu Rosjan głosowaniem do parlamentu pisaliśmy w czwartek. Wstępne dane dotyczące frekwencji potwierdziły ten trend.
Tradycyjnie najmniej chętnie do urn szli mieszkańcy wielkich miast, a najwyższą frekwencją chwaliły się republiki Kaukazu Północnego, w których zarazem najbardziej oczywiste były manipulacje wyborcze. Na Kamczatce i Czukotce, gdzie ze względu na różnicę czasu głosowanie skończyło się najszybciej, frekwencja była niższa o jedną trzecią od odnotowanej podczas wyborów w 2011 r.
Obserwatorzy wyborczy obecni w lokalach oraz przyglądający się głosowaniu przez internet (w Rosji w komisjach obwodowych zamontowano kamery, z których obraz można śledzić online) odnotowywali liczne naruszenia: przypadki wrzucania do urn wielu kart do głosowania przez członków komisji wyborczych i tzw. karuzele, czyli wielokrotne głosowanie zorganizowanych grup wyborców. Wątpliwości statystyków budziły zaś anomalie związane z cząstkowymi danymi dotyczącymi frekwencji.
Przedstawiciele władz stanowczo zaprzeczali informacjom o jakichkolwiek incydentach, a szefowa Centralnej Komisji Wyborczej Ełła Pamfiłowa zagroziła nawet pozwami ludziom, którzy o nich opowiadali. – Znów próbuje się histeryzować i spekulować tematem karuzeli z dokumentami potwierdzającymi prawo do głosowania poza miejscem zamieszkania. To całkowita bzdura. Jeśli takie oświadczenia będą wciąż wygłaszane, będziemy podawać ich autorów do sądu za oszczerstwo, za świadomą próbę dyskredytacji wyborów. Jeśli są jakieś fakty, niech nam je przysyłają, będziemy reagować – mówiła wczoraj Pamfiłowa.
Poza 450 posłami do izby niższej parlamentu obywatele wybierali wczoraj także deputowanych do lokalnych zgromadzeń w 39 regionach i radnych w 5 tys. miejscowości, zaś mieszkańcy siedmiu regionów Federacji Rosyjskiej – w tym Czeczenii – głosowali nad kandydaturami na szefów tych podmiotów. W sumie do wzięcia było 38 tys. mandatów, o które konkurowały 103 tys. kandydatów.