Z rodzicami jest trudniej. Tymi biologicznymi. Miałabym często ochotę porządnie im dokopać, że do takiego stanu dziecka dopuścili. Ale to nic nie da. Więc choć maluch zaczyna mówić do nas „ciociu”, tulić się, trzeba mieć świadomość, że my ich nie zastąpimy mówi w wywiadzie dla DGP Dorota Sznajder.
Wciąż mam przed oczami ten obraz: za skuloną dziewczyną prowadzoną przez policjantów biegną reporterzy. „Dlaczego porzuciłaś dzieci?” – krzyczą. Teraz na internetowych forach ludzie piszą, że to zła kobieta, gorsza niż suka. A mnie żal tej 25-latki ze Śląska, która kilka dni temu pozostawiła dwójkę maluchów w kościołach w nadziei, że ktoś się nimi zajmie. Zostawiła z biedy. Zastanawiam się, gdzie są ludzie, którzy powinni jej pomóc we właściwym momencie.
Kościół, szpital, winda w bloku. Dobrze, jeśli kobiety nie pozostawiają dzieci na śmietnikach. Sytuacja życiowa zmusza je do podejmowania różnych decyzji. Często desperackich. Zwłaszcza jeśli pozbawione są wsparcia. Zawsze tak było, tyle że obecnie takie historie są nagłaśniane. Ale zgadzam się, że pomoc dla kobiet i dla rodzin w trudnej sytuacji jest często fikcją, pozostaje na poziomie deklaracji. Pamiętam taką rodzinę, w której co roku przychodziło na świat dziecko, wcześniak, w siódmym, ósmym miesiącu. Dwanaścioro się urodziło, wszystkie z automatu szły do placówek wychowawczych, bo matka z różnych powodów, także zdrowotnych, nie była w stanie się nimi zająć. W mojej placówce w pewnym momencie była dziesiątka jej dzieci. To była młoda kobieta, niezaradna, nie prosiła nikogo o pomoc, ale przecież wszyscy widzieli, co się dzieje. Urzędnicy OPS-u, personel szpitala, w którym rodziła. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby jej pomóc, może uświadomić. Krytykować matki jest łatwo. A to są często kobiety zagubione, zepchnięte na boczny tor, z problemami, z których nie mogą się nikomu zwierzyć.
Ale dla tych kobiet to nawet lepiej, że urzędnicy opieki społecznej omijają je szerokim łukiem. Bo ich pomoc zwykle polega na złożeniu wniosku do sądu o odebranie praw rodzicielskich i umieszczenie potomstwa w domu dziecka.
Taki jest obraz medialny, ale ja się z nim nie zgadzam. Z mojego doświadczenia wynika, że nikt nie zabiera maluchów z domu tylko z powodu biedy. Zawsze jest inny problem: alkohol, narkotyki, choroba psychiczna. Co ciekawe, jeszcze dziesięć lat temu dotyczyło to rodzin mocno zubożałych i mocno dysfunkcyjnych...
Patologii.
Nie lubię i nie używam tego określenia. A dziś już niekoniecznie chodzi tylko o te środowiska, gdyż używki w nadmiarze są wszędzie. Obecnie pod naszą opieką jest 42 dzieci. I tylko trzy rodziny są wielopokoleniowo dysfunkcyjne – od babci po naszego wychowanka. Na użytek placówki robiliśmy pod koniec zeszłego roku użytek analizę statystyk za ostatnie lata. Wyszły zastanawiające rzeczy. Najwięcej dzieci trafia do nas z rodzin z problemem alkoholowym: młodzi rodzice, 22–35 lat, nie widzą w swoim uzależnieniu problemu, nie widzą potrzeby terapii. Kolejny powód to narkotyki, dopalacze i inne świństwa. To, co uderza, to wzrost liczby osób z problemami psychicznymi w porównaniu z 2002 r. Wtedy były to przypadki jednostkowe, dziś bardzo częste. Ale też zwykle połączone z odurzaniem się. Z powodu nałogu rodzice tracą zdolność do zarabiania, a byle jakiej, niskopłatnej pracy – np. 7 zł za godzinę – nie chcą przyjąć, bo to nie honor, no i się nie opłaca. Jeszcze bardziej brną. I wtedy dzieciaki trzeba zabrać, bo ich przebywanie w takim zdemolowanym nałogiem domu jest dla nich po prostu niebezpieczne. Ile to razy spotkałam się z sytuacją, że maleństwa zostawały porzucone w mieszkaniu, za zamkniętymi drzwiami, na kilka dni. Płakały, aż sąsiedzi nie wytrzymywali i wzywali policję. Albo rodzice podrzucają potomstwo dziadkom. „Ja za nim nie nadążam, boję się wyjść na dwór, bo ucieknie i coś złego się stanie” – tłumaczyła kiedyś taka babcia w podeszłym wieku, prosząc, żeby zająć się jej czteroletnim wnukiem.
