Tournée po Arabii Saudyjskiej, Wielkiej Brytanii i Niemczech to dobra okazja do spojrzenia wstecz na politykę zagraniczną prezydenta USA. Trasa kilkudniowej podróży nie została wybrana przypadkowo, bowiem w każdym z tych krajów Obama miał do ugaszenia jakiś pożar – taki, który już się tli, lub taki, który może wybuchnąć za chwilę.
Saudyjczyków prezydent zapewniał, że wciąż są kluczowym partnerem USA na Bliskim Wschodzie, w co w Rijadzie zaczęto wątpić pod wpływem zniesienia sankcji z Iranu i niechęci do interwencji w Syrii. Brytyjczyków przestrzegał przed wyjściem z Unii, a w Niemczech udzielił poparcia dla polityki Angeli Merkel wobec kryzysu migracyjnego. Dwie ostatnie wizyty miały na celu zabezpieczenie Unii przed dalszym słabnięciem.
Zarówno Bliski Wschód, jak i Europa to jednak problemy, z którymi będzie musiał sobie radzić następca Obamy, a zarazem największe porażki polityki zagranicznej obecnego prezydenta. Obama najpierw nie docenił zagrożenia, które niesie ze sobą Państwo Islamskie (w wywiadzie dla „New Yorkera” prezydent porównał organizację do studenckiej drużyny koszykówki, która chce mierzyć się z zawodnikami z NBA, czyli Al-Kaidą), a następnie dał się kompletnie zaskoczyć sytuacją na wschodzie Europy.
Podsumowanie ośmiu lat rządów Obamy w polityce zagranicznej daje mieszany obraz. Jego zwolennicy mówią, że nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę, z iloma problemami musiał sobie radzić w kraju, w tym z kryzysem i jego konsekwencjami gospodarczymi. Z pewnością Obama ma na koncie kilka sukcesów, jak normalizacja stosunków z Kubą, do czego obecny lokator Białego Domu dążył od samego początku. Niewątpliwym sukcesem jest też doprowadzenie do porozumienia z Iranem, w ramach którego kraj zgodził się pozbyć większości posiadanego przez siebie wzbogaconego uranu w zamian za zniesienie sankcji. Mało kto pamięta, że Obama dostał pokojowego Nobla za swoje działania na rzecz nierozprzestrzeniania broni atomowej. Porozumienie z Iranem to najjaśniejszy punkt tego programu.
To również za kadencji Obamy doszło do przebalansowania środka ciężkości amerykańskiej polityki zagranicznej z Atlantyku na Pacyfik. Wynika to z refleksji, że główną przeciwwagą dla USA w przyszłości będą Chiny, w związku z czym Waszyngton powinien się skoncentrować z jednej strony na ich powstrzymywaniu, a z drugiej na budowie strategicznego dialogu z Państwem Środka. Polityka USA w regionie Oceanu Spokojnego, poza próbą wynegocjowania handlowego Porozumienia Transpacyficznego, nie jest jednak spektakularna, choć doprowadziła do budowy stosunków z Wietnamem, bojącym się chińskiej ekspansji w regionie.
Obama był autorem tej doktryny. Ale historycy zapamiętają go także jako prezydenta, który chciał skończyć z dogmatem, że Ameryka musi odgrywać rolę globalnego policjanta i angażować się w każdy konflikt. Dotychczas doktryna polityki zagranicznej USA zakładała, że Ameryka musi reagować – np. wtedy, kiedy jakiś przywódca zdecyduje się użyć broni chemicznej przeciw własnej ludności – inaczej straci wiarygodność w oczach świata. A wiarygodność jest elementem, który najlepiej zabezpiecza amerykańskie interesy na całym globie. O tym, że Obama chciał skończyć z tak rozumianą polityką, przekonuje Jeffrey Goldberg w szeroko komentowanym artykule na łamach miesięcznika „The Atlantic”.
Powołując się na prywatne rozmowy z prezydentem USA, autor twierdzi, że według Obamy podstawową zasadą amerykańskiej polityki zagranicznej w czasach po prezydenturze George’a W. Busha jest „nie robić głupot”. Z tego względu Obama nie chciał dać się wciągnąć w interwencję w Libii i sprzeciwił się interwencji w Syrii. Pod tym względem to, co może wyglądać na bliskowschodnią porażkę, jest w rzeczywistości elementem nowej doktryny („The Atlantic” nazwał ją doktryną Obamy). Zakłada ona selektywne wykorzystanie siły militarnej USA – tylko w przypadku bezpośredniego zagrożenia interesów i bezpieczeństwa kraju.