Polacy nie godzą się na wzmocnienie państwa, bo własnej władzy boją się bardziej niż ościennych mocarstw. Z kolei rząd zwykle robi wszystko, by ich w tym utwierdzić.
Słów rebelia, rokosz i bunt Jarosław Kaczyński używa od wielu miesięcy. Odmieniając je przez osoby, rodzaje i przypadki z uporem godnym lepszej sprawy. Zmienia się tylko obiekt, który się nimi określa. Choć zwykle są to sędziowie TK, uczestnicy demonstracji KOD lub politycy opozycji. Zgodnie z retoryką prezesa ludzie ci zagrażają państwu, podważając jego stabilność i blokując dobre zmiany w imię obrony własnych interesów.
Ale odwołanie się do skojarzeń z czasami staropolskiej anarchii wbrew pozorom nie jest „od czapy”. To, że w Polsce część społeczeństwa (zwykle ok. 30 proc.) z miejsca neguje każdy krok rządzących i odrzuca istniejący porządek, skądś się musiało wziąć. Gdy następuje wymiana i władzę przejmuje opozycja, wówczas druga strona natychmiast zaczyna kontestować swoje, do tej pory, państwo. Idzie z tym w parze przekonanie, że ktoś o odmiennym światopoglądzie nigdy nie ma racji i nie ma prawa współdecydować o kraju.
Ta logika nakazuje zakładać, że gdy aparat państwa zaczyna działać skuteczniej, robi się niebezpiecznie. Ponieważ może wpaść w ręce tych „co nigdy nie mają racji”, a wówczas oni narzucą wszystkim własne porządki oraz przekonania. W efekcie większość Polaków od wieków instynktownie zachowuje się tak, by państwo nie zaczęło sprawniej funkcjonować. Pół biedy, jeśli robią to w stylu wojny kokoszej, gorzej, kiedy rokosz jest tylko preludium do tej prawdziwej.
Szach królowej
Sędzia ziemi krakowskiej Mikołaj Taszycki okazał się niezastąpionym członkiem komisji porządkującej prawo. Tylko za sprawą jego uporu w 1532 r. zakończono spisywanie Korektury zawierającej 930 wydanych przez wieki aktów prawnych. Po ich skompilowaniu i usunięciu sprzeczności powstał projekt kodeksu, który określał sposób funkcjonowania kraju oraz jego instytucji. Dzięki Korekturze Taszyckiego Polska mogła sprawniej funkcjonować, a jej urzędnicy nie mogliby tak łatwo manipulować przepisami. Jednak kodeks ograniczał władzę rządzących. I wbrew nadziejom reformatorów Sejm odrzucił Korekturę Taszyckiego za – jak powszechnie podejrzewano – sprawą zręcznej intrygi królowej Bony.
Niedługo potem Mikołaj Rej napisał proroczo: „Prawo jest jak pajęczyna, bąk się przebije, a na muchę wina”. Zmiany zachodzące w Polsce pod rządami Zygmunta Starego coraz mniej się podobały ogółowi szlachty. Nie chodziło tylko o los Korektury. Posłów na Sejm irytowało to, że król otoczył się wąskim gronem doradców. To oni podejmowali decyzje w najważniejszych dla kraju sprawach. Inni politycy zostali zmarginalizowani.
Kolejnym, jeszcze boleśniejszym problemem stała się królowa Bona. Włoszka sukcesywnie umacniała swoją pozycję, budując własne stronnictwo polityczne. Nieraz potrafiła podejmować działania wbrew planom małżonka, realizując cele z wielką konsekwencją i skutecznością. Zręcznie przy tym naginając prawo. Co owocowało dwuwładzą w kraju. Do tego jeszcze Bona panicznie bała się, że jej jedyny syn Zygmunt August nie zostanie przez szlachtę zaakceptowany jako następca tronu. Dlatego wymusiła jego koronację, gdy skończył ledwie 10 lat. Co tylko pogłębiło nieufność poddanych wobec monarszej rodziny. I to w momencie, gdy rósł w siłę ruch egzekucyjny.
