- Antropologia ekonomiczna próbuje przywrócić pewne całościowe spojrzenie. Nie godzi się na to, by zajmować się sferą ekonomiczną w oderwaniu od innych dziedzin życia - uważa Kacper Pobłocki antropolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, współautor książki „Anty-bezradnik przestrzenny. Prawo do miasta w działaniu”, jesienią ukaże się jego książka „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania”.
Czym pan się zajmuje?
Antropologią ekonomiczną.
Co to takiego?
To nauka, która opiera się na założeniu, że gospodarka nie jest osobnym bytem, oderwanym od zwykłego życia społecznego. To tradycyjne spojrzenie na ekonomię, które wywodzi się od książki Karla Polanyiego „Wielka transformacja” z 1944 r. Polanyi pisał w niej, że początek kapitalizmu to moment, w którym pojawiły się trzy towary fikcyjne: praca, pieniądz i ziemia.
Fikcyjne?
Polanyi nie miał na myśli tego, że nie istnieją. Tylko to, że nie zostały stworzone po to, by być towarami. Praca to przecież aktywność ludzka, ziemia nie została nigdy przez nikogo wyprodukowana. Nawet pieniądz służył początkowo jako środek wymiany, a nie jako sposób akumulacji bogactwa. Według Polanyiego cały dramat kapitalizmu polega na tym, że te trzy towary fikcyjne – potrzebne ludziom i społeczeństwom do przetrwania – uczynił przedmiotem wymiany ekonomicznej. Co sprawia, że pomiędzy kapitalizmem a społeczeństwem pojawiło się napięcie.
I antropologia ekonomiczna to napięcie bada?
Antropologia ekonomiczna próbuje przywrócić pewne całościowe spojrzenie. Nie godzi się na to, by zajmować się sferą ekonomiczną w oderwaniu od innych dziedzin życia. Współcześni antropolodzy ekonomiczni są jak Bronisław Malinowski (polski podróżnik i ojciec współczesnej antropologii, zmarł w roku 1942 – red.). Tylko że zamiast badać funkcjonowanie prymitywnych plemion w Oceanii, ze swoim warsztatem badawczym wchodzą do świątyń współczesnego kapitalizmu, czyli na przykład na Wall Street.
A co tam robią?
Po kryzysie 2008 r. nastąpił wysyp tego typu prac. Na przykład książka Karen Ho „Liquidated” (Upłynnieni) stara się wyjaśnić paradoks: dlaczego w momencie, gdy w amerykańskim sektorze finansowym osiągane były największe zyski, te same korporacje przeprowadzały największe zwolnienia. Albo seria artykułów Donalda MacKenziego. U niego mamy z kolei przekonujące objaśnienie fenomenu spektakularnego krachu na rynku pożyczek hipotecznych typu subprime.
I jakie to wyjaśnienie?
MacKenzie twierdzi, że winne jest połączenie dwóch języków finansowych. Jeden dotyczył hipotek, drugi bankructw firm i przedsiębiorstw. Problem polegał na tym, że tradycje i mechanizmy oceