W modelu idealnym państwa liberalnego... Przychodzi na plażę biznesmen. Widzi, że urlopowiczom brakuje eleganckiej toalety. Zaciąga kredyt, buduje Ambasadę Dobrej Toalety i pobiera opłaty. Zainspirowany tym wydarzeniem inny biznesmen stawia przaśną, za to bardzo tanią sławojkę. Rynek się dywersyfikuje, ale przecież, jako struktura dynamiczna, wraz z przybywaniem rzesz nowych plażowiczów, stanie się platformą dla kolejnych WC-przedsiębiorców. Pojawiają się karty stałego klienta, karty rodziny, oferty rabatowe i łączenie biletu do toalety z biletem na wodolot napędzany odnawialnymi źródłami energii. I tak dalej, zdrowa konkurencja hula.
W modelu realnym władze samorządowe same stawiają sanitariaty i oddają je ajentowi. Pilnują przy tym, by toaleta – wszystko jedno czy miejska, czy prywatna – była jednak zawsze toaletą odpłatną. Niby dlaczego? Przecież jest ona po prostu uzupełnieniem oferty publicznej plaży – coś jakby koszem na śmieci czy schodkami prowadzącymi nad morze. Kiedy wyrzucamy papierek po lodach do kosza, nikt nie domaga się za to od nas pieniędzy, chociaż samorząd ponosi koszty jego opróżniania. Dlaczego uznać, że wizyta w tzw. ustronnym miejscu jest mniej ważna dla poziomu czystości wspólnej przestrzeni i po prostu poziomu cywilizacji niż wrzucenie śmieci do kosza.
Lato owocowało wypowiedziami i artykułami na temat opłakanego stanu nadbałtyckiego wybrzeża. Można było odnieść wrażenie, że ponieśliśmy kulturową stratę. Największa jednak porażka to komercjalizacja dosłownie wszystkiego, każdej publicznej usługi (poza koszem na śmieci i kładką na plażę, jako się już rzekło). Przechodzimy koło napisu „WC – 2,50 zł” i nie widzimy w jego treści smutnego komizmu. To jakby pomnik lat 90., tej epoki, w której tak wielu wierzyło, że łapczywość wystarczy, by dogonić Europę. Skoro Europę już niemal dogoniliśmy, to może odetchnijmy z ulgą w eleganckich europejskich, utrzymywanych przez samorządy nieodpłatnych toaletach.