Sojusz USA i Arabii Saudyjskiej to małżeństwo z rozsądku. I jak w każdym takim aliansie za fasadą harmonii kryje się rachunek zysków i strat. Gdy Barack Obama wysiadał pod koniec kwietnia z prezydenckiego Air Force One na lotnisku w Rijadzie, uprzejmościom nie było końca. Goście wskoczyli do limuzyn i popędzili do królewskiego pałacu Erga, gdzie amerykańskiego prezydenta powitał król Salman ibn Abdulaziz al-Saud. – Amerykanie przesyłają pozdrowienia, jesteśmy też bardzo wdzięczni za waszą gościnność.

Nie tylko za to spotkanie, ale też za zorganizowanie szczytu Rady Współpracy Zatoki Perskiej (GCC) – wdzięczył się Obama. – I my żywimy takie uczucia do Amerykanów – odparł monarcha.

Pod tym lukrem widać było jednak pęknięcia. Salman nie pofatygował się na lotnisko, by przywitać gościa z Ameryki – zrobił to jeden z książąt piastujący funkcję gubernatora prowincji Rijad. W przeciwieństwie do ubiegłorocznej wizyty przy okazji pogrzebu poprzednika Salmana, króla Abdullaha, kiedy to saudyjskie media nie odstępowały o krok prezydenckiej delegacji, tym razem przyjazdu Obamy nie relacjonowała żadna ze stacji.

Stosy róż i słodyczy, które otaczały gościa z Waszyngtonu podczas oficjalnych spotkań, nie były w stanie zamaskować chłodnego przyjęcia. Cóż, to nie zaskoczenie. – To będzie ciężka wizyta – zapowiadał szef bliskowschodniego działu think tanku Center for A New American Security Ilan Goldenberg. Kto wie, może jedna z najtrudniejszych, jakie musiał odbyć w swojej prezydenckiej karierze Obama.

Wyznania więźnia Supermax

Sielanka skończyła się kilka miesięcy temu. Milczenie przerwał wówczas Zacarias Moussaoui, niedoszły zamachowiec z 11 września, aresztowany kilka tygodni przed zamachami w Nowym Jorku oraz Waszyngtonie i skazany na sześciokrotne dożywocie w 2006 r. – Od końca lat 90. Al-Kaida była finansowana przez wyjątkowo wysokich saudyjskich dygnitarzy, w tym wieloletniego szefa wywiadu, księcia Turkiego al-Fajsala al-Sauda – miał powiedzieć 46-letni dziś Moussaoui podczas spotkania z adwokatami rodzin ofiar zamachów na WTC i Pentagon.

A to był początek sensacyjnych wynurzeń przetrzymywanego w więzieniu Supermax terrorysty. Posiadający francuskie obywatelstwo dżihadysta twierdzi, że jeszcze na długo przed 11 września podwładni bin Ladena planowali rozmaite ataki w różnych częściach świata. W 1999 r. bin Laden miał rozważać zamach przy użyciu wypakowanej materiałami wybuchowymi ciężarówki na amerykańską ambasadę w Londynie. Mniej więcej w tym samym czasie poznany w Afganistanie pracownik saudyjskiej ambasady w Waszyngtonie miał zabrać Moussaouiego na rekonesans do Stanów Zjednoczonych – plan zakładał przyczajenie się w okolicach lotniska i wystrzelenie w kierunku Air Force One rakiet typu stinger. Na tapecie miał być wówczas jeszcze inny pomysł: użycie samolotu do oprysków pól do rozpylenia w wybranej lokalizacji zabójczych chemikaliów.

Równie ciekawe są opowieści dotyczące personalnych układów i powiązań lidera Al-Kaidy. Przede wszystkim miał on być „w pełni podporządkowany i pełen czci” dla radykalnych wahabickich duchownych z Półwyspu Arabskiego. Ale mniejsza o meczety, problemem jest raczej królewski dwór. W 1998 r. książę Turki al-Fajsal al-Saud miał osobiście przylecieć do Kandaharu, by negocjować z talibami – oraz z samym bin Ladenem – jego wyjazd do Afganistanu. Porozumienie storpedował mułła Omar, który zareagował podobnie jak trzy lata później – stanowczym „nie” dla deportacji swojego sojusznika. W rozmowie z prawnikami dżihadysta opisał też lot prywatnym odrzutowcem na spotkanie z saudyjskimi książętami w 1999 r., kilka miesięcy po zamachach na ambasady USA w Kenii i Tanzanii. Moussaoui miał zawieźć Saudom listy od bin Ladena, a w zamian otrzymać gotówkę dla organizacji. Powiązania Osamy sięgały też Pakistanu – Moussaoui twierdzi (o czym wcześniej nie wiedziano), że w 1999 r. do Afganistanu przyleciała na spotkanie z synem matka bin Ladena. Podróż miał dla niej zaaranżować szef pakistańskiego wywiadu ISI Hamid Gul.

Wyznania dżihadysty budzą jednak tyle sensacji, ile wątpliwości: z perspektywy ekspertów to mieszanina faktów, półprawd i bajań. Moussaoui przeszedł długą drogę – urodzony w Algierii obywatel francuski, studiował w Londynie, gdzie otarł się o tamtejszy matecznik radykałów – meczet Brixton (skąd zresztą miał zostać wyrzucony, gdy zaczął się ubierać w mundury z demobilu i demonstracyjnie dopytywać, jak przyłączyć się do dżihadu). W poszukiwaniu męczeństwa wyjechał z Wysp, przewijając się przez obozy Al-Kaidy w Afganistanie, Malezji i prawdopodobnie Czeczenii. Nic nie wskazuje jednak na to, by zyskał sobie szczególny szacunek radykałów – a jednak bin Laden miał się z nim spotkać osobiście ledwie kilkadziesiąt godzin po tym, jak Moussaoui „wysłał mu swoje CV”. Na dodatek lider Al-Kaidy miał mu powierzyć zadanie skompletowania bazy sponsorów organizacji.

Fantazja może ponosić „dwudziestego zamachowca z 11 września” również w innych sprawach – podrzucane nazwiska konstruktorów bomb Al-Kaidy to personalia od dawna pojawiające się w mediach i literaturze. Powiązania Francuza z wykonawcami ataków 9/11 są mętne, prawdopodobnie pełnił co najwyżej funkcję zaplecza, na wypadek gdyby któryś z nich wpadł lub zawiódł – potwierdzono jedynie, że brał lekcje pilotażu w Minnesocie oraz przekazywał pieniądze na potrzeby komanda, które porwało samoloty. Bin Laden w jednym ze swoich oświadczeń zaprzeczył, by jego podkomendny miał wyznaczoną na 11 września jakąś rolę do odegrania.

Zachowujący się w niezbyt zrównoważony sposób niedoszły zamachowiec twierdzi też, że miał własną misję, ale opowiada o niej co najmniej mętnie. Wspomniany szef pakistańskiego wywiadu przeszedł na emeryturę w 1989 r., dekadę przed zorganizowaną jakoby przez niego wycieczką matki bin Ladena do Afganistanu (co jednak nie wyklucza wersji Moussaouiego – Gul do śmierci w ubiegłym roku cieszył się w ISI nieformalnymi, ale daleko sięgającymi wpływami).

Skąd zatem nagły przypływ szczerości dżihadysty? Eksperci ds. terroryzmu wzruszają ramionami – Moussaoui zabiega o złagodzenie kary, choć jego apelacja została odrzucona w 2010 r. Być może po niemal dekadzie całkowitej izolacji w superstrzeżonym więzieniu w Kolorado Francuzowi zamarzyło się odzyskanie wolności. W każdym razie wersja wydarzeń, jaką dziś opowiada, pada na podatny grunt. W ubiegłym roku grupa amerykańskich prawników działających na zlecenie przede wszystkim rodzin ofiar zamachów z 11 września oraz ubezpieczycieli, którzy pokryli straty związane ze zniszczeniem budynków i firm mających tam siedzibę, wystąpiła na drogę sądową przeciw Arabii Saudyjskiej.

