Kiedy pogłębiarka wybiera gnijące śmieci z kanałów, turyści odwracają głowy. To nie pasuje do Amsterdamu z pocztówki. To miasto to przecież fun, peace and love. Tu nikt nie leży na ulicach i nie żebrze w tramwajach.
Pochmurny poranek na Rembrandtplein. Cóż z tego, że czerwiec. Mokry, szary. Wilgotny chłód przenika do szpiku kości. Ale w ciągu dnia słońce potrafi mocno przypiec, a miasto męczy wtedy smrodem śmieci i zaczepkami wszechobecnych dilerów. Wieczorami wszystko to znika w milionach świateł i dudniącej muzyce z pubów. A ulice zaczynają pachnieć tanią marihuaną oraz droższym haszyszem. Wszechobecne gwizdy i krzyki uczestników wieczorów kawalerskich. Panowie w różnym wieku, jeszcze z walizkami oblepionymi naklejkami lotniska Schipol, niecierpliwie szukają dzielnicy czerwonych latarni.
Nad ranem miasto się zmienia. Grzeczniejsze ulice, w okolicy Vondelparku, zapadają w sen. Jednak im bliżej centrum, tym bardziej zamieniają się w przepalony i przepity rynsztok. Wtedy też, skoro świt, zakapturzone postacie wyruszają na polowanie. W poszukiwaniu utraconych portfeli, drobnych pieniędzy i niedopalonych jonitów. Tak, właśnie taki jest Amsterdam dla koczujących w nim bezdomnych.
W dużej mierze Polaków.
Plan holenderski
Kiedy cztery lata temu Mariusz wysiadał z busu w okolicy Centraal Station, miał 23 lata, zawaloną szkołę zawodową na karku, zdradę dziewczyny i pragnienie zmiany na lepsze. W rodzinnej miejscowości pod Wrocławiem bez szkoły, stałej pracy i w zasadzie bez pomysłu na siebie miał dwa wyjścia. Pracę sezonową za grosze na plantacjach truskawek lub błaganie ojca o pożyczkę. Oba rozwiązania nie wchodziły w rachubę. Bo swoją ambicję Mariusz miał.
W Holandii nigdy nie był. W ogóle w całym swoim życiu był tylko dwa razy za granicą – w Niemczech, tuż przy granicy. Po tamtejsze proszki do prania, które później sprzedawał na targu w rodzinnej miejscowości. Nie zdążył na dobre rozkręcić interesu, jak zepsuł mu się samochód i cały pomysł z biznesem upadł. Amsterdam kojarzył mu się głównie z dzielnicą czerwonych latarni, niezliczoną ilością coffeshopów i możliwości, których w Polsce – jak sobie wciąż powtarzał – nie miał. A w takim Amsterdamie czekało przecież na niego niezliczone morze pracy dorywczej, sezonowej, z czasem stałej. Przekonywał go o tym znajomy, który zdążył na dobre się w Holandii ustawić.
Plan Mariusza zakładał pracę na plantacji tulipanów, w wypożyczalni rowerów albo kelnerowanie w jednym z rozlicznych barów. Mieszkać miał u znajomego, który wynajmował pokój z kuchnią. Ale to był plan na start. Po kilku miesiącach wszystko miało się odmienić, zmienić i polepszyć. Dobrze miało być w tej Holandii Mariuszowi. Na luzie, kolorowo, czasem w oparach zioła, bez napinki oraz biedowania. – Miałem być królem, ale to, co przywiozłem z Polski, w sumie ze 2 tys. zł z konta oszczędnościowego, topniało z dnia na dzień. A to zaszalałem w coffeshopach, a to postawiłem parę drinków dziewczynom, dałem się namówić na imprezy i po miesiącu obudziłem się z pustym portfelem. Praca na recepcji w studiu tatuażu nie okazała się na tyle dobrze płatna, żebym mógł przetrwać– wspomina ze wstydem. – Zacząłem kombinować z lewą kasą i szemranym towarzystwem, ale skończyło się pobiciem i dobą w szpitalu niemal jako NN, bo bez ubezpieczenia. Kolega coraz mniej chętnie użyczał mi polówki w kuchni. Zresztą poznał dziewczynę, sytuacja była coraz bardziej krępująca.
Trochę waletował w pracy, ale któregoś ranka szef go nakrył i kazał się wynosić. To wtedy wszystko zaczęło się sypać, a Mariusz – sięgać po znieczulenie.
Na Zachodzie bez zmian
W okolicy targu kwiatowego Amsterdam zachwyca. Wszystko stylowe, historyczne, romantyczne i nonszalanckie. Vintage shopy i kafejki. Za kilka euro można się najeść i napić do syta. Wokół częstują najlepszymi holenderskimi serami, wręczają zaproszenia na darmowego jointa i na happy hour, gdzie za 4 euro serwują 10 piw.
Ale co innego przyjechać tu dla uciechy i zabawy, a co innego, jeśli wysiadamy z busa z Polski. Zazwyczaj na Prins Hendrikkade – busparking Oosterdok. Z całym dobytkiem w walizce. I ciśnieniem, żeby się udało. U Polaków to ciśnienie jest tak duże, że nawet kiedy wpadają w nałóg i tracą wszystko, bardzo trudno przekonać ich do powrotu do Polski.
Wie o tym coś Magdalena Chwarścianek, od 2012 r. koordynatorka Stichting Barka, holenderskiego oddziału stowarzyszenia Barka. Kiedy w 2004 r. Polska weszła do UE, natychmiast zaczęły się migracje zarobkowe. Kusiły otwarte granice i możliwość pracy na Zachodzie. Nie wszystkim jednak się udawało. Jako pierwsze o problemie bezdomnych Polaków zaczęły alarmować brytyjskie samorządy. To wtedy w Barce, która od 1989 r. pomaga w Polsce osobom bezdomnym i wykluczonym społecznie, zaczęły dzwonić telefony. Że w parkach w Hammersmith leżą setki Polaków. Że nie potrafią się porozumieć po angielsku. Że nikt nie wie, co z nimi zrobić i jak im pomóc. Do Londynu pojechało 20 pracowników Barki. Od początku do końca był to eksperyment. Nie wiedzieli, czy łatwiej będzie pomóc Polakom na miejscu znaleźć pracę i nocleg, czy też jak zabrać ich do Polski. – Szybko okazało się, że na miejscu pomoc jest praktycznie niemożliwa. Bez świadczeń socjalnych nie było szans na zasiłek i postawienie Polaków na nogi – przyznaje Magdalena.
Po Anglii do Barki zaczął dzwonić Dublin, a zaraz potem Kopenhaga, Hamburg, w końcu Amsterdam i Utrecht. Barka zaczęła wysyłać pracowników na kolejne misje. Z czasem stało się jasne, że nie wystarczy doraźna pomoc, że konieczne jest działanie na miejscu. Bo liczba bezdomnych i potrzebujących Polaków na obczyźnie nieustannie rośnie. Dziś stowarzyszenie działa na terenie niemal całej Europy, pomagając nie tylko Polakom, lecz wszystkim, którzy w obcym kraju znaleźli się na krawędzi. Najbardziej działa jednak w Holandii, sterując pomocą z bazy w Utrechcie. Bo w Holandii problemem nie jest jedynie brak pracy i dachu nad głową.
Największą zmorą koczujących tu Polaków są uzależnienia. Stres z powodu osamotnienia, problemów z komunikacją odreagowują w najprostszy sposób. Przy alkoholu i skrętach. Na początku wypalanego raz dziennie, potem coraz częściej i częściej. W końcu jest się upalonym od rana do nocy. Zaczynają się wysoko oprocentowane pożyczki od przypadkowych „dobrych osób”, drobne kradzieże. Kilka razy budzisz się na ławce w parku bez butów, za to w otoczeniu policjantów, którzy bez słowa zabierają cię do aresztu. W Amsterdamie zbyt długie koczowanie w miejscach publicznych jest karane. Uzależnienie nikogo nie interesuje, może poza pracodawcami, którzy są na to coraz bardziej wyczuleni. Trzech na pięciu pracowników tracących pracę z powodu alkoholizmu lub uzależnienia od narkotyków to Polacy.
