- Powraca romantyczne XIX-wieczne wyobrażenie konfliktu, gdzie walka to coś szlachetnego, coś, co scala naród, powód do dumy i chwały dla jej uczestników, którzy mogą posiąść wieczną sławę - uważa Prof. Wojciech Burszta antropolog kultury.
ikona lupy />
Prof. Wojciech Burszta antropolog kultury, kierownik Katedry Antropologii Kultury w Instytucie Kulturoznawstwa SWPS, współprowadził badanie o nazwie „Grupy odtworzeniowe. Rekonstrukcja dziedzictwa i kultura w działaniu” / Dziennik Gazeta Prawna
Ostatnimi laty Polacy uwielbiają odtwarzać historię, a wszelkiego rodzaju imprezy rekonstrukcyjne przyciągają tłumy.
Rzeczywiście pojawił się trend, by tę naszą dzisiejszą tożsamość nasycać znakami przeszłości. Początki tego ruchu przypadają już na połowę lat 90., ale dopiero ostatnia dekada to prawdziwy rozkwit wszelkiego rodzaju działań rekonstrukcyjnych obejmujących całość historii. Od czasów prasłowiańskich do współczesności, na czasach Solidarności i opowiadaniu wydarzeń jeszcze późniejszych kończąc.
Jak to się zaczęło?
Pierwotnie ruch rekonstruktorski miał charakter fanowski. Pojawiły się grupki osób z wiedzą na temat wybranego okresu historii. Potrafiły wytwarzać broń, stroje i były głęboko zanurzone w realia epoki. Ale nagle okazało się, że rynek, zapotrzebowanie i zainteresowanie takimi rekonstrukcjami są ogromne, więc i pole występów się poszerzało. Zaczęto organizować rekonstrukcje nie tylko przy okazji rocznic doniosłych wydarzeń historycznych, lecz także robiono je przy skansenach, muzeach, podczas rozmaitego typu imprez czy z okazji dni miast.
Jak ten ruch ewoluował?
Przede wszystkim zaczął się coraz mocniej zbliżać do współczesnych czasów. Kilka lat temu razem z prof. Tomaszem Szlendakiem oraz innymi naukowcami robiłem badania na temat grup rekonstrukcyjnych. „Ogarnęliśmy” całość – od czasów prasłowiańskich do II wojny. Okazało się, że te grupy, a przynajmniej duża ich część, poczuły, że są nie tylko rekonstruktorami, lecz także strażnikami pamięci historycznej. Pamięci o ważnych wydarzeniach z historii Polski. Taką awangardą ruchu patriotycznego.
Czy ma to związek z polityką?
To się stało kilka lat temu, kiedy rekonstruktorzy zaczęli brać udział w Marszu Niepodległości. Zostali określeni przez Jarosława Kaczyńskiego mianem ruchu patriotycznego. A to wszystko w kontekście tego, że niemieccy lewacy napadli wtedy na polskie grupy rekonstrukcyjne, których członkowie byli ubrani w historyczne mundury. To była pierwsza nobilitacja i powiązanie przynajmniej części tego ruchu z historią Polski i patriotyzmem. Powiedziałbym – namaszczenie listopadowe. Od tego czasu spory odłam rekonstruktorów uczestniczy w polityce historycznej.
Czy ma to odzwierciedlenie w tematach rekonstrukcji?
Nastąpiło wyraźne przesunięcie ku rekonstrukcjom tragicznych epizodów z naszej historii. Zaczęto odtwarzać m.in. egzekucje. Takie jak np. powieszenie przez Niemców 13 mieszkańców Wólki Milanowskiej. Wzbudziło to wielkie kontrowersje. Te wydarzenia nie mają już czysto rozrywkowego charakteru, raczej wiążą się z historyczną traumą. Pojawia się też problem wykorzystywania tych grup w sposób polityczny czy nawet ideologiczny. I o ile rekonstrukcje wpisały się już w obchody powstania warszawskiego, o tyle rekonstruktorzy poszli dalej. Niestety.
Sporo kontrowersji wzbudziła inscenizacja w Radymnie związana z rzezią wołyńską. Co prawda palono jedynie drewniane chaty, nie pokazywano samych mordów, ale i tak wywołało to dyskusję. Profesor Andrzej Paczkowski mówił „Gazecie Wyborczej”, że nie wyobraża sobie rekonstrukcji rzezi. „To miałoby taki sam sens jak rekonstrukcja palenia ludzi w krematoriach lub w stodole w Jedwabnem” – mówił. A jak pan to odbiera?
Granica została przekroczona. To jest nieodpowiedzialne. A to dlatego, że patriotyzm patriotyzmem, a nauka historii nauką historii, ale to jest wtłaczanie w umysły młodych ludzi zupełnie fałszywego wyobrażenia wojny, męczeństwa i cierpienia. Ponieważ rekonstrukcje nie są w stanie absolutnie w żaden sposób przybliżyć grozy faktów, które są odtwarzane. W ten sposób dla młodego pokolenia patriotyzm wojenny staje się swoistym zawołaniem bojowym: i my jesteśmy gotowi również iść na wojnę.
Co w tym złego? Przecież w ten sposób buduje się wspólnotę.
Tak się jej nie buduje. To myślenie nacjonalistyczne, zbudowane na opozycji: my – oni. My w tym przypadku jesteśmy zawsze dobrzy, cierpiący oraz walczący z „onymi”, czyli zewnętrznym światem. Mamy tu do czynienia z uwypuklaniem tylko jednej cechy patriotycznej, uczeniem zupełnie abstrakcyjnej rzeczy, czyli – jak polec za ojczyznę. Oczywiście, że ludzie w czasie wojny oddawali życie za kraj, ale to nie może być elementem codziennej świadomości i budowania na tym tożsamości. Bo tożsamość wspólnotową buduje się w szerszym rozumieniu, szukając tego, co ludzi tak naprawdę łączy, nie zaś skupiając się tylko na swoim własnym otoczeniu i separowaniu się od tego zewnętrznego świata. A w tym przypadku jest to budowanie postawy bardzo uproszczonej wobec świata.
Co w takim razie jeszcze zobaczymy? Rekonstrukcje pójdą w kierunku odtwarzania coraz bardziej krwawych i drastycznych epizodów z naszej historii?
Obawiam się, że tak. Bo wszystko, co będzie można pokazać, zostanie w końcu pokazane. Tego nie da się zatrzymać. Widać, że ruchy rekonstrukcyjne przenosi się już do szkół. Stało się to takim elementem naszej codzienności, a w przyszłości być może także programów i akademii szkolnych. To będzie dodatkowa ilustracja związana z nauczaniem historii Polski. Będzie się również nasilał proces politycznego i ideologicznego wykorzystywania wybranych rekonstrukcji. Jestem przekonany, że niebawem będziemy widzieli przy okazji jakichś wielkich uroczystości grupy rekonstruktorów, którzy będą towarzyszyli oficjelom państwowym.
Mówi pan, że tego nie da się już zatrzymać. Dlaczego?
Dlatego że to wizualnie bardzo pociągające. A światem rządzi obraz. To okrucieństwo jest za pomocą tych rekonstrukcji w jakiś sposób oswajane. Mamy myśleć, że świat jest okrutny, że w każdej chwili rzeczywistość grozi nam tego typu wydarzeniami i że ta historia nie ma końca. Ale to jest oczywiście tylko część ruchu rekonstrukcyjnego. Można się zastanawiać, czy w ramach tego ruchu nie dokonuje się takie pęknięcie, jakie dokonało się ostatnimi czasy w naszym społeczeństwie. Bo ci pierwotni rekonstruktorzy, działający od wielu lat, odwołujący się do pewnych mitycznych rzeczywistości, chcą być daleko od tego, co się dzieje obecnie.
Czy wojna może jawić się jako coś atrakcyjnego? Może nas pociągać?
Po ponad 70 latach, kiedy nikt w naszym regionie Europy nie doświadczył tego, czym jest wojna, ona staje się takim romantycznym wyobrażeniem, którego pierwowzorem jest oczywiście powstanie warszawskie. A z drugiej strony budowany jest teraz mit żołnierzy wyklętych. Powraca romantyczne XIX-wieczne wyobrażenie konfliktu , gdzie wojna to coś szlachetnego, coś, co scala naród, powód do dumy i chwały dla jej uczestników, którzy mogą posiąść wieczną sławę, co nie ma kompletnie nic wspólnego z rzeczywistością. Nie jesteśmy w stanie wyzbyć się tego naszego nieszczęsnego romantyzmu.
Mamy wojnę we krwi?
Europa od zamierzchłych czasów zawsze spływała krwią. Historia ludzkości to historia konfliktów i podbojów. Z całego mnóstwa ludzkich cech na czoło wybija się w tym przypadku rywalizacja na poziomie indywidualnym, która bardzo często przenosi się na poziom zbiorowy, plemienia, grupy etnicznej.
„Na początku XX w., co dziś może się nam wydawać dziwne, zapanowało w Europie społeczne i kulturowe przyzwolenie dla wojny. I to niezależnie od nacji. Ludzie byli przekonani, że po tylu latach spokoju nadszedł czas, by na poważnie zmierzyć się ze sobą. Bo wojna, jak przekonywano, odświeża i wzmacnia narody. Porównywano ją do puszczania krwi przez lekarzy” – to cytat z prof. Andrzeja Chwalby. Rzecz dotyczyła przyczyn wybuchu I wojny światowej. Widzi pan jakieś analogie do współczesności?
To, co się teraz dzieje, jest zadziwiające. Nie mamy konfliktu wojennego na skalę ogólnoeuropejską od ponad 70 lat, ale w niektórych głowach rodzi się taka myśl, że to już chyba za długo. Że przydałoby się jakieś wzmożenie, które doprowadziłoby do radykalnych zmian w Europie. Ja ten niebezpieczny trend zauważam. Myślenie wspólnotowe o Europie jest w całkowitym odwrocie. Żyjemy coraz bardziej w plemiennych układach, co jest bardzo korozyjne dla tożsamości młodego pokolenia.
Dlaczego bycie plemieniem jest niebezpieczne?
Bo buduje tożsamość na odróżnianiu się za wszelką cenę od wszystkich innych, obcych. I szuka różnic, nie podobieństw. Nie ma poszukiwania punktów wspólnych.
Wiele dziesięcioleci bez konfliktu, więc zapomnieliśmy, jak krwawa i okrutna może być wojna. Rekonstrukcje to swoista zabawa dorosłych w wojnę?
Tak, nie wahałbym się tak powiedzieć. Niestety, nie czyta się już dzisiaj wybitnych powieści poświęconych wojnie, gdzie można zobaczyć jej krwawe oblicze. Niech mi pan teraz znajdzie kogoś z tego najmłodszego pokolenia, kto czytał „Na Zachodzie bez zmian” Remarque’a. Gdyby to pokolenie przeczytało tę książkę, to dwa razy by się zastanowiło nad przeprowadzaniem rekonstrukcji związanych z egzekucjami. Ale kultura obrazkowa tak zdominowała wyobraźnię rekonstruktorów, że już nie sięga się do materiałów literackich, bardziej liczy się ta strona widowiskowa.
A kim jest typowy rekonstruktor? Oczytany przedstawiciel klasy średniej, który uczestnictwo w rekonstrukcjach uznaje za powód do dumy i jednocześnie dość elitarną formę rozrywki?
To są często osoby wywodzące się z lokalnej inteligencji z różnych miast kraju. W dużych aglomeracjach to są studenci albo absolwenci studiów. Na czele najczęściej jest jakiś autorytet, który jest albo zawodowym historykiem, albo amatorem historii ze sporą wiedzą – tak wynika z naszych badań. Można powiedzieć, że w przeważającej części to przedstawiciele klasy średniej lub ci, którzy do niej aspirują.
Wśród rekonstrukcji pojawiają się tylko takie, które są chwalebne dla naszej historii?
Rekonstrukcje, w których dostajemy „łomot”, są raczej w mniejszości. Jeśli już jest prezentowana porażka, to tak jak ma to miejsce w przypadku powstania warszawskiego, jest to pokazywane w otoczce niezłomności i waleczności Polaków. W teraźniejszej wizji polityki historycznej jest jednak nacisk na wielkie i chwalebne zwycięstwa. Weźmy choćby tegoroczną rekonstrukcję bitwy pod Grunwaldem. Gdzieś poza tą rozrywką, w dzisiejszej atmosferze politycznej znowu mocno wybrzmiewa, że było to nasze zwycięstwo nad Niemcami. Nie nad Krzyżakami, lecz właśnie nad Niemcami. I to było mocno wybite. Okazuje się, że teraz można z tych rekonstrukcji wydobyć wiele rzeczy, które do tej pory były jakby w tle.
Rekonstrukcje, początkowo o charakterze fanowskim, hobbystycznym, przeobraziły się z czasem w dość dochodowy rynek?
Właśnie tak, to jest duży rynek. Staraliśmy się to opisać w naszej książce, ale minęło już kilka lat, a to wszystko bardzo dynamicznie się rozwijało przez ten czas. Mam wrażenie, że teraz jesteśmy w apogeum ruchu i w dzisiejszej atmosferze wzmożenia patriotycznego dostaje on dodatkowego paliwa. Ale wydaje mi się, że to może być jednocześnie początek końca tego fenomenu. Mam wrażenie, że niewiele więcej będzie można z tego wydobyć. Niestety zauważam, że ruch rekonstruktorski jest trochę wykorzystywany, tak jak w PRL wykorzystywało się folklor. Przybiera postać folkloru patriotycznego, narodowego, a to dla spontaniczności może być zabójcze. Ona jest obecnie niestety coraz mniejsza. Wiem, że ci rekonstruktorzy, którzy traktują to naprawdę bardzo poważnie, dystansują się trochę od tych najgłośniejszych wydarzeń i są wobec nich krytyczni. Istnieje zatem duże zróżnicowanie pod względem profesjonalizmu i wartości danych rekonstrukcji historycznych.
Przy okazji pamiętnych dla nas wydarzeń historycznych, takich jak np. powstanie warszawskie, pojawia się cała masa różnego rodzaju gadżetów. Naklejki na samochody, plecaki, opaski odblaskowe itd. To nie jest banalizowanie historii?
Oczywiście, że jest. Ale taki jest świat. Wszystkie tego typu wydarzenia natychmiast są obstawione gadżetami. To jest też dobry interes, a gdzieś niejako przy okazji przemyca się ten przekaz patriotyczny. Każde takie obchody stają się również elementem kultury konsumenckiej i od tego nie ma ucieczki. Weźmy na przykład odzież patriotyczną. Widzimy, jak ten rynek nagle się rozbuchał. I jest to swoistym fenomenem, bo tego kilka lat temu jeszcze nie było. A taki jest współczesny sposób przyswajania sobie historii.
A pan założyłby bluzę z emblematem Polski Walczącej i hasłem „Opór mam we krwi”?
Bardzo mocno bym się nad tym zastanawiał, zwłaszcza że powstanie warszawskie to jest dla mnie coś, z czym się nieustannie zmagam. Jedno z najtragiczniejszych zdarzeń w polskiej historii, które już na zawsze chyba pozostanie przedmiotem sporu.