Pierwszy pozew został odrzucony ze względu na suwerenny status królestwa oraz brak wystarczająco mocnych dowodów. Ale prawnicy nie ustępują. Ich sojusznikiem jest były senator Bob Graham, który domaga się odtajnienia 28 stron liczącego w sumie około 800 stron raportu specjalnej komisji śledczej Kongresu (część jej członków popiera starania Grahama). Administracja George’a W. Busha zdecydowała, że wspomniane fragmenty tekstu mają kluczowe znaczenie „dla bezpieczeństwa narodowego”. Decyzję podtrzymał Barack Obama, choć miał też powiedzieć krewnym ofiar 9/11, że chciałby odtajnienia wspomnianych informacji. Cokolwiek jednak zapisano na tych 28 stronach dokumentu komisji, szybko tego nie przeczytamy. „Bezpieczeństwo narodowe” Ameryki od kilkudziesięciu lat jest mocno splecione z interesami Domu Saudów – i mimo tarć w relacjach Waszyngtonu z Rijadem nic nie wskazuje, by miało się to zmienić.

Niechaj Allah ma w opiece Roosevelta

Gdy niemal stulecie temu, w 1923 r., koalicja plemion z Półwyspu Arabskiego pod wodzą Abdulaziza ibn Sauda przy wsparciu ruchu wahabickiej ortodoksji przechwyciła święte miasta islamu i wyrzuciła stamtąd oddziały wierne dynastii Haszymidów, Departament Stanu ledwie odnotował ten fakt. „To region bez większego znaczenia handlowego” – uciął jeden z amerykańskich dyplomatów. „Wojownicze zachowanie demonstruje co najwyżej, że Arabowie niewiele się rozwinęli od momentu, w którym byli trzynaście stuleci temu” – kwitował inny. USA nie uznały nowego królestwa i nie wysłały tam swoich dyplomatów. Na nowym władcy półwyspu nie zrobiło to wielkiego wrażenia, być może nawet umknęło jego uwadze. Zależało mu jednak na amerykańskich lekarzach, których kilku pracowało na półwyspie, a jeden zasłużył się monarchii wyjątkowo: w ciągu tygodnia wyleczył Abdulaziza z przykrej wysypki na twarzy.

Na zwrot w stronę Ameryki trzeba było jeszcze poczekać. Królestwo czerpało dochody z obsługi pielgrzymów, którzy zjeżdżali się ze świata muzułmańskiego do Mekki na hadż. Jednak u progu lat 30. strumyk wiernych zaczął wysychać, za to po regionie zaczęli kręcić się geologowie pracujący dla zachodnich koncernów naftowych. Monarcha – za sprawą jednego ze swoich doradców, Brytyjczyka z pochodzenia – dostrzegł szansę. Europejczyków nie chciał, zbytnio się panoszyli w krajach, w których się pojawiali. Amerykanie byli doskonałą alternatywą: chodziło im wyłącznie o interesy. Na początek monarcha obłaskawił Charlesa Crane’a, amerykańskiego filantropa zachwyconego Bliskim Wschodem. Ugoszczony czterodniową ucztą, ciągnącymi się godzinami wyścigami koni i wielbłądów oraz prezentacją obwieszonej karabinami maszynowymi gwardii królewskiej Crane dostał propozycje m.in. konwersji na islam, osiedlenia się w Arabii i objęcia posady najważniejszego z muezzinów pracujących w Mekce. Ale kluczowa propozycja padła pod koniec kilkudniowej biesiady: czy Amerykanin nie zechciałby poprowadzić ekspedycji amerykańskich geologów, którzy sprawdziliby, co kryje się pod piaskami królestwa? Ropa trysnęła spod wierteł inżynierów Standard Oil Company of California (dziś Chevron) nieco ponad rok później, 1 czerwca 1932 r.

Rijad był jednak zbywany w Waszyngtonie wzruszeniem ramion jeszcze przez lata. „Powinniśmy pozostawić sprawy tam, gdzie są, do czasu gdy amerykańskie interesy w Arabii Saudyjskiej rozwiną się jeszcze bardziej” – podsumowywał Departament Stanu w jednej z kolejnych not. Ale faktom coraz trudniej było zaprzeczyć. – Saudyjska ropa i saudyjskie kontrakty wstrzyknęły świeżą energię w amerykański przemysł, od dawna nękany masowym bezrobociem i depresją gospodarczą – kwituje lapidarnie Michael B. Oren, autor monografii „Power, Faith And Fantasy. America In the Middle East, 1776 To the Present”. Nafciarze i romantycy w stylu wspomnianego Crane’a stawali się nieformalnym lobby zabiegającym o rozwój stosunków. – Ibn Saud to najważniejszy człowiek, jaki pojawił się w Arabii Saudyjskiej od czasów Mahometa – miał zapewniać ten ostatni prezydenta Franklina D. Roosevelta.

Zanim jednak ropa zaczęła trząść światem, w grę zaczęła wchodzić polityka. Gdy alianci zaczęli odzyskiwać inicjatywę na frontach II wojny światowej, Roosevelt wypuścił się na podróż po Bliskim Wschodzie – jej kluczowym punktem miało być spotkanie z Abdulazizem na pokładzie okrętu USS Quincy, zacumowanego w Kanale Sueskim. Saudyjski monarcha – w niewiele lepszej kondycji niż amerykański przywódca – po raz pierwszy miał wówczas opuścić swoje królestwo. Do Egiptu przybywał w głębokiej tajemnicy, incognito – z obawy, że rodzimi rywale na wieść o nieobecności władcy spróbują przechwycić władzę w królestwie. Z tych samych powodów siły lotnicze królestwa zorganizowały akcję prewencyjnych nalotów.

Kluczową kwestią, jaką chciał omówić Roosevelt, była Palestyna. Biały Dom chciał tam skierować strumień uciekających przed Holokaustem Żydów. Dla Abdulaziza było to wykluczone. Argumenty Amerykanina, że tylko w Polsce zginęło ich trzy miliony, zbywał. – Skoro tak, to znaczy, że jest tam miejsce dla trzech milionów innych Żydów – miał odpowiadać niewzruszenie. Atmosfera stawała się chłodna, wiatr i fale zmiotły z pokładu rozstawiony dla króla beduiński namiot, wyświetlona dworzanom władcy komedia z Hollywood szokowała bezwstydem kobiet, a amerykańscy marynarze przeklinali po kątach na preferujących wypróżnianie się do wody za burtą gości.

Wszystko zmieniło się kilkanaście godzin po przybyciu gości, z niezbyt jasnych powodów. Roosevelt odwrócił dotychczasową taktykę: zapowiedział, że nie będzie wspierać żądań Żydów kosztem Arabów; przyznał, że amerykańska opinia publiczna jest niedoinformowana w sprawach Bliskiego Wschodu; obiecał, że wesprze niepodległość Syrii i Libanu. Ibn Saud rozdawał Amerykanom złote zegarki, a w zamian dostał od Roosevelta wyrafinowany wózek inwalidzki, o którym miał później mówić: „To najcenniejsze, co mam, dar od mojego przyjaciela Roosevelta, którego niechaj Allah ma w opiece”. – W ciągu pięciu minut z ibn Saudem dowiedziałem się więcej o tej części świata niż w czasie dziesiątków rozmów z dyplomatami – odwdzięczył się potem Roosevelt, komentując spotkanie.

Udawać, że się nie widzi

Niezwykłe zakończenie spotkania dwóch zmęczonych, wyniszczonych przywódców miało na lata ustawić relacje między Ameryką a Arabią Saudyjską, a sojusz miała scementować zimna wojna. „Kwestia Arabii i Palestyny stopiła się w jedno w ramach strategicznego zaangażowania USA na Bliskim Wschodzie” – pisał Oren. „Każdy z prezydentów po Roosevelcie musiał borykać się z tym problemem, próbując równoważyć interesy i balansować między przeciwnikami” – dodawał. I nawet jeśli kolejni gospodarze Białego Domu coraz mocniej optowali za interesami i bezpieczeństwem Izraela, nigdy nie wystąpili otwarcie przeciw Saudom.

Ba, przeciwnie. Rijad cieszył się politycznym i militarnym wsparciem Waszyngtonu – w czasach zerkającego w stronę Moskwy Gamala Abdela Nasera i jego nieprzewidywalnych następców, Muamara Kaddafiego czy Hafeza Asada, Dom Saudów był stabilnym, konserwatywnym sojusznikiem. Jego znaczenie wzrosło jeszcze po upadku Mohameda Rezy Pahlaviego, szacha Iranu. Bogactwo i wpływy królestwa w świecie arabskim były nie do przecenienia – królestwo, jeden z najbardziej konserwatywnych krajów na Bliskim Wschodzie – nigdy nie doczekało się żarliwej krytyki czy epitetów, jakimi obdarzano Iran, nawet w czasach liberalizacji w tym kraju w latach 90. i później.

Waszyngton przymknął też oko na kluczowy czynnik w saudyjskiej polityce wewnętrznej. Nawet jeśli ibn Saud „był najważniejszym Arabem od czasów Mahometa”, to religijna legitymacja dynastii do sprawowania władzy nad światem arabskim była nie większa niż w przypadku jakiegokolwiek innego plemienia – a mniejsza niż w przypadku dynastii haszymidzkiej, do dziś rządzącej choćby w Jordanii, której władcy mogli wyprowadzić swoją genealogię od Proroka. Z tego też powodu Saudowie od blisko stulecia potrzebują duchownych, którzy ich władzę podeprą swoim autorytetem – w tej roli pojawiają się wahabiccy duchowni. Ich poparcie ma jednak swoją cenę: jest nią nietykalność. Radykałowie przydawali się w globalnej rozgrywce nieraz – podgryzali stabilność władzy sprzyjających socjalizmowi świeckich reżimów bliskowschodnich, tamowali eksport szyickiej rewolucji a la Teheran, a dzięki zakrojonej na szeroką skalę rekrutacji – oraz pieniądzom dworu – zbudowali w Afganistanie siłę zdolną opierać się Armii Czerwonej.

– Od końca zimnej wojny przywódcy po obu stronach pozwolili, by stosunki dwustronne „leciały na autopilocie”, nawet jeśli zmieniająca się sytuacja geopolityczna stopniowo podcinała fundamenty aliansu. Zjadliwość w relacjach pojawiła się na początku XXI w. i można bezpośrednio powiązać ją z zamachami 11 września. Ale korzenie tego rozstania sięgają głębiej, do momentu upadku muru berlińskiego – twierdzi Rachel Bronson, autorka pracy „Thicker Than Oil. America’s Uneasy Partnership With Saudi Arabia”. – Dziś, gdy rozmowa schodzi na relacje amerykańsko-saudyjskie, nasi decydenci polityczni wydają się cierpieć na uderzający przypadek amnezji – dodaje. Nic dziwnego, Bronson wytyka choćby fakt, że w Ameryce powstały jedynie nieliczne prace poświęcone tej tematyce: z jakiegoś powodu politolodzy woleli tematu nie ruszać.

Tuż po 11 września sojusz stanął pod znakiem zapytania, a pierwszą reakcją Waszyngtonu było rozpięcie nad nim parasola ochronnego: w pierwszych godzinach po atakach liczna gromadka książąt i dyplomatów saudyjskich pospiesznie wróciła zza Atlantyku do ojczyzny. Pierwsza reakcja to również wspomniane 28 utajnionych stron raportu komisji śledczej Kongresu – nawet jeżeli nie ma w nich potwierdzenia rewelacji Moussaouiego, z pewnością znalazłyby się w nich dowody na gierki, w jakie królestwo bawi się z ruchem dżihadystowskim. Popłoch być może zapanował również w królestwie – rok po atakach Dom Saudów wyszedł z bezprecedensową inicjatywą: regionalnym planem pokojowym, który przewidywał uznanie Izraela przez państwa arabskie, w zamian za ustępstwa Jerozolimy na rzecz Palestyńczyków. Inicjatywa upadła, odrzucona przez Izrael – ale nie jest wykluczone, że plan był obliczony na taką reakcję.