I to uzależnienie sprawia, że prędzej czy później lądują w amsterdamskich zaułkach. Tak jest i tak było w tym mieście od dziesięcioleci. Bohater „Upadku” Jean-Baptiste Clemence był bogatym adwokatem z Paryża, a po przyjeździe do Holandii w jednej chwili znalezł się na dnie. Albert Camus, autor tej książki, w 1956 r. nie wyrażał się o Amsterdamie najlepiej: „Koncentryczne kanały przypominają kręgi piekła. Mieszczańskiego piekła, oczywiście, zaludnionego złymi snami. Kiedy przybywa się z zewnątrz, w miarę przechodzenia przez te kręgi, życie, a więc i jego zbrodnie stają się gęstsze, bardziej ciemne. Tu jesteśmy w ostatnim kręgu (...)”.
I tak jak w połowie lat 50., tak i teraz miasto to wodzi na pokuszenie.
Cherry z lodówki
Sławek i Robert. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak miejscowi. Może nie elegancko, lecz w miarę schludnie. Nie leżą na ławkach, starają się nie kraść, choć przyznają, że raz na jakiś czas chodzą do „lodówki”. Tak Polacy nazywają tutaj największą sieć sklepów spożywczych Albert Heijn. W lodówce można załapać się za darmochę na najtańsze miejscowe cherry.
Imiona niektórych bohaterów oraz nazwy miejscowości, z których pochodzą, zostały zmienione na ich prośbę.
Sławek, podobnie jak Mariusz, stracił pracę kilka miesięcy temu. Póki co żyje z tego, co znajdzie i co zaoferuje mu jedna z kilku amsterdamskich jadłodajni dla bezdomnych. Ale jest coraz gorzej. Coraz częściej, żeby dostać darmowy posiłek, niezbędne jest holenderskie obywatelstwo. W przeciwnym razie nawet najbardziej głodni mogą być odsyłani z kwitkiem. Co z tego, że Sławek przez prawie rok w Holandii pracował. – Jak się szybko okazało, robiłem na czarno, a agencja pracy tymczasowej nigdzie mnie nie zarejestrowała. Jak przestałem wyrabiać normę, zostałem na lodzie. Raz na kilka dni złapię dorywczą robotę, np. naprawę roweru albo pomoc przy przeprowadzkach, ale to wciąż za mało, żeby starczyło na wynajem łóżka. Na wynajem pokoju czy mieszkania nie mam szans. Od jakiegoś czasu wymagana jest tutaj wysoka kaucja. Podobno w obronie przed falą uchodźców.
Do Polski Sławek nie wróci. Jestem rozwiedziony, twierdzi, że żona zabrała mu dzieci. Nie ma do czego wracać. Woli tułać się po Holandii. Najgorzej jest ze spaniem, czasami wciśnie się do kogoś na waleta, ale czasem, zwłaszcza latem, zdarzają się noce, że musi gdzieś przycupnąć. Jak policja go namierzy, wręcza mandat. Za kilka mandatów na tydzień można trafić do aresztu. Wtedy przez chwilę człowiek nie pije i nie ćpa. Ma czas na sen, na zastanowienie się, co dalej. Ale samemu z błędnego koła bezdomności i nałogu wydostać się trudno.
– Z perspektywy czasu wiem, że to było kretyństwo. Ten przyjazd tutaj. Rzucać to, co miałem, bo jednak coś w tej Polsce miałem, i jechać w nieznane, ufając kumplowi, którego na miejscu nawet nie spotkałem – dodaje Robert, 30 lat, z małej wsi na Opolszczyźnie. – Zapożyczyłem się na bilet. Sprzedałem dom po ojcu i pojechałem do pracy do Amsterdamu. Na miejscu okazało się, że bez znajomości angielskiego o jakąkolwiek robotę trudno. Jedynym wyjściem była agencja pracy tymczasowej i nocleg w 8-osobowym baraku.
