Reykjavik ledwo odbudował nadszarpnięty wizerunek. Wskutek afery Panama Papers znów leży on w gruzach. Premier kraju Sigmundur (większość Islandczyków nie ma nazwisk, a zamiast nich posługuje się imionami i imionami odojcowskimi) jest pierwszą ofiarą skandalu, który wybuchł po tym, jak światowe media ujawniły w niedzielę dane o tysiącach osób unikających płacenia podatków dzięki fikcyjnym firmom stworzonym w rajach podatkowych. Jak się okazało, islandzki premier wraz z żoną miał firmę na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, na której koncie było kilka milionów dolarów.
We wtorek podał się do dymisji – w dużej mierze na skutek protestów, w których uczestniczyło 22 tys. osób, czyli 7 proc. populacji kraju – i choć później wyjaśniał, że nie jest to dymisja, lecz czasowe przekazanie władzy, jego los wydaje się przesądzony.
Afera na pewno zaszkodzi odbudowywanemu z trudem wizerunkowi tego kraju, a być może odbije się także na jego gospodarce. W każdym razie będzie miała bardzo poważne reperkusje, nie tylko z tego powodu, że w ujawnionych do tej pory dokumentach znajdują się nazwiska jeszcze dwóch członków rządu.
Islandia była pierwszą ofiarą globalnego kryzysu w Europie – we wrześniu 2008 r. faktycznie zbankrutowała, gdy cały tamtejszy system bankowy, zresztą bardzo rozrośnięty w stosunku do PKB, stracił płynność finansową. Islandia, w odróżnieniu od innych państw, które ratowały banki z budżetu, pozwoliła im upaść.
Ale kontrowersyjne było to, że gwarantowała depozyty tylko własnych obywateli, a pieniędzy zagranicznych klientów, których banki kusiły wysokim oprocentowaniem, już nie. Sprawa stała się później przyczyną ostrego sporu Reykjavíku z Wielką Brytanią i Holandią, które pokryły straty własnych obywateli, ale domagały się od Islandczyków zwrotu pieniędzy. Ci jednak w referendum się na to nie zgodzili. Islandzki kryzys tym się jeszcze różnił od pozostałych, że faktycznie został rozliczony. Winni, włącznie z ówczesnym premierem Geirem Haardem, stanęli przed sądem, a wielu bankierów trafiło do więzienia.
Islandzkiej gospodarce udało się przezwyciężyć skutki tamtego bankructwa, bo od pewnego czasu zaczęła się ona szybko rozwijać (w 2015 r. wzrost wyniósł 4,1 proc., a prognozy na ten rok mówią o 4,2 proc.), bezrobocie wynosi 3,2 proc. W zeszłym roku udało się zawrzeć ugodę z wierzycielami, władze przymierzały się zaś do całkowitego zniesienia kontroli przepływu kapitału. Wyspę zaczęto nawet wskazywać jako modelowy przykład wyjścia z kryzysu, a część zasług przypada na centroprawicowy rząd Sigmundura, który objął władzę wiosną 2013 r.
Sigmundur do polityki trafił trochę przypadkiem. Był reporterem publicznej telewizji, później zaangażował się w ruch InDefence, który sprzeciwiał się spłacaniu zobowiązań wobec brytyjskich i holenderskich klientów banków z publicznych pieniędzy, a ponieważ w efekcie kryzysu cała klasa polityczna znalazła się w rozsypce, Islandczycy chętnie przekazali władzę w ręce nowych ludzi, którzy mieli być uczciwsi. Sigmundur w 2009 r. został posłem, a cztery lata później – premierem.
Jako szef rządu prowadził lekko populistyczną i nacjonalistyczną politykę, przekonując, że broni islandzkich interesów i że jest po stronie zwykłych ludzi, nie zaś bogatej elity. Panama Papers pokazała, że Islandczycy już po raz drugi w ciągu dekady zawiedli się na całej klasie politycznej. Gdyby rozpisano teraz wybory, ich zdecydowanym zwycięzcą byłaby istniejąca od trzech lat Partia Piratów. Być może uczciwsza, ale bez doświadczenia w sprawach gospodarki.