A potem te małe wyjce lądowały w domu dziecka. Co jest może bezpieczniejszą, ale nie najlepszą dla nich alternatywą.
Zgodnie z prawem już od 2011 r. małe dzieci nie powinny być umieszczane w takich placówkach, tylko w rodzinach zastępczych. A jednak takie domy jak ten, którym kieruję, istnieją. Po prostu: rodzin zastępczych, które mogłyby zająć się małymi dziećmi, zwłaszcza tymi z dysfunkcjami, z przewlekłymi schorzeniami, po porażeniach czy takich, które przyszły na świat już na alkoholowym czy narkotykowym haju, jest niewiele. Czy wie pani, że jak tylko dziecko znajdzie się u nas, to pierwsze, co trzeba zrobić, to zacząć biegać z nim po lekarzach, zaszczepić, ustawić się w długiej kolejce do specjalistów. Bo nie jest prawdą, że nasze dzieci mogą się leczyć bez czekania w państwowej służbie zdrowia. Czekają jak wszystkie, do genetyka i immunologa ponad rok, choć powinny być przyjęte natychmiast. Czasami trzeba działać już. Zwłoka jest niebezpieczna, wtedy korzystamy z prywatnej pomocy i diagnostyki, co rujnuje nasz budżet.
Mnie się wydaje, że dla dzieci to czekanie jest najgorsze. Nie tylko na pomoc lekarską, ale także na nowy, dobry dom. Często nie mają na niego szans ze względu na nieuregulowaną sytuację prawną. Bo np. matka zrzekła się praw do noworodka już w szpitalu, ale nie wiedziała, że powinna to zrobić drugi raz. Poszła w siną dal i szukaj wiatru w polu.
Faktycznie, jest praktykowane, że matka, która już w szpitalu, zaraz po porodzie, decyduje się oddać dziecko, składa takie oświadczenie woli. Ale podpisując je, nie zrzeka się jeszcze praw do dziecka. Raz, że niby przed kim miałaby to zrobić. Przed pielęgniarką? Do tego potrzebny jest sąd. Dwa, że przez sześć tygodni od porodu trwa okres ochronny nad dzieckiem i matką – nie można zrobić nic. Dopiero po nim kobieta powinna się udać do sądu i zrzec praw rodzicielskich. Kiedy to zrobi, sąd musi ustanowić opiekuna prawnego dla dziecka, często jest to wychowawca z domu dziecka. On może zgłosić malucha do ośrodka adopcyjnego, gdzie zaczynają mu szukać nowych rodziców. Natomiast jeśli matka – jak to pani ujęła – poszła w siną dal, to trzeba jej szukać. Jeśli nie daje się odnaleźć, rusza sprawa w sądzie o pozbawienie władzy rodzicielskiej nieznanej z miejsca pobytu, a czasem też z imienia i nazwiska, kobiety. A to znów trwa, trzy miesiące, rok, czasem dłużej. Każdy tydzień oznacza mniejsze szanse, aby dziecko znalazło nową rodzinę, zamyka mu drogę do szczęścia i normalności.
Zgodnie z prawem sprawy dotyczące dzieci przed sądami rodzinnymi powinny być załatwiane niezwłocznie. Może trzeba by poprawić przepisy, uprościć procedury...