Coraz zamożniejsza średnia szlachta (dziś powiedzielibyśmy: klasa średnia) domagała się większego wpływu na własne państwo, żądając przy okazji reform ustrojowych i ekonomicznych. Głównymi postulatami reformatorów stało się skuteczne egzekwowanie uchwał sejmowych, nazywanych wówczas konstytucjami. Ponadto chciano odebrać magnatom nielegalnie przejęte dobra królewskie i unowocześnić procedury sądowe. Kolejnych królów szlachta planowała wybierać w drodze wolnej elekcji.
Program reformatorów wzmacniał poważnie państwo, lecz ograniczał władzę króla na rzecz Sejmu i sejmików. Zygmunt Stary nie zamierzał się na to zgodzić. Obrady Sejmu, który zaczął się 12 listopada 1536 r., przebiegały burzliwie, acz nie z winy ruchu egzekucyjnego. Król chciał zgody posłów, by 16-letni Zygmunt August złożył przysięgę na prawa i przywileje koronne. Co potwierdziłoby jego status monarchy. Jednocześnie władca zamierzał awansować swojego zaufanego doradcę Jana Chojeńskiego na kanclerza wielkiego koronnego oraz biskupa krakowskiego. Co bardzo rozsierdziło królową Bonę. To członkowie jej koterii podburzali posłów do oporu. Tym sposobem Włoszka wykonała klasyczny strzał w stopę – swoją oraz małżonka. Wprawdzie udało się jej odwlec nominację znienawidzonego Chojeńskiego, lecz wzburzeni posłowie 2 lutego 1537 r. demonstracyjnie rozjechali się do domów. Syn Bony składał królewską przysięgę jedynie w obecności senatorów. Co dawało możność podważania jego prawa do tronu.
Sytuację próbował ratować Zygmunt Stary. „Chcąc zneutralizować wzburzenie i skierować zainteresowanie społeczności szlacheckiej na obronę, król zwołał pospolite ruszenie pod Lwowem” – zapisała w eseju „Stronnicy królewscy i opozycjoniści wobec monarchy w dobie zjazdu lwowskiego i rokoszu sandomierskiego” Ewa Dubas-Urwanowicz. Polskie wojska miały wyprawić się na Mołdawię. Ale szlachta, zebrawszy się w lipcu 1537 r. w Glinianach koło Lwowa, zupełnie nie miała głowy do wojaczki.
W imię konstytucji
„Przyjęliśmy wojnę, porzuciwszy własne o domowym gospodarstwie staranie, na obronę Rzeczypospolitej stawamy na tym miejscu gotowi, lecz co by za potrzeba stawienia się była, jeszcze pewno nie wiemy” – oznajmił zgromadzonej szlachcie jeden z jej przywódców Piotr Zborowski. „Żadnego nieprzyjaciela nie widać” – dodawał ironicznie.
Ogół zebranych myślał głównie o żniwach i nie palił się do wojny. Zaczęto więc dyskutować i mnożyć żale. Obradom przewodził sędzia Mikołaj Taszycki, dbając, by sprzeciw szlachty miał charakter pokojowy. Początkowo pretensje kierowano pod adresem doradców króla i senatorów. „Na samy dworze, który za twierdze prawa i przybytek wolności przodkowie nasi mieć chcieli, powszechny gwałt cierpi prawo” – perorował Jan Sierkowski, wskazując na łamanie konstytucji sejmowych przez rządzących. Oberwało się też Bonie. „Tylo Królowa waży, ile chce; tylo chce, ile jej się podoba, żadnymi pewnymi granicami mądrość jej określona nie jest, ale całą zagarnąwszy Rzeczypospolita, żadnymi kresami swojej nie określa władzy” – sarkał przywódca stronnictwa radykałów Piotr Zborowski. Zebrani obawiali się, że Bona, sukcesywnie skupująca polskie ziemie, rozda je cudzoziemcom. Kiedy w obronie żony króla wystąpił hetman Jan Tarnowski, ktoś z tłumu strzelił do niego z rusznicy. Chybił, choć przerwał przemówienie.
