A także kim będziesz. Albo raczej nie będziesz. W społeczeństwach o dużych różnicach społecznych imię to sprawa fundamentalna. Tym bardziej jeżeli na podziały ekonomiczne nakładają się jeszcze różnice rasowe.
Wiedzą o tym bardzo dobrze Amerykanie. I dlatego u nich „imionologia” to bez mała osobna dziedzina nauki. Gdzieś na styku socjologii i ekonomii. Dzięki pracom z tej działki mamy na przykład całą masę dowodów, że osoby z typowo „czarnymi” imionami mają w życiu dużo trudniej. I to od kołyski aż po grób. To znaczy, dużo częściej są wychowywane przez samotne matki, otrzymują gorsze wykształcenie, słabiej zarabiają i mają gorszy stan zdrowia.
Wedle najbardziej rozpowszechnionego rozumowania imiona nie są oczywiście powodem tego stanu rzeczy, ale raczej konsekwencją ewidentnych różnic rasowo-klasowych w amerykańskim społeczeństwie. No bo skoro czarni obywatele USA są generalnie biedniejsi i słabiej wykształceni, to oczywiste, że Darnell, Jamal albo Kareem (dość typowe czarne imiona współczesnej Ameryki) będą bardziej narażeni na biedę niż John, Robert albo Matthew. Prawdopodobnie rzeczywistość jest jednak jeszcze bardziej okrutna. W 2004 r. Marianne Bertrand (Uniwersytet Chicagowski) i Sendhil Mullainathan (MIT) opublikowali tekst pod wiele mówiącym tytułem „Czy Emily i Greg dostaną pracę łatwiej niż Lakisha i Jamal?”. Opisywał on eksperyment polegający na tym, że badacze reagowali na ogłoszenia o pracę zamieszczane w chicagowskich gazetach, wysyłając podania podpisane imionami „białymi” i „czarnymi”. Szybko zauważyli, że CV Emilii i Gregów cieszyły się dużo wyższą (o dobre 50 proc.) popularnością niż te sygnowane przez Lakishę i Jamala. Zjawisko to potwierdzało później jeszcze wielu innych badaczy. I to na tak różnych polach jak granty przyznawanie przez Narodowe Instytuty Zdrowia (agencja rządowa zajmująca się badaniami biomedycznymi), wnioski doktorskie studentów czy nawet sposób przygotowywania uczniów podstawówek do testów.
Na tym tle wyróżnia się jednak najnowsza praca Lisy Cook (Michigan State University), Trevora Logana (Ohio State University) i Johna Parmana (College of William & Mary). Bo jej autorzy twierdzą, że z tymi imionami nie zawsze było tak źle. A właściwie jeszcze całkiem niedawno sprawy się miały dokładnie odwrotnie. Cofnijmy się bowiem do pierwszej połowy XX stulecia. Gdy typowe czarne imiona miały swoje korzenie w Biblii (Abraham, Israel, Isaac, Moses, Elijah) albo miały brzmieć po prostu dumnie (Master, Prince, King). Ten kanon był stabilny przez dekady i zaczął się chwiać dopiero w latach 60. A więc wraz z rozpoczęciem wielkich procesów emancypacji czarnoskórej ludności USA i wykwitem rozmaitych ruchów typu „black power”. Ich przesłanie było proste: my, czarni Amerykanie, mamy własną unikalną kulturę i nie musimy się do nikogo upodabniać. Również gdy chodzi o imiona.
Badaczy interesowało jednak co innego. Chodziło im o sprawdzenie, czy tym wszystkim Abrahamom, Mosesom albo Kingom było w życiu trudniej. Przez analogię do trudności, jakie napotykają dziś Hakim albo Jamal. Okazało się jednak, że... nie. Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś, powiedzmy, w początkach XX wieku nosił typowe czarne imię, to najpewniej zaliczał się do elity czarnoskórej społeczności. Dlaczego? Tu badacze mogą tylko gdybać. Najbardziej prawdopodobną odpowiedzią jest dla nich zakorzenienie. Ich zdaniem biblijne lub godnościowe imię było bowiem przejawem silniejszego osadzenia w lokalnych społecznościach: kościołach albo klanie rodzinnym. Co z kolei dawało faktyczną pomoc, stabilizację i nie pozwalało się wykoleić.
Bardzo chętnie przeczytałbym kiedyś pracę o polskim mikrokosmosie imion. I o tym, jak zachodzące i u nas wielkie zmiany stratyfikacji społecznej odbijają się na statusie ekonomicznym. Bo że się odbijają, to nie ulega chyba żadnej wątpliwości.
Jeśli ktoś w początkach XX wieku nosił typowe czarne imię, to zaliczał się do elity czarnoskórej społeczności. Co dawało mu faktyczną pomoc i stabilizację