Ale sądy są zapchane, myślę, że gdyby nawet pracowały 24 godziny na dobę przez 365 dni w roku, i tak trzeba byłoby czekać z dziesięć lat, zanim by się odkorkowały. Działają więc opieszale, co nie służy dziecku. Czeka się na wyznaczenie terminu, na kuratora, na opinię biegłego. Przez ostatnie dwie i pół dekady przepisy zmieniały się wielokrotnie, zawsze ponoć dla dobra dziecka. Ja już jednak straciłam nadzieję, że ten system może być wydolny, niezależnie od przepisów, jakie się wprowadzi. Na porządku dziennym są przypadki, kiedy sąd wyznacza termin, ale na rozprawę nie zgłaszają się ani rodzice, ani świadkowie. Więc sprawy nie ma, odroczona. I mijają kolejne dwa, trzy miesiące do następnego terminu. A przecież trzeba jeszcze zlecić badanie w rodzinnym ośrodku konsultacyjnym, żeby uzyskać opinię biegłych na temat więzi. To oznacza kolejne tygodnie spędzone w kolejce. Pracuję w zawodzie od 1988 r., a na Międzyparkowej w Warszawie, gdzie mieści się dom dziecka, od 1995 r. – to kawał czasu. Mogę powiedzieć jedno – przez te lata zauważyłam, że wszyscy chcą dobrze. I że nic się nie zmienia.
Tak jak nie zmienia się to, że ludzie chcą jak najmłodsze dziecko. Te starsze, „przeleżane” są traktowane jak nieświeże pieczywo, towar wybrakowany.
Faktycznie tak jest, ale proszę się nie dziwić ludziom. Każdy kandydat na adopcyjnego rodzica chciałby być z tym swoim dzieckiem jak najwcześniej, towarzyszyć mu w rozwoju. Przysposobienie dziecka to trudna decyzja, towarzyszą jej wielkie emocje. Następuje po wielu próbach i staraniach o własne. W życiu małego człowieka, zwłaszcza niemowlaka, każda godzina przynosi jakieś zmiany. Ci rodzice żałują każdej, która im umknęła. Każdego uśmiechu, pierwszego podniesienia główki, pierwszych kroków... Mówią: szkoda, że mnie przy tym nie było. Proszą: może macie jakieś zdjęcia z tych pierwszych chwil. Chłoną każdą informację, każde słowo. Wielu postanawia: wychowam je lepiej niż własne. Mądry, odpowiedzialny rodzic to najlepsze, co się może dziecku przydarzyć. Ale bywa i tak, że niektórzy biorą dziecko do domu i zapominają o wszystkich radach, jakie od nas usłyszeli. Nawet nie ze złej woli, po prostu nagle wszystko chcą robić po swojemu, inaczej.
To chyba normalne.
Pod warunkiem że nie jest tak, że burzą dziecku cały jego dotychczasowy świat. Ten w placówce opiekuńczej nie był może doskonały, ale stabilny, dawał małemu człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. To chociażby rozkład dnia: o 8 śniadanie, o 9.30 drugie, potem spacer, obiad o 12.30, zabawa, podwieczorek. Wszystko poukładane. Jak to się zabierze, pojawiają się problemy. Dzwonią potem spanikowani rodzice: dziecko zaczęło się moczyć w nocy, krzyczy przez sen. Albo nie chce wychodzić na spacery, mówi, że boi się wiatru. A u nas wychodziło. Ale to nie jest najgorsze. Gorzej, jeśli taki maluch zostaje zabrany z domu dziecka i zaraz trafia do innej placówki opiekuńczej – żłobka czy przedszkola. Nie nawiązał jeszcze więzi z rodzicami, a już idzie do następnych obcych osób. Mówi się o seniorach, że nie wolno przesadzać starych drzew, bo nie zaakceptują zmiany. Mały człowiek jest elastyczny, przystosuje się, ale potrzebuje na to czasu. Wie pani, ja do swojej pracy podchodzę dość emocjonalnie. Nie da się inaczej, dzieci to nie papiery, które zostawia się na biurku i idzie do domu. Te emocje, ten stres zabiera się wszędzie ze sobą. Ta praca daje jednak wiele radości. Zwłaszcza jak pojawia się w placówce taka mała bieda, z wieloma schorzeniami, opóźniona w rozwoju, a potem krok po kroku udaje się poprawić jej stan, doprowadzić do normy. Prawda jest taka, że praca z dziećmi to czysta przyjemność. Z rodzicami jest trudniej. Zwłaszcza tymi biologicznymi. Miałabym często, jako człowiek, ochotę im porządnie dokopać, że do takiego stanu dziecka dopuścili. Ale to nic nie da, to nieprofesjonalne. Więc choć maluch zaczyna mówić do pań z personelu „ciociu”, tulić się, trzeba mieć świadomość, że my nie zastąpimy mu rodziców. Naszym zadaniem jest, aby był bezpieczny. I musi wiedzieć, że gdzieś tam ma rodziców. I jeśli nie zostali całkiem pozbawieni praw rodzicielskich, powinien do nich w miarę możliwości wrócić.