Przedłużający się zjazd pod Lwowem uczestnicy zaczęli nazywać węgierskim słowem „rokosz” oznaczającym „tłum”, ale też pole Rákos, gdzie odbywały się zgromadzenia węgierskiego sejmu. Rokoszanie nie chcieli obalenia króla ani przejęcia władzy. „W myśl postulatów aktywistów spod Lwowa król nie zmniejszał swej roli, ale ją zmieniał. Stawał się równorzędnym partnerem w grze politycznej, zwłaszcza na forum parlamentu” – pisze Dubas-Urwanowicz. Taki bieg wypadków zaskoczył monarchę. Legalnie nie mógł przedsięwziąć niczego przeciwko pokojowo sejmikującej szlachcie, a próba użycia siły groziła rebelią w kraju. Król więc ignorował rokosz, ograniczając się do ogłoszenia, że rozwiązuje pospolite ruszenie. Ono jednak obradowało nadal, żądając przestrzegania przez monarchę konstytucji sejmowych i ograniczenia wpływów Bony.
Rokoszanie zmęczyli się własnym protestem po dwóch miesiącach. Choć ponoć ich opór ostatecznie załamał się wraz z wyjedzeniem całego drobiu w okolicach Lwowa. Uczestnicy wojny kokoszej (bo tak pogardliwie nazywali ich stronnicy monarchy z racji rzezi urządzonej kurom) wrócili do domów z poczuciem przegranej. Ale gdy Zygmunt Stary usiłował doprowadzić do ukarania przywódców protestu, jego zamiary zablokował Sejm. Co więcej, parlament sukcesywnie uchwalał konstytucje zgodne z postulatami rokoszan. „Burza lwowska sprawiła, że ludzie poczuli swoją siłę, zrozumieli, że mogą zmieniać świat i Rzeczpospolitą sami, bez oglądania się na królów, biskupów senatorów” – pisze w „Dziejach Polski i Litwy 1506–1648” Stanisław Grzybowski.
Z prawa do wolności
Gdy trzy dekady później wygasła dynastia Jagiellonów, szlachta uznała, że musi sobie zagwarantować, iż wybrany przez nią król dochowa ich praw. Po śmierci Zygmunta Augusta spisano więc artykuły henrykowskie, które musiał podpisać pierwszy monarcha elekcyjny Henryk Walezy. Zawierały one punkt wynikły z doświadczenia, jakie przyniosła wojna kokosza. Mówił on, że poddani mogą wypowiedzieć królowi posłuszeństwo, jeśli ten złamie prawo. Rokosz stał się elementem systemu prawnego, chroniąc obywateli przed groźbą narzucenia im tyranii.
Z możliwości takiej nie korzystano przez następne czterdzieści lat. Problemy zaczęły się po objęciu tronu przez Zygmunta III Wazę. Pochodzący ze Szwecji władca nigdy nie zaakceptował konieczności konsultowania swoich decyzji z Sejmem. Co więcej, politykę wschodnią oraz sojusz z Habsburgami król narzucił krajowi wbrew woli parlamentu. Uwikłał też Rzeczpospolitą w wyczerpujące wojnę ze Szwecją, nie chcąc się zrzec prawa do tamtejszego tronu.
Wśród szlachty niezadowolenie narastało stopniowo, lecz jej nieufność wobec króla miała rzeczywiste podstawy. Każda z proponowanych przez Zygmunta III reform – czy to w kwestii ściągania podatków, czy rozbudowy stałej armii – była tak pomyślana, by jednocześnie wzmacniać władzę monarchy. Nie inaczej było z instrukcją, którą król na początku 1606 r. rozesłał do sejmików wybierających posłów. „To radźmy, to stanówmy na tych sejmach naszych co najważniejsza, co najpilniejsza” – proponował król, przyznając sobie prawo wyboru tematyki obrad. Jednocześnie proponował likwidację wymogu jednomyślności podczas głosowań i przyjmowania konstytucji po przegłosowaniu jej przez większość.
Choć propozycje przedstawiały się sensownie, wzbudziły niepokój sejmików. Władca mógł przekupić większość posłów, a prawo do wyznaczania porządku obrad dawało spore możliwości manipulacji. Niektóre sejmiki zażądały więc, by najpierw Zygmunt III zaczął ściśle wypełniać artykuły henrykowskie oraz pacta conventa, które łamał. Ferment narastał i sejmiki szlacheckie dwukrotnie urządzały walne zjazdy bez delegowania posłów na Sejm. Widząc to, król też zbierał stronników. Na zjeździe sejmików litewskich 20 maja 1606 r. pod Wilnem potępiono opozycjonistów, uchwalając rezolucję, że „bez nas nic tam stanowić nie mogą”.
