Profesor James Pawelczyk był pierwszym Amerykaninem z polskimi korzeniami, który poleciał w kosmos. Był rok 1998, a Pawelczyk prowadził eksperymenty dotyczące zmian w rozwoju układu nerwowego, równowagi, regulacji snu i ruchu.
Czy jako chłopiec marzył pan, że zostanie człowiekiem, który poleci w kosmos?
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze marzyłem, by zostać astronautą. Zresztą dorastałem w czasie, kiedy każde amerykańskie dziecko marzyło, by polecieć w kosmos.
Wziął pan także ze sobą polską flagę. Dlaczego?
Dziadkowie ze strony mamy i taty byli Polakami. Kiedy byłem mały, poprosiłem babcię, żeby nauczyła mnie mówić po polsku. Nie zgodziła się. Zapytałem ją czemu, a ona na to krótko i kategorycznie, że teraz jesteśmy Amerykanami. Takie były czasy i wiele osób z jej pokolenia, dla których Ameryka była ziemią obiecaną, myślało podobnie. W domu mówiliśmy tylko po angielsku, ale polskość zawsze była obecna. Na Boże Narodzenie łamaliśmy się opłatkiem. Przed wylotem w kosmos cała nasza załoga musiała przejść kilkudniową kwarantannę. Tak się złożyło, że była Wielkanoc. Ugotowałem dla wszystkich żurek. Biała kiełbasa jechała specjalnie do Houston z mojego rodzinnego Buffalo.
Jaka była pana pierwsza myśl, kiedy pan się dowiedział, że leci w kosmos?
Pozwoli pani, że opowiem, jak zareagowała moja mama. Miała wtedy 70 lat i mnóstwo czasu spędzała, grając w brydża ze znajomymi. Podczas rozgrywek przechwalali się swoimi dziećmi, co mamę nieco irytowało. Kiedy dowiedziałem się, że lecę w kosmos, zażartowałem, że tym razem naprawdę będzie miała się czym pochwalić. Ona jednak nie powiedziała swoim brydżowym znajomym, że jej syn został kosmonautą. „Jestem z ciebie zbyt dumna, żeby się tym chwalić” – zwierzyła mi się. To była najpiękniejsza reakcja na wiadomość, że lecę w kosmos.
A strach?
Zanim weszliśmy na pokład wahadłowca Columbia, trenowaliśmy długie lata. Każdy detal, każdy element misji był wielokrotnie przećwiczony. Mieliśmy gotowy scenariusz na każdą możliwą sytuację awaryjną. Kiedy odpaliły silniki i zaczął się start, mieliśmy uczucie, że wreszcie rozpoczyna się mecz, do którego jesteśmy przygotowani tak, że go wygramy. To taki stan, w którym nie ma miejsca na strach.
Ale jest chyba coś, do czego nawet lata treningów nie są w stanie przygotować.
To widok Ziemi z kosmosu. Najbardziej zaskoczyły mnie kolory. Nie sądziłem, że kiedykolwiek zobaczę taką paletę barw. Kiedy patrzysz na ocean z kosmosu, wręcz nie możesz uwierzyć, ile odcieni może mieć niebieski: od jasnego turkusu do bardzo głębokiego, niemal purpurowego niebieskiego, który przemienia się w zieleń. Cudownie wygląda też pustynia, cała wibrująca czerwienią. I jeszcze widok burzy z kosmosu, a szczególnie błyskawic. To wygląda tak, jakby podczas dużego koncertu na scenie zgasły wszystkie reflektory, a tłum tysięcy ludzi zaczął robić zdjęcia, rozbłyskując tysiącem fleszy.
Czy to jest moment, kiedy człowiek uświadamia sobie niezwykłą potęgę ludzkiego rozumu i nauki? Gdzie tu jest miejsce na pokorę?
Jedno nie wyklucza drugiego. Dla mnie podróże w kosmos są przede wszystkim triumfem pracy zespołowej. Pojazdy kosmiczne są chyba najbardziej skomplikowanymi maszynami, które stworzył człowiek. Astronauci ich nie budują. Kiedy Mirosław Hermaszewski wchodził na pokład Sojuza, a ja na pokład Columbii, kończyliśmy pracę i wysiłek ogromnego zespołu inżynierów, projektantów, fizyków, mechaników. Ten duch pracy zespołowej towarzyszył mi nieustannie podczas misji.
Jak pan widzi przyszłość człowieka w kosmosie?
Jesteśmy u progu ekscytującego okresu, być może podobnie niezwykłego jak ten, który przypadł na moje dzieciństwo. Wchodzimy w erę komercjalizacji lotów w kosmos. Pojawia się coraz więcej prywatnych firm, które oferują podróże kosmiczne. Rząd amerykański planuje wysłanie człowieka na Marsa. I moim zdaniem to jest możliwe jeszcze za naszego życia.
NASA planuje tę marsjańską misję na 2030 r.
To bardzo optymistyczny scenariusz. Co nie oznacza, że nierealny. Choć nie wykluczam, że być może będziemy potrzebowali jeszcze 10–20 lat, aby postawić pierwszy krok na Marsie. Najważniejsze, że w zasadzie już dysponujemy technologią, która umożliwiłaby nam wykonanie takiej misji.
Dlaczego Mars?
W USA trwa na ten temat debata, co powinno być celem kolejnej wielkiej misji kosmicznej. Na jej ton nierzadko wpływa wybór nowego prezydenta. Kiedyś byłem doradcą rządu i brałem udział w tych dyskusjach. Jednym z pomysłów był powrót człowieka na Księżyc. Innym eksploracja obszaru wewnątrz orbity Księżyca lub jednego z księżyców Marsa, a w końcu wysłanie człowieka na Marsa. Według rządu najlepszą opcją jest Mars, bo to najbliższa nam planeta, na którą mamy realne szanse dotrzeć. Poza tym to miejsce niezwykle ciekawe badawczo. Wiemy już, że jest tam woda. Dotychczas prowadziliśmy badania Marsa za pomocą robotów. Teraz mamy szansę wysłać na Czerwoną Planetę człowieka. Zanim to jednak zrobimy, będziemy musieli poćwiczyć. Kto wie, być może właśnie na Księżycu?
To niesamowite, w jakim tempie rozwija się nauka.
W zeszłym roku zmarł mój wujek. Miał 101 lat. W ostatnich miesiącach przed śmiercią dużo rozmawialiśmy. Powiedziałem mu: „Widziałeś, jak ludzie przesiadają się z koni w samochody, byłeś świadkiem narodzin samolotów, pojazdów kosmicznych. Za twojego życia ludzie zaczęli oglądać telewizję, potem kupowali pierwsze komputery”. Wujek spoważniał i powiedział: „To dzieje się tak szybko!”. Zastanawiam się, jakie będzie tempo postępu za naszego życia. Jeśli nie zwolni, to jeszcze do końca tej dekady będziemy świadkami prywatnych lotów w kosmos. Na początku przyjmie to zapewne formę kosmicznej turystyki. Ale nie wierzę, byśmy na tym poprzestali. Napotkamy też granice, których nie będziemy mogli przekroczyć. Wyznaczy nam je próg prędkości pojazdów, które będziemy w stanie zbudować. Dziś podróż na Marsa powinna nam zająć od sześciu do dziewięciu miesięcy. Podróż gdzieś dalej potrwa już kilka lat. Żeby eksplorować dalsze przestrzenie kosmosu, będziemy potrzebowali szybszych pojazdów. Będzie to możliwe tylko wtedy, jeśli będziemy inwestowali w badania. I to mnie martwi, bo takie inwestycje zwracają się dopiero po długim czasie.
A po co w ogóle odkrywać kosmos?
A po co jest sztuka? Dzieła sztuki, które można podziwiać w muzeach, od wieków nie przestają nas inspirować. Czy są niezbędne do życia? Pewnie, że nie. Czy dają ludziom jedzenie, dach nad głową? Nie, ale za to ich inspirują. Dokładnie tak samo jest z eksploracją kosmosu. Jako Amerykanin doświadczyłem takiej inspiracji, kiedy zobaczyłem Neila Armstronga na Księżycu. Dlatego uważam, że teraz przyszła na nas kolej, żeby dać podobną inspirację kolejnym pokoleniom.
Zastanawiał się pan kiedyś, czy to możliwe, byśmy byli jedynymi mieszkańcami kosmosu?
To jest jedno z najbardziej fascynujących pytań. Istnieje równanie Drake’a, czyli wzór próbujący określić, ile cywilizacji istnieje w naszej galaktyce. Wynik tego równania wskazuje, że szansa na istnienie innej cywilizacji jest ogromna. Ale to tylko równanie. Odpowiedź na pytanie, czy jesteśmy jedynymi mieszkańcami kosmosu, może równie dobrze brzmieć „tak” albo „nie”. I każda z tych odpowiedzi będzie fascynująca. Jeśli prawdą jest, że w kosmosie jest jeszcze jakaś forma życia, cóż to będzie za przełom! A jeśli okaże się, że Ziemia jest jedyną planetą, która pozwoliła narodzić się życiu, czyż to nie będzie nawet bardziej niezwykłe?