No właśnie, zadam pytanie, choć wydaje mi się, że znam na nie odpowiedź: jak wiele dzieci w pani placówce to sieroty biologiczne?
Takich w ogóle nie ma. W ciągu ostatnich dziesięciu lat mieliśmy pod opieką dwie półsieroty – jednej zabrakło ojca, drugiej matki. Cała reszta to sieroty społeczne. Tak już jest od dłuższego czasu. A ich powroty do rodzinnych domów można by policzyć na palcach jednej ręki. Dosłownie. Pamiętam dziewczynkę, z samego początku mojej pracy na Międzyparkowej, trzy lata tu była. Jej się udało, bo mama z problemem alkoholowym wyszła z nałogu. Miłość do dziecka okazała się silniejsza niż przywiązanie do przyjaciółki butelki. Była w niej wola walki. No, i trafiła na przyjaznych, wspierających ludzi, pomogli jej w kłopotach, załatwili mieszkanie, bo swoje straciła. Dzięki temu dostała skrzydeł i zwyciężyła. Obie zwyciężyły, bo teraz ta dziewczynka kończy liceum. Ale zwykle bywa tak, że się nie udaje, choć niby chcą, niby walczą. Odzyskują dziecko, ale szybko je znów tracą. Po dwóch miesiącach, najdalej pół roku, mały człowiek wraca do placówki w trybie interwencyjnym. Bo wszystko w rodzinnym domu wraca do „normy” – jest impreza, awantura, ktoś wzywa policję. Dziecko znów dostaje kopa od życia, idzie do obcych cioć. Odrabia kolejną lekcję: nikt mnie nie chce, pewnie na nic lepszego nie zasługuję. Ludzie myślą, że jak małe, to niczego nie rozumie. I szybko zapomina. To nieprawda. Rozumie i pamięta. Wiele razy się o tym przekonałam. Taka sytuacja: rodzice adopcyjni przyjeżdżają do nas w odwiedziny z dziewczynkami bliźniaczkami, teraz już 18-latkami. Odwiedzić dom dziecka, z którego wyszły. A te idą prosto do sali, w której kiedyś bawiła się ich grupa. Mówią, że jeszcze tu powinny być ich zabawki, takie czerwone. Zmartwiałam, bo pamiętałam, że kiedy do nas trafiły, miały przywiązane do rączek po czerwonej zabawce. I to się wbiło w ich pamięć.
Po co zabierać dzieci, które znalazły rodzinę, miejsce w życiu, do bidula? Budzić demony, złe wspomnienia.
To nie tak. Każdy człowiek potrzebuje osadzenia w historii, poczucia tożsamości. W większości przypadków dzieci wiedzą, że zostały adoptowane. To dla nich ważne, skąd są. Mądrzy rodzice im to zapewniają. Przywożą w odwiedziny. Możemy im wtedy powiedzieć: tu stało twoje łóżeczko, tu stawiałeś pierwsze kroki, to huśtawka, którą lubiłeś. Zdarza się, że odwiedzają nas młodzi ludzie, którzy wyszli stąd w wieku czterech, pięciu lat i czują się jak w domu. Poznają kąty, otoczenie. To przecież ważny kawałek ich życia. Nie można im go zabierać. Choć czasem dorośli robią błędy. Przyjechała kiedyś mama z siedmiolatkiem, pochwalić się, jak fajnie się rozwija – trafił do nas w wieku trzech lat, do adopcji poszedł jako pięciolatek. Mały biegał, rozpoznawał stare kąty, wydawał się szczęśliwy. I wtedy ona zażartowała: to może tu zostaniesz ? A on schylił głowę i pobiegł do grupy. „Chyba panią zamorduję, czy pani wie, co pani powiedziała?” – nie wytrzymałam. Ona nie miała złych intencji, nie pomyślała. Dopiero mój komentarz wzbudził w niej refleksję.
To, co mnie zawsze zadziwia, to że dzieci z domów dziecka jak rzepy trzymają się swoich biologicznych rodziców. Roją sobie, że stanie się cud. A oni je mają gdzieś.
Opowiem o takim zdarzeniu: była u nas trójka rodzeństwa. Najstarszy był pięcioletni chłopiec. Bardzo tęsknił za mamą, która nie bardzo chciała utrzymywać z nimi kontakty. Ale kiedyś przyszła rano, posiedziała, pogadała, obiecała, że wróci po południu – bo u nas są wyznaczone konkretne godziny odwiedzin. Mały był podekscytowany, chodził za mną i dopytywał, czy aby na pewno mama przyjdzie, jak obiecała. Potwierdziłam, że przyjdzie. Ale nie przyszła. Krzyczał potem: ciociu, oszukałaś mnie. Faktycznie, oszukałam, bardziej niż jego mama, bo mogłam przewidzieć, że coś może pójść nie tak. Od tej pory, jak maluchy pytają, czy przyjdzie rodzic, nie mówię ani tak, ani nie. Odpowiadam: jak przyjdzie, z całą pewnością zejdziesz na odwiedziny. I uczulam na tę kwestię personel. Bo ja rzeczywiście zawiodłam to dziecko. Chłopiec wierzył jeszcze, że jeśli dorosły coś mówi, to tak będzie. Przeżył wielkie rozczarowanie. A przecież nigdy nie wiemy, czy ci rodzice się pojawią, czy nie.
Dlaczego kochają, nawet tych złych? Dlaczego tęsknią za tymi, co ich oszukali i porzucili?
Bo może być najgorszy rodzic, ale mój. Własny. Obserwuję, jak przychodzą: domofon przyporządkowany do grupy dzwoni, a wszystkie dzieciaki stają na równe nogi. To moja mama. Nieprawda, to moja mama. Nie, to moja. Czekają. Nawet jak obieca, że będzie odwiedzała każdego dnia, a przyjdzie raz w tygodniu, to i tak jest wielka radość. Był u nas taki chłopiec, jego mama odbywała karę pozbawienia wolności, więc przez dłuższy czas nie miała z nim kontaktu. Ale pewnego dnia się zjawiła. Co to było za szczęście. I przyszła następnego. Ten dzieciak dosłownie frunął do niej po schodach. Moja mama. Jakakolwiek by była, zawsze jest numerem pierwszym. Najważniejsza. Te dzieci mówią o swoich matkach przez sen. Ciocie z domu dziecka są fajne, ale to tylko ciocie. Niesamowite jest to, jak dzieciaki zabiegają o kontakt z matkami. Jak się starają, kiedy te już się zjawią, jak aranżują zabawy. Często jest tak, że kobiety przychodzą, przynoszą górę jedzenia, słodyczy, tak starają się wyrazić uczucie, ale nie wiedzą, co dalej robić z dzieckiem. Siedzą i patrzą. Nic więcej nie potrafią.
Zdarza się i tak, że niektórzy z waszych podopiecznych, dzieciaki z maksymalnie dysfunkcyjnych rodzin, chore, przeleżałe w bidulu, mają szczęście. Bo udaje się uregulować ich sytuację prawną i znaleźć ludzi, którzy je wezmą do domu i pokochają. Zwykle są to osoby z zagranicy. Bo Polacy nie chcą tych „wybrakowanych”.