Pieniędzy Robert prawie nie dostawał, bo wszystko, co zarobił, szło na opłacenie dachu nad głową i nędzny posiłek. Taki obóz pracy. W końcu i tak go wyrzucili, bo nie był wystarczająco wydajny. – Zostałem bez niczego. Zacząłem pić. Taka kolej rzeczy. Na razie wracać do Polski nie zamierzam, to ostateczność. Wstyd by mi było, że nie dość, że wracam goły i wesoły, to jeszcze zapijaczony. W Polsce wcale nie miałbym dużo lepiej. Jedyne, czego się boję, to choroby, bo wtedy będzie kicha, ale póki co jak coś doskwiera, to leczę się sam. No i uczę się angielskiego ze starych gazet na targu, na którym czasem pilnuje towaru. Jak będzie angielski, to znajdzie się i robota. Może i butelka pójdzie w odstawkę. Coraz częściej o tym myślę.
Polacy z czarnej listy
Początki pomagania Polakom w Holandii to była droga przez mękę. Nie tylko przez brak zrozumienia ze strony holenderskich organizacji charytatywnych, które nieznane stowarzyszenie z Polski traktowały jako konkurencję, lecz też z powodu podejścia do samych Polaków. – Nie byliśmy najlepiej odbierani. Przypisywano nam wszelkie zło. Cokolwiek by się nie wydarzyło, winą od razu obarczano Polaków – wspomina Magdalena. Nastrojów nie poprawiała także ultraprawicowa Partia Wolności Geerta Wildersa. Na stworzonym przez nią portalu internetowym zachęcała do „zgłoszeń na środkowo-wschodnich Europejczyków”, przez których Holendrzy stracili pracę lub dobre imię.
– Ale pomimo tych trudności udało się stworzyć kilka projektów pomocowych. Na początku w Utrechcie, Amsterdamie, Hadze, a z czasem w Rotterdamie i Eindhoven. Dziś działamy na terenie niemal całej Holandii. Współpracujemy z lokalnymi samorządami. Dostajemy sygnały o Polakach w szpitalach, aresztach i więzieniach. Do każdego staramy się dotrzeć. Niektóre władze czy organizacje traktują nas niestety na zasadzie pogotowia ratunkowego, ale po latach pracy z bezdomnymi wiemy, że niezbędne jest trzymanie się odpowiednich procedur. Dzięki nim wiemy, jak działać, żeby pomoc, a nie zaszkodzić – tłumaczy.
Magdalena przyznaje, że także jej wiele lat temu pomogła Barka. – Skończyłam studia psychologiczne z przekonaniem, że nie chcę pracować jako typowy psycholog. Że potrzeba mi czegoś więcej. Zostałam wolontariuszką w poznańskim oddziale Barki. Współpracowałam z wieloma samorządami w Polsce. Zakładaliśmy centra integracji społecznej i spółdzielnie socjalne dla osób bezrobotnych. I kiedy zaczęły do mnie przychodzić kobiety, które niegdyś były prawie na dnie, a dzięki naszym programom były schludnie ubrane, miały pomysł i chęć do życia, czułam, że ta pomoc ma sens. Że własne problemy i rozterki są niczym w starciu z ciężarem naszych podopiecznych.
Powrót na ulicę
Niemal wszyscy, którzy pracują w holenderskiej Barce, kiedyś sami byli na krawędzi. Piotr jest dzisiaj jednym z liderów Barki, ale zdecydowanie bardziej woli mówić o sobie: streetworker. Pracuje w systemie zmianowym – pół roku spędza w Holandii, drugie pół w Strzelcach Opolskich, w domu Barki. Swoim domu, do którego trafił przed laty, gdy sam znalazł się na dnie. Tak uzależniony, że za butelkę zaprzedałby duszę diabłu. Po wieloletnim pobycie w więzieniu, po stracie wszystkiego. Dzisiaj pomaga innym wyjść z uzależnienia i bezdomności. W Londynie, Antwerpii czy w Dublinie życiem bezdomnych Polaków rządzi butelka. W Holandii dodatkowo narkotyki. Piotr po latach walki z nałogiem wie, jak rozmawiać. Jak podejść do człowieka. Sam przecież przez to wszystko przechodził. Sam patrzył w lustro i zastanawiał się, co to za zwierzę. Bo przecież nie on. Sam wołał do Boga, że jeśli istnieje, to żeby rzucił mu tę cholerną butelkę z góry. A jak nie, to niech go zabiera, bo takie życie nie jest nic warte. A potem trafił do domu Barki, gdzie krok po kroku uczył się życia. I uczył się, jak nie pić. Dziś mija 10 lat od kiedy jest czysty. Ma dom, pracę i ludzi, którzy go potrzebują.
