Nie lubię, jak się nas nazywa żołnierzami wyklętymi. Po co to? Byliśmy żołnierzami, walczyliśmy o wolną Polskę, niektórzy z nas jeszcze wiele lat po wojnie – mówi Lidia Lwow-Eberle.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Lidia Lwow-Eberle była dziewczyną z książęcego rodu, została sanitariuszką w oddziale żołnierzy Armii Krajowej dowodzonym przez Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”. On zakochał się w niej, ona w nim. Razem byli w partyzantce, razem po wojnie w Tatrach, w ukryciu aż do 1948 r. Potem w więzieniu na Rakowieckiej. Tam „Łupaszka” został zamordowany w 1951 r. Jego szczątki odnaleziono na terenie Kwatery na Łączce po 52 latach, oficjalne uroczystości pogrzebowe odbędą się 24 kwietnia na warszawskich Powązkach.
Będzie tam pani?
Oczywiście. Jeszcze mam siłę. 96 lat to nie jest jeszcze poważny wiek. Czuję się zdrowa. Długo na to czekałam. Długo też na to, aż go znajdą. To był dla mnie wielki dzień. Przecież komuniści ciała żołnierzy wrzucali do wykopanych dołów. To były anonimowe mogiły. Przez lata on miał tylko symboliczny grób, teraz będzie miał prawdziwy. W końcu. To ważne dla mnie, dla jego rodziny. Wiem, że oni też będą na pogrzebie. Znamy się, byli tu u mnie.
Traktują jak rodzinę?
Chyba tak. Póki jego córka żyła, przyjeżdżała do mnie, rozmawialiśmy o jej ojcu. Byłam z nim pięć lat. Pozwoliły nam na ostatnie widzenie w więzieniu, przed jego śmiercią. Nie pozwolili innemu małżeństwu, naszemu porucznikowi i jego żonie, która urodziła dziecko w więzieniu, a nam tak.
Dlaczego?
Nie wiem. Nie mieliśmy ślubu, bo nie było jak go wziąć. Ukrywaliśmy się pod obcymi nazwiskami, co miesiąc zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Zresztą mnie wcale na tym ślubie nie zależało. Żyliśmy jak małżeństwo.
Jak się poznaliście?
Mieszkałam nad Naroczą, wówczas największym polskim jeziorem. Przed wojną zaczęłam studia prawnicze w Wilnie. Kiedy Sowieci opanowali te ziemie, zostałam nauczycielką. W domu mówiliśmy po rosyjsku, byłam Rosjanką, ale taką, dla której Polska to była ojczyzna. I nadal jest.
Ale z Rosjanami pani walczyła?
Z Sowietami, z komunistami, ale to później. Byłam raz w Rosji, ale serce mi tam nie biło. Drugi raz nie chciałam jechać. Moim miejscem była Polska. W 1943 r. trafiłam do pierwszego polskiego partyzanckiego oddziału.
Jak?
Mieszkaliśmy w leśniczówce, wybudowanej tuż przed wojną, razem z leśniczym, panem Mackiewiczem. Pamiętam, jak się urodziła jego córka Marysia, potem pierwsza dama, żona prezydenta Kaczyńskiego. Widziałyśmy się, kiedy już była w Warszawie... I tam do tej leśniczówki przyjechali po mnie.
Kto?
Ludzie od „Kmicica”, który dowodził pierwszym oddziałem partyzanckim na Wileńszczyźnie, choć ja na początku myślałam, że to Rosjanie. Mówili po rosyjsku, myślałam, że chcą mnie aresztować za to, że rozmawiałam z Niemcami, posądzać o współpracę. Dopiero jak odjechaliśmy kawałek, powiedzieli, że są Polakami, że od „Kmicica”. A ja tego „Kmicica” wcześniej poznałam, jeszcze jak nie był w partyzantce. Spędziliśmy dzień nad Naroczą. Domyśliłam się, że on mnie kazał przywieźć. Pewnie mu się podobałam.
Na pewno, bo była pani bardzo piękna.
Ale ja byłam daleka od flirtów. Trafiłam do letniej bazy, były tam też inne kobiety, wśród nich moje dwie gimnazjalne koleżanki. Mieszkałysmy w namiotach i szałasach. Gotowałyśmy chłopakom. Ale po dwóch tygodniach Sowieci nas rozbroili. To słynna historia. To był jeszcze czas, kiedy polska i sowiecka partyzantka żyły w zgodzie. Wszyscy działaliśmy w tych samych lasach. Urządziliśmy święto wojska, pamiętam komendanta sowieckiej partyzantki, znałam go wcześniej z widzenia. Dwa dni po tych uroczystościach Sowieci zaprosili „Kmicica” i kilku żołnierzy do siebie na omówienie wspólnej akcji. Wtedy nas otoczyli, kazali oddać broń, część ludzi wymordowali. Dowódcą naszego plutonu został komunista „Zapora”, Wincenty Mroczkowski. Kazał mi jechać ze sobą do bazy Sowietów, tam mnie wsadzili do ziemianki i „Zapora” zaproponował, żebym przeszła do partyzantki sowieckiej. Nie chciałam, mówiłam że wyrosłam w Polsce i chcę być z Polakami. Noc przesiedziałam, a rano usłyszałam, że jestem wolna. Nie wiedziałam, w którą stronę iść. Nasi żołnierze w tym czasie stoczyli walkę z Niemcami, mieli rannego, przyjechali furmanką do Sowietów po ratunek, po leki, po lekarza.
Kiedy „Łupaszka” pojawił się w pani życiu?
„Zapora” chciał ze mnie zrobić donosicielkę. Mówił, żebym słuchała, co chłopcy mówią, i mu przekazywała. Wie pani, mnie tak rodzice nie wychowali, to było dla mnie nie do pomyślenia. Nie pamiętam, jak to było dokładnie, ale natknęliśmy się na Zygmunta Szendzielarza. On już wiedział, co zrobili Sowieci z „Kmicicem”. Wtedy wszyscy, 40 osób, w tym ja, przeszliśmy do pod dowództwo „Łupaszki”. Później z tego oddziału powstała 5 Wileńska Brygada AK. Zostałam pierwszą sanitariuszką
Co z „Zaporą”?
„Zapora” też. Jednak po pół roku został zabity. Nie można było być go pewnym.
O „Łupaszce” mówi się, że był bezwzględny.
Był wspaniałym komendantem, taktykiem, miał niebywałą intuicję i do ludzi, i do tego, co się może wydarzyć. My wszyscy wierzyliśmy, że walczymy o wolną Polskę, najpierw z Niemcami i Litwinami, którzy byli w sojuszu z Hitlerem, później z Sowietami i komunistami. Wojna się dla nas nie skończyła w 1945 r. Działaliśmy na Białostocczyźnie, Warmii i Mazurach, Pomorzu, nasi chłopcy dochodzili aż do Szczecina. Na polskich ziemiach było pełno sowieckich żołnierzy, współpracowników Urzędu Bezpieczeństwa, donosicieli. Polaków puszczaliśmy, a Sowietów zabijaliśmy. Nasi też ginęli. Właściwie każdego dnia była walka. Pamiętam bitwę z Niemcami pod Worzianami, kiedy zginęło 19 naszych. Prawdziwa rzeź. Krew, śmierć.
Tak lekko pani o tym opowiada.
Nie lekko, ale wiele lat minęło. To była wojna. Oni zabijali nas, my ich. To są inne realia. Wielu Polakom ta nowa Polska pod rządami komunistów się nie podobała.
„Burego” pani poznała?
Pamiętam go, przez jakiś czas podlegał „Łupaszce”. Wielu ludzi pozabijał.
Cywilów, również w białoruskich wsiach.
O tym wiadomo. Nie wolno patrzeć na to, co się wtedy działo, z dzisiejszej perspektywy. To były inna rzeczywistość. Nie można tego łatwo oceniać. Teraz się mówi o stresie bojowym, a wtedy ludzie po tylu latach w lesie też się mogli różnie zachowywać. Pamiętam, jak jednego z naszych trzeba było zabić, bo stał się nieobliczalny, niebezpieczny dla innych.
Pani przez te lata czuła się żołnierzem wyklętym?
Ja się czułam i czuję nadal po prostu żołnierzem. Nie lubię, jak się nazywa nas żołnierzami wyklętymi. Po co to? Byliśmy żołnierzami, walczyliśmy o wolną Polskę, niektórzy z nas jeszcze wiele lat po wojnie. Mieliśmy obowiązek wobec ojczyzny, i tyle. „Łupaszka” był polskim przedwojennym oficerem, dla niego ojczyzna to była sprawa święta.
Wiedziała pani, skąd ten pseudonim „Łupaszka”?
Dowiedziałam się wiele lat później, że to po oficerze, który walczył w I wojnie światowej.
„Łupaszka” miał żonę, córkę.