Szlachta podzieliła się mniej więcej po połowie. Przeciwnicy królewskich reform udali się na początku sierpnia 1606 r. do Sandomierza i tam zawiązali konfederację pod przywództwem byłego marszałka wielkiego koronnego Mikołaja Zebrzydowskiego oraz Janusza Radziwiłła. Wkrótce ostatecznie wylały się wszystkie żale. Ujęto je aż w 64 postulatach, podpisanych przez 10 tys. osób, po czym proklamowano rokosz. Buntownicy żądali usunięcia z królewskiego dworu cudzoziemskich polityków oraz jezuitów, a polskich doradców chciano postawić przed sądem. „Żeśmy tego doszli, że wszystkich błędów i nierządów w Rzeczpospolitej złe rady są przyczyną” – tak uzasadniano powyższe roszczenia. Chciano też, by król ponownie złożył przysięgę koronacyjną. Najlepiej na piśmie.
Po raz pierwszy w historii Rzeczpospolitej obywatele stawiali takie ultimatum królowi. Ale jednocześnie zapraszano go na rozmowy do obozu rokoszan. Nie zamierzając detronizować, lecz zmusić do przestrzegania prawa. Zygmunt III nie zamierzał ulegać. Miał poparcie większości senatorów i dygnitarzy oraz ich klienteli, więc zorganizował konkurencyjny do sandomierskiego zjazd regalistycznej szlachty pod Wiślicą. Zgromadzono tam aż 10 tys. szabel, co stanowiło liczbę bardzo zbliżoną do rokoszan Zebrzydowskiego. Rojaliści zaakceptowali artykuły wiślickie, powtarzające gwarancje zawarte w artykułach henrykowskich oraz pactach conventach. Dorzucając obietnicę stałego rezydowania przy królu senatorów obserwujących jego poczynania z ramienia parlamentu.
W zamian za to ustępstwo Zygmunt III chciał, by rokoszanie spokojnie czekali, co przyniosą obrady nowego Sejmu. Ci jednak nie zamierzali przejść do porządku dziennego nad faktem zignorowania ich ultimatum. Zebrzydowski wezwał całą szlachtę do zbrojnej rebelii, więc król wraz z wojskiem ruszyli przeciwko buntownikom. Obie strony spotkały się 7 października 1606 r. na polach pod Janowcem. Ale choć atmosfera była napięta, do bitwy nie doszło. Rebelianci przyjęli propozycję zawieszenia broni i rozwiązania konfliktu na forum parlamentu. Przez następne miesiące Zygmunt III zwlekał ze zwołaniem Sejmu, co podważyło wiarę, że chce kompromisu. Wreszcie wszelkie próby negocjacji zawiodły i 5 lipca 1607 r. pod Guzowem rokoszanie wydali bitwę wojskom królewskim. Nie bacząc na to, że dowodzili nimi zaprawieni w bojach hetmani: Stanisław Żółkiewski oraz Jan Karol Chodkiewicz.
Wynik starcia mógł być tylko jeden. Szczęściem straty po obu stronach były niewielkie, zaś uciekających rokoszan królewscy husarze tylko płazowali szablami. Zaraz po bitwie Zygmunt III wydał uniwersa, zapowiadając ukaranie rebeliantów przez sąd sejmowy jako zdrajców ojczyzny. Jednak żaden z kolejnych Sejmów sprawą się nie zajął i nawet nie potępił buntu. Stan szlachecki w kwestii niekarania swoich zachował całkowitą solidarność, podobnie jak w niechęci do poszerzenia władzy króla.
Nowa forma rokoszu
Minęło kolejne pół wieku i znów Rzeczpospolitą wstrząsnął rokosz. Różnił się on jednak od poprzednich. Tym razem reforma ustrojowa państwa stanowiła pilną konieczność. Kraj od 1648 r. pustoszyły wojny, a szwedzki potop niemal starł Rzeczpospolitą z mapy Europy. Program naprawczy, zaprezentowany przez Jana Kazimierza, zakładał likwidację wymogu jednomyślnego głosowania w Sejmie oraz elekcję króla vivente rege, czyli jeszcze za życia panującego. Oba rozwiązania miały chronić Rzeczpospolitą przed ingerencją w jej wewnętrzne sprawy ze strony innych krajów. Bo posłowie z Wiednia czy Paryża nauczyli się, jak sprokurować polskimi rękami zerwanie obrad Sejmu lub manipulować szlacheckim tłumem podczas wyboru nowego króla.
Proponowane zmiany wydawały się umiarkowane i korzystne dla wszystkich obywateli. Ale tylko w teorii. Silne państwo oznaczało zmniejszenie wpływów i znaczenia najpotężniejszych rodów magnackich. Ponadto elekcja vivente rege mogła przynieść wprowadzenie monarchii dziedzicznej. W 1665 r. bunt zainicjował jeden z najpotężniejszych magnatów, hetman polny Jerzy Lubomirski, a większość senatorów albo go poparła, albo starała się zachować neutralność. Lubomirski zapisał chlubną kartę podczas potopu, gromiąc w kilku bitwach szwedzkie wojska. Ale był też nieodrodnym dzieckiem swoich czasów. Brał pieniądze od wysłanników szwedzkich, brandenburskich i habsburskich, uznając za oczywistość, że może wchodzić z nimi w konszachty przeciwko swojemu królowi.
Świadomy tego Jan Kazimierz, wiedząc też, jak wielkim autorytetem cieszy się hetman w armii, zdecydował się na likwidację kilkudziesięciu jednostek, których wierności nie był pewien. Wkrótce potem oskarżył Lubomirskiego o zdradę kraju. Zdanie to podzielił w grudniu 1664 r. sąd sejmowy, skazując hetmana na utratę urzędu i banicję. Ale nim zapadł wyrok, Lubomirski wyjechał na Śląsk, bo tam mógł liczyć na opiekę i finansowe wsparcie cesarza Austrii Leopolda I. Dopiero wówczas opublikował manifest wzywający do rokoszu. Co ciekawe, zwykła szlachta niespecjalnie się do niego paliła. „Obywatele nic się tym wejściem Lubomirskiego nie turbują, jakoby to nigdy nic. Na rzeczy się tylko patrzą, a dyskursują, kiedy się rzeczy skończą” – pisał Jan Sobieski do swojej Marysieńki.
Inaczej niż w czasach konfederacji sandomierskiej bunt nie wybuchł z racji narastającego sprzeciwu i chęci przymuszenia króla do przestrzegania prawa. Lubomirski okazał się na tyle zręcznym politykiem, że udało mu się sfingować rokosz, wykorzystując degenerację ustroju politycznego Rzeczpospolitej. Kiedy wiosną 1665 r. zebrał się Sejm, by uchwalić nowe podatki na wypłatę zaległego żołdu dla wojska, były hetman namówił swoich stronników do zerwania obrad. Po czym wysłał emisariuszy z pieniędzmi od cesarza Leopolda do Lwowa. Tam oficerowie, wierni dawnemu wodzowi, namówili nieopłacanych żołnierzy do zawiązania konfederacji. Poinformowany o tym Jan Kazimierz również posłał emisariusza z częścią zaległości. „Kto uprzedzi z pieniędzmi, temu wojsko sprzyjać będzie” – napisał w przekazanej mu instrukcji. Szybsi okazali się wysłannicy byłego hetmana.
Co gorsza, zmarł w tym czasie hetman Stefan Czarniecki, jedyny wierny monarsze wódz cieszący się autorytetem wśród żołnierzy. Jan Kazimierz, nie mogąc się zdecydować, komu powierzyć hetmańską buławę – Janowi Sobieskiemu czy Stanisławowi Jabłonowskiemu – postanowił dowodzić wojskiem osobiście. Choć w przeszłości wielokrotnie przynosiło to fatalne skutki. Lubomirski bez problemu 4 września rozgromił wojska króla pod Częstochową. Ale natychmiast po zwycięstwie zawarł rozejm i rozpoczął negocjacje, bo żołnierze obu stron zupełnie nie palili się do walki. Dopiero wówczas do rokoszu zaczęła się przyłączać zwykła szlachta.