Streetworker zawsze wychodzi na ulicę z asystentką – polską pracownicą socjalną, która ma odpowiednie wykształcenie, np. psychologiczne, i zna język kraju, w którym pracuje. Piotr z asystentką nieustannie sprawdzają szpitale, parki, jadłodajnie dla bezdomnych. Starszych wyjadaczy, zasiedziałych w bezdomności i beznadziei, starają się traktować delikatnie, z wyczuciem. Czasem potrzeba i kilku miesięcy, a niekiedy i lat, żeby przekonać do powrotu do kraju. Piotr bada sytuację, stara się zdobyć zaufanie. Bez zaufania nic się nie zrobi. Często trzeba walczyć z błędnym mitem wokół Barki. Dużo bezdomnych mówi, że „Barka wywozi ludzi do Polski”. A przecież streetworker nigdy nikogo do powrotu nie zmusza. Tłumaczy tylko, że w Polsce łatwiej o pomoc i wsparcie niż na obczyźnie. Że to nie wstyd wrócić.
– Bezdomnym trzeba dać wędkę, żeby sami mogli sobie tę rybę złapać. I tutaj mamy niekiedy konflikty z organizacjami holenderskimi, które nie rozumieją, że osobom uzależnionym nie można stwarzać komfortu picia. A dach nad głową i wyżywienie taki właśnie komfort stwarzają. Tymczasem nie tędy droga do wyjścia z bezdomności i nałogu – dodaje Magdalena.
– Pamiętam, jak pojechaliśmy do holenderskiego więzienia po Polaka. Był chory na raka krtani, nie miał gdzie wracać. Żona się z nim rozwiodła. Wiedział, że umrze, i było mu wszystko jedno – opowiada Piotr. Udało mu się go przekonać, żeby mimo wszystko wrócił do Polski. Tłumaczył, że zdąży jeszcze spotkać się z synem, rodziną. Że lepiej umrzeć w Polsce, jak człowiek, godnie. A nie w obcym kraju, wśród bezdomnych. Kilka miesięcy po powrocie do Polski umarł. Była żona i syn czuwali przy nim do końca.
– Albo taka sytuacja: dwóch braci z Polski w wieku 19 i 16 lat. Przyjechali niby do pracy w Amsterdamie. Ale w Amsterdamie nie ma pracy. Pytam starszego, po co brał brata, który na dodatek w ogóle nie zna angielskiego – wspomina Piotr. – Przekonaliśmy ich do powrotu do kraju. A kilka tygodni później okazało się, że ten młodszy sam do Amsterdamu wrócił. Nie zawsze niestety udaje się nam przemówić do rozumu.
Z młodszymi Polakami ogólnie bywa różnie. Czasem trzeba nimi potrząsnąć, nawet trochę przestraszyć, żeby wrócili do Polski. Zdarza się, że trzeba trochę odpuścić, co też jest ryzykowne, bo grozi zakorzenieniem się w bezdomności. A wtedy do powrotu długa droga. Tak było m.in. z Piotrem, znanym polskim bezdomnym z Antwerpii, który po ponad 15 latach bezdomności i mieszkania w ziemiance spróbował wrócić do Polski. W kraju wytrzymał półtora miesiąca, po czym wrócił na stare śmieci. Kilka miesięcy później zmarł z przepicia. Nie miał nawet 45 lat.
Wobec młodszych Piotr czasami stosuje różne sztuczki. Pyta: Po co ty będziesz do tej Polski wracał, zostań tutaj, jakoś sobie poradzisz. A wtedy dużo młodych, którzy przyjechali do pracy i szybko ją stracili, mówi: ale ja chcę wrócić, czy mogę, proszę.