Faktycznie, większe szanse na adopcję w kraju mają małe dzieci, zdrowe, mniej obciążone. My kandydatom na rodziców adopcyjnych mówimy wszystko, całą prawdę, aż do bólu, o dziecku. Bo wychodzimy z założenia, że ludzie, którzy decydują się na adopcję, cechują się dużą odwagą – i muszą mieć jasność sytuacji. Dla ich dobra, ale przede wszystkim dobra małego człowieka. Jak już mówiłam, Polakom trudno się zdecydować na dzieci z dysfunkcjami. Chętniej biorą je rodziny z zagranicy. Zgodnie z przepisami pierwszeństwo w adopcjach mają osoby z polskimi korzeniami. Często są to Polacy w trzecim pokoleniu, nieznający nawet języka. Ale mają dobre chęci i są uprzywilejowani przy kwalifikowaniu do adopcji. Jednak wiele dzieci znajduje dom w rodzinach zupełnie niezwiązanych z naszym krajem. To te z największymi problemami zdrowotnymi. Szwedzi nie boją się i chętnie adoptują dzieci z autyzmem. Włosi i Hiszpanie maluchy z alkoholowym zespołem FAS, którego polscy rodzice adopcyjni się boją i wystrzegają. Nie wiem, czemu te dwie nacje mają do tych alkoholowych dzieci całkiem inne podejście. Może inna mentalność, może większe możliwości rehabilitacji. Pamiętam dwie rodziny hiszpańskie, które adoptowały rodzeństwa z podręcznikowym FAS: anomalie w budowie twarzy, zaburzenia motoryki, niedorozwój fizyczny i intelektualny. To były bardzo wierzące rodziny, jestem przekonana, że kierowała nimi chęć pomocy najbardziej potrzebującym. Ale jest też drugie dno tej sprawy: w swoim kraju dostali pomoc. Tam specjaliści zjawiają się od razu, nie trzeba czekać w kolejce. Dzieci są diagnozowane, leczone. W szkole czy w przedszkolu uzyskują wsparcie, lądują w klasie integracyjnej, nauczyciel ma pomoc w wychowawcy wspierającym. Tam instytucje nie boją się problemowych dzieci. I rodzice także nie mają powodów, żeby się ich obawiać.
Więc adoptują nawet te „stare”, nawet te bardzo chore?
W różnym wieku, ale tak, nawet te 8- czy 13-letnie. I z dobrym skutkiem. Pamiętam chłopca z dużą alergią, na tyle poważną, że więcej czasu spędzał w szpitalu niż w naszej placówce. Ciągle łapał infekcje górnych dróg oddechowych, które były na tyle groźne, że lądował pod namiotem tlenowym. Dusił się. W Polsce nikt go nie chciał. Prognozy lekarskie były złe. I zainteresowała się nim rodzina z Norwegii, pierwszy kontakt z dzieckiem miała w szpitalu. I udało się, spojrzeli i pokochali, chcieli go natychmiast zabrać. Trzeba było jeszcze znaleźć taki lot do Norwegii, żeby na pokładzie samolotu był lekarz – na wszelki wypadek. Znalazł się i lekarz, chłopiec poleciał. Niedawno dostałam raport na temat tego dziecka. Nie ma żadnych problemów zdrowotnych. Może wpływ na to miało norweskie powietrze, a może witamina M, czyli miłość, zadziałała. Ja skłaniam się ku temu drugiemu: jak dziecko dostaje witaminę M, odpływa wiele problemów zdrowotnych.
A może jest to kwestia lepszej opieki zdrowotnej, tak po prostu.
To także. Na pewno. Inny dzieciak, z wadą serca. Chodziło o to, że aorta nie rosła wraz z nim. U nas nie miał szans, adoptowała go włoska rodzina. Pani była lekarzem weterynarii, powiedziała: ja zajmuję się zwierzakami, staram się im pomóc i mam nadzieję, że ludzka medycyna pójdzie tak daleko, że wkrótce będę miała szansę, aby uratować mojego syna. I wie pani co, po dwóch latach udało się wstawić łatę ze świńskiego organizmu w aortę tego chłopca tak, żeby ją poszerzyć. To był pionierski zabieg, bardzo trudny, dzieciak był w stanie krytycznym. Ale przeżył. Dziś ma 15 lat, kochających rodziców, dobrze funkcjonuje, uprawia sport i startuje w maratonach. Możemy się zastanawiać, spierać, co było ważniejsze: perfekcja lekarzy czy miłość i nieustępliwość rodziców.
Ja bym to zsumowała. A ten chłopiec był ładny?
Dzieci są w ogóle ładne. Choć nie wszyscy to widzą. Taki przykład: jest mała dziewczynka, ruda, piegowata, grubokoścista, trochę otyła. A co najważniejsze – ponura. W dodatku wciąż zakatarzona, z gilami płynącymi z nosa. Właśnie taka z tych wyjców, wściekłych, naburmuszonych dzieciaków. Tylko jedna polska rodzina była z nią w chwilowym kontakcie. Popatrzyli, skrzywili nosy. Eeee, my w rodzinie nie mamy nikogo rudego, powiedzieli, i poszli sobie. Rudą wzięli Norwegowie. Odwiedzili nas z tą dziewczynką w zeszłym roku. Śliczna i szczupła, elegancka, dobrze wychowana. Pięknie się prezentuje. Nie mówi po polsku, ale jest szczęśliwa. I wie pani co, ja ją od razu poznałam. Bo oprócz tej tuszy i wyrazu twarzy, błysku w oczach, to się zupełnie nie zmieniła. Ja w ogóle te wszystkie dzieciaki pamiętam. Taka sytuacja: idę szlakiem przez Tatry, przede mną rodzina z dzieciakami. Znam te buzie, myślę, podsłuchuję, żeby dodać dwa do dwóch. Tylko mi się imiona nie zgadzają. Wreszcie ci ludzie podchodzą do mnie, zaczynają gadać. I okazuje się, że się nie myliłam: to nasze dzieci, tyle że adopcyjni rodzice zmienili im imiona. Tak się zresztą niejednokrotnie dzieje: jak rodzina adoptuje dziecko, to zmienia się nazwisko, PESEL, tożsamość. O tym, skąd się wzięło, jak toczyły się jego losy, może się dowiedzieć po osiągnięciu pełnoletności.
Ciekawa jestem, jak często się zdarza, że potencjalny rodzic adopcyjny obejrzy dziecko i stwierdzi, że go nie chce. Bo jest rude, jak ta dziewczynka, która nie pasowała. Albo ma za duży nos. Albo cokolwiek.
Takie sytuacje się zdarzają. Ale lepiej jest, zarówno dla rodziców adopcyjnych, jak i dla dziecka, żeby sytuacja wyjaśniła się od razu. Jeśli niczego nie poczują do malucha, lepiej będzie, jeśli się od razu rozstaną. Bo może się znajdzie inna rodzina, która jest mu przeznaczona. Pamiętam taką sytuację: młode małżeństwo, które straciło dziecko tuż po porodzie, a potem nie mogło zajść w ciążę. Ośrodek adopcyjny zaproponował im maleństwo, tej samej płci co ich utracone. I po pierwszym kontakcie pękli, nie byli w stanie zaakceptować innego dziecka niż ich. Powiedzieli o tym, wycofali się, co było uczciwe, bo dziecko dostało szansę na innych rodziców.
A zdarza się, że to dzieci nie mogą zaakceptować rodziców adopcyjnych, choć ci chcieliby przychylić im nieba?
Tak. Pamiętam taki przypadek. To było rodzeństwo – dziewczynka i chłopiec. Potencjalni rodzice adopcyjni byli dobrze przygotowani i bardzo zmotywowani. Bardzo je chcieli. A mimo tego te dzieci – kiedy się zjawiali – odwracały się, uciekały do grupy. Nie chciały mieć z nimi nic wspólnego. Odpuścili. Bo co mogli zrobić. Ale pojawili się inni rodzice. I tych rodzeństwo zaakceptowało. Kiedy analizowaliśmy ten przypadek, wyszło, że mama adopcyjna z drugiego rozdania była bardzo podobna do biologicznej matki tych dzieci. Dlatego ją wybrały. Albo inny przypadek: jest spotkanie dzieci z potencjalnymi rodzicami. Zawsze robimy tak, żeby maluchy nie wiedziały, że ktoś się o nie stara. W naszej placówce jest wielu gości, wolontariusze, studenci... Jednak dzieci to jakoś wyczuwają. I było tak, że chłopiec zapytał małżeństwo na pierwszym spotkaniu: Chcecie być moim tatą i mamą? Zareagowali cudownie: A ty chciałbyś mieć takich rodziców? Odparł, że tak. I tak się stało. Sam sobie ich wybrał. I jest świetnie.
Dorota Sznajder, pedagog specjalny z długoletnim stażem pracy. Absolwentka Wydziału Rewalidacji i Resocjalizacji WSPS w Warszawie, ukończone studia podyplomowe w zakresie organizacji pomocy społecznej UW oraz zarządzania zasobami ludzkimi WSP. Obecnie słuchaczka studiów podyplomowych z prawa pracy na UW