Zimą obie strony zbierały siły, lecz pozycja Jana Kazimierza słabła. Wprawdzie żołnierze z wiernych mu chorągwi dochowywali przysięgi, lecz zupełnie nie mieli ochoty walczyć za reformy. „I ja musiałem być, choć mi się nie chciało, regalistą” – zapisał w pamiętniku Jan Chryzostom Pasek. „Ale po staremu, chocieśmy my tu byli, tośmy tamtej stronie bardziej wygranej życzyli” – dodawał.
Co gorsza, polski konflikt wewnętrzny został umiędzynarodowiony. Swoje interesy wygrywały w nim europejskie mocarstwa. Władca Francji Ludwik XIV wspierał otwarcie Jana Kazimierza, posyłając mu przez Gdańsk kolejne dotacje, dzięki którym polski monarcha mógł wypłacać żołd. Lubomirski nie przetrwałby zimy bez pomocy Habsburgów. Paryż i Wiedeń podsycały wojnę domową, taktując ją jako element strategicznej rozgrywki konkurencyjnych mocarstw. Szczuci na siebie Polacy w końcu spełnili oczekiwania. W pechowy dzień 13 lipca 1666 r. nad brzegiem Noteci pod Mątwami doszło do wręcz symbolicznej rzezi. Podczas bitwy Jerzy Lubomirski po raz kolejny dowiódł, że był jednym z najwybitniejszych dowódców swoich czasów. Na królewskie wojska uderzył z zaskoczenia, gdy zaczęły przeprawiać się przez Noteć i dopiero obsadzano przyczółek na drugim brzegu. Wprawdzie bronili go weterani walczący przez lata pod komendą Stefana Czarnieckiego i doborowa chorągiew królewskich dragonów, ale w chaosie, jaki zapanował, nie mieli szansy stawić skutecznego oporu. Zwłaszcza że widząc klęskę swych żołnierzy, Jan Kazimierz zarządził pospieszny odwrót reszty armii.
Ucieczka monarchy z pola bitwy odebrała chęć walki jego podkomendnym. Co i tak nie ocaliło im życia. „Z tej okazji najwięcej zginęło ludzi, że skoro na błota uszli, wywoływali ich (rokoszanie – przyp. aut.), dając im quartier i parol (obietnicę nietykalności – przyp. aut.), a potem zawiódłszy za górę, nie ścinali, ale rąbali na sztuki” – pisał Jan Sobieski do Marysieńki. „Nie tylko Tatarowie, Kozacy nigdy takiego nie czynili tyraństwa, ale we wszystkich historiach o takim od najgrubszych narodów nikt nie słyszał okrucieństwie. Jednego nie znajdują ciała, żeby czterdziestu nie miało mieć w sobie razów: bo i po śmierci się nad ciałami pastwili” – uzupełniał opis tragedii przyszły król, który o mały włos wówczas nie poległ.
Tak Polacy wyrżnęli ponad 2 tys. najlepszych polskich żołnierzy. Przelanie krwi jeńców doszczętnie skompromitowało reputację Lubomirskiego. Wiedząc o tym, zwycięzca zaczął szukać ugody. W namiocie króla, rozbitym pod Łęgowicami ukląkł przed monarchą i przeprosił. W zamian Jan Kazimierz zrezygnował z reformatorskich planów. Obaj mieli bolesną świadomość ogromu własnej klęski. Zgnębiony tym Jerzy Lubomirski zmarł rok później na wygnaniu we Wrocławiu. Jan Kazimierz abdykował i wyemigrował do Francji, gdzie zaszył się w klasztorze. Trudno powiedzieć, czy przeczuwali, że 13 lipca 1666 r. utracono bezpowrotnie największą z szans naprawy Rzeczpospolitej – za sprawą zawiązanego rzekomo dla obrony prawa rokoszu.
Po intrydze królowej Bony, której udało się storpedować przyjęcie Korektury Taszyckiego, kodeksu mogącego usprawnić działanie państwa, Mikołaj Rej napisał proroczo: „Prawo jest jak pajęczyna, bąk się przebije, a na muchę wina”