Często pojawia się panika, szukanie ratunku. Do domu przecież się nie zadzwoni. Nie po tym, jak niemal cała wieś złożyła się na bilet. – Jeździmy po całej Holandii, gdzie tylko mamy sygnał o potrzebującym pomocy Polaku. W Amsterdamie większość bezdomnych to młodzi, którzy przyjechali za pracą, a utknęli w nałogu. W Hadze i Utrechcie do niedawna przeważały osoby starsze, po 50. roku życia, zasiedziałe w bezdomności. Od jakiegoś czasu jednak trafia tam coraz więcej młodych. Może przez sąsiedztwo lotniska? – zastanawia się Piotr. Lotnisko Schipol ma swoją legendę. Niektórzy nadal uważają je za istną skarbnicę. W większości koszy mają się kryć narkotyki, często twarde, wyrzucane w pośpiechu przez wyjeżdżających turystów. I chociaż nie do końca wiadomo, ile w tym prawdy, a ile miejskiej legendy, bezdomnych kręcących się po lotnisku nie brakuje.
Roman tak jak Piotr jest streetworkerem. W Barce jest od 27 lat. Jego także uwolniła od nałogu. Miał dla kogo walczyć, czekali na niego żona i dwójka dzieci. Musiał jednak wyrwać się z dawnego środowiska i zacząć od nowa. Dziś przez pół roku mieszka w Chudobczycach, w województwie wielkopolskim, a przez drugie pół jeździ po Holandii pomagając innym wyjść na prostą. – Zaczynałem jako streetworker w Londynie. Tam była zupełnie inna specyfika bezdomności. Mechanizmy uzależnienia są takie same, ale zupełnie inny system socjalny. W Anglii nikogo nie dziwią bezdomni śpiący gdzie popadnie. W Holandii to nie do pomyślenia. Tutaj bezdomnych nie widać. Nie leżą zawinięci w dywan przed supermarketem. Policja natychmiast odwiozłaby ich do aresztu. W Holandii stykam się przede wszystkim z chorobami psychicznymi wśród bezdomnych. U wielu narkotyki działają jak katalizator różnego rodzaju problemów. Schizofrenie, napady maniakalne to wśród bezdomnych Polaków niemal norma.
– Niestety pomoc psychiatryczna dla obcokrajowców i bezdomnych jest w Holandii bardzo słaba. Dlatego takie osoby, jeśli tylko jest to możliwe, zabieramy do Polski, gdzie mają szansę na leczenie. Niekiedy, gdy stan jest poważny, musimy prosić jednak o pomoc Holendrów – dodaje.
Uiteinde
To nie jest tak, że Polacy nie mają w Holandii szans – mówi Robert, który od kilku miesięcy pracuje w wypożyczalni rowerów w centrum Amsterdamu. Sam wynajmuje mieszkanie z dziewczyną, ma ubezpieczenie i jak zapewnia stać go na godne życie. Ale Robert bardzo dobrze zna język angielski, uczy się podstaw niderlandzkiego i co najważniejsze: nie pije. – Rodaków dobijają tutaj pokusy. Alkohol jest tani, marihuana też. Ale nie rosną na drzewach ani nie są serwowane za darmo w knajpach. Znam wiele przypadków, że Polacy przyjeżdżają, zakładają, że najpierw sobie trochę pobalują, a potem wezmą się do roboty.
Z szacunków holenderskich władz wynika, że na około 100 tys. mieszkających w Holandii Polaków przynajmniej kilkanaście procent nie ma pracy, a coraz częściej także dachu nad głową.
Przez cztery lata działalności Barki w Holandii do kraju wróciło dużo Polaków. Ale wciąż i wciąż wraz z nowym busem i tanią linią lotniczą pojawiają się nowi. Mają od 30 do 60 lat. I tak jak kiedyś wciąż wierzą, że podbiją miasto, a nieznajomość języka przemilczą. Wraz z kolejnym jointem i kolejnym cherry lecą w dół. Nie stać ich na życie, nie stać ich na bilet powrotny. Niektórzy, za wszelką cenę, jak Mariusz, Sławek czy Robert, nadal próbują. Często na ulicy. Na siłę. Inni przyjmują pomocną dłoń i wracają do Polski. Mówią, że trudno, że się nie udało. Że przegrali. A może wręcz przeciwnie?