Za Obamy zmieniło się niewiele. Nawet w apogeum arabskiej wiosny, gdy pół Bliskiego Wschodu stanęło w ogniu, a Saudyjczycy zdusili rewoltę w Bahrajnie, uciekając się do interwencji zbrojnej, Biały Dom odwracał wzrok. – Prezydent zarezerwował krytykę dla najważniejszych przeciwników Stanów w regionie, Iranu i Syrii, jedynie delikatnie napominając Bahrajn za zmiażdżenie protestów. W trwającym godzinę przemówieniu nazwa „Arabia Saudyjska” w ogóle nie padła – podkreśla Fawaz A. Gerges, autor studium „Obama And The Middle East. The End of America’s Moment?”. Po drugiej stronie nikt się nie cackał. – Saudyjscy władcy opisali sympatię Obamy do protestujących jako „naiwną i niebezpieczną” – kwituje Gerges. Słowo „zdrada” nie padło, ale wisiało w powietrzu. – Nasi przyjaciele są na nas wściekli, bo powiedzieliśmy, że Mubarak musi odejść – komentował za kulisami jednej z waszyngtońskich imprez dzisiejszy szef amerykańskiej dyplomacji John Kerry. Cóż, jeżeli szukać wytłumaczenia tej nierównowagi, można przywołać wizytę ówczesnego sekretarza obrony USA Roberta Gatesa w Arabii Saudyjskiej, która odbyła się mniej więcej w tym samym czasie. Gates przyznał, że w czasie dwugodzinnej rozmowy z królem Abdullahem temat interwencji w Bahrajnie nie został poruszony ani słowem. Za to rozmówcy dogadali szczegóły sprzedaży monarchii uzbrojenia wartego 60 mld dol. – największej transakcji w historii amerykańskiej zbrojeniówki. Chociaż trudno powiedzieć, kto czyją sympatię tu kupował.

Lista (pobożnych) życzeń

Rozmowa Obamy z królem Salmanem trwała pół godziny dłużej. – Prezydent naprawdę oczyścił powietrze – skomentował jeszcze tego samego dnia Biały Dom. Ale do powiewu świeżości w tym skomplikowanym aliansie daleko. Choćby dlatego, że oba kraje jeszcze kilka tygodni temu wymieniały pogróżki: w amerykańskim Kongresie trwa bój o przeforsowanie ustawy pozwalającej prawnikom, którzy przesłuchiwali Moussaouiego, pozwać Arabię Saudyjską. Z kolei Rijad zagroził, że w razie tych przepisów „będzie zmuszony” wyprzedać posiadane amerykańskie obligacje i inne papiery wartościowe. Wartość tego portfolio to, bagatela, 750 mld dol. Pojawienie się na rynku takiego pakietu odbiłoby się gospodarce USA wyjątkowo bolesną czkawką.

Zgrzytu nie obawiał się też jeden z bohaterów zeznań skazanego w USA „dwudziestego zamachowca” – były szef saudyjskiego wywiadu, książę Turki al-Fajsal. – Powinniśmy poddać nasze stosunki z USA rekalibracji – skomentował w wywiadzie dla gwiazdy stacji CNN Christiane Amanpour. – W jakim stopniu możemy sobie pozwalać na zależność od Ameryki, na ile możemy polegać na amerykańskim przywództwie, na jakich polach odnosimy obopólne korzyści – dowodził.

Komentatorzy za Atlantykiem prześcigali się w wymienianiu spraw, jakie Obama powinien załatwić w Rijadzie – i prześwietlenie związków Domu Saudów z zamachowcami z 11 września było tylko jedną z nich, żeby nie powiedzieć – marginalną. Z dzisiejszej perspektywy ważniejsze są aktualne problemy: zmiana polityki wobec Syrii, gdzie Rijad wspiera przede wszystkim radykałów (nie tyle Państwo Islamskie, ile inne formacje, w mniejszym lub większym stopniu powiązane z Al-Kaidą czy jej pogrobowcami); wycofanie się z Jemenu, gdzie trwa rebelia lokalnych szyitów przeciwko rządowi w Sanie; przekonanie monarchii, by pogodziła się z porozumieniem zawartym przez Biały Dom z Teheranem w sprawie irańskiego programu nuklearnego; skłonienie Saudyjczyków do wstrzymania kampanii wymierzonej w Bractwo Muzułmańskie, gdyż tylko radykalizuje ona przeciętnych sympatyków tego ugrupowania; wreszcie – namówienie ich do ograniczenia liczby wydawanych (i wykonywanych) wyroków śmierci. Biorąc jednak pod uwagę całokształt „sojuszniczych” relacji, brzmi to jak lista nomen omen pobożnych życzeń