Ale kiedy zaczęliśmy być parą, to był z żoną w separacji, powiedział, że nie ma zobowiązań, że mogę czuć się jego narzeczoną. On był w tych kwestiach bardzo uczciwy. Zresztą przez fakt, że staliśmy się parą, nic się nie zmieniło, pozostałam sanitariuszką, opatrywałam rannych, a do „Łupaszki” zwracałam się „komendancie”. Po co się wywyższać, to nie w moim stylu. Do 1947 r. walczyliśmy, nawet część żołnierzy z Ludowego Wojska Polskiego przeszła do nas. Przyszedł jednak taki moment, że przeciwnik stał się dużo silniejszy, nasze oddziały zaczęły się rozwiązywać, walczyć się nie dało. Przyjechaliśmy z Zygmuntem do Zakopanego.
Udawaliście turystów?
Tak, z Gdańska. Jednak on nie wychodził do miasta. Co miesiąc zmienialiśmy mieszkanie. Gospodarze niczego się nie domyślali. Był ode mnie 10 lat starszy, zawsze uważałam go za dużo starszego od siebie, on do końca był dowódcą. Umiał z każdym rozmawiać. Było nam ze sobą bardzo dobrze, choć żyliśmy w strachu. Wiedzieliśmy, że kiedyś nas złapią. On nie chciał uciekać za granicę, uważał że to byłaby całkowita przegrana, przyznanie się do porażki. Był taki moment, że się prawie zdecydował, ale się nie udało.
Z czego żyliście?
Dostawaliśmy pieniądze z zagranicy. Pomagano nam.
Kocha go pani ciągle. Pani się oczy śmieją, kiedy mówi o „Łupaszce”.
Jak się ma prawie 96 lat, to trudno o kochaniu mówić. Ale tak, byłam zakochana. Proszę pamiętać, że ja później byłam przez 27 lat mężatką. Miałam o 15 lat młodszego męża. Później on poznał o 15 lat młodszą od siebie panią... Przeżyłam to, nie powiem, trochę mi było przykro. No, ale nie miałam na to wpływu. Teraz z byłym mężem jesteśmy w bardzo dobrych stosunkach.
Jak „Łupaszka” do pani mówił? Pytam, bo oficjalnie ma pani na imię Lidia.
Ale przed wojną w domu na mnie mówili Lala, potem jak poszłam do partyzantki, też byłam Lalą. W pewnym momencie zmieniłam na Ewa. I tak już zostało. Wiele lat później, kiedy już wyszłam z więzienia i jako dorosła kobieta poszłam na studia, przedstawiałam się jako Ewa. Byłam Ewą. Teraz jestem babcią, dla wszystkich. Leżę w łóżku, czytam książki i słucham radia. Na spacery wychodzę sama. Dwa jeziorka tu są, kaczki pływają, na ławeczce posiedzę. Dużo widziałam, dużo przeżyłam, ale mam, można powiedzieć, pogodną naturę i w tych trudnych sytuacjach tam na Wileńszczyźnie, w partyzantce, potem w innych miejscach Polski, w ukryciu, w więzieniu myślałam, że wszystko się dobrze skończy. I się kończyło. Siedem lat w więzieniu i wyszłam.
Torturowali panią?
Mieli tam kogo torturować. Wtedy w więzieniu siedziały szychy AK. Mnie mówili, że przecież jestem Rosjanką, że może nie wiem do końca, co robiłam, może świadoma nie byłam. A ja im na to, że byłam w pełni świadoma, że o wolną Polskę walczyłam. Dwie doby w zimie stałam przy otwartym oknie podczas przesłuchania.Siedziałam w karcerze, głodzili mnie, trochę bili. Wiedziałam, że przetrzymam. Mówiłam pani o tym ostatnim widzeniu. 2 listopada 1950 r. zapadł wyrok. Ja dostałam dożywocie, „Łupaszka” i jeszcze trzech oficerów wyrok śmierci. Miesiąc przed jego śmiercią weszłam do celi. Przytuliłam go. Przypadłam do niego. Nic nie mogłam powiedzieć. Głos mi w gardle uwiązł. On mówił, żebym się uczyła, żebym wyszła za mąż oraz że zawiadomi mnie o egzekucji. 8 lutego 1951 r. usłyszałam uderzenia lufcika. Tak „Łupaszka” przekazał mi, że dzisiaj go rozstrzelają.
Kiedy zaczęliśmy być parą, powiedział, że z żoną jest w separacji, że nie ma zobowiązań, że mogę czuć się jego narzeczoną. On był w tych kwestiach bardzo uczciwy. Zresztą przez fakt, że staliśmy się parą, nic się nie zmieniło, pozostałam sanitariuszką, opatrywałam rannych, a do „Łupaszki” zwracałam się „komendancie”. Po co się wywyższać, to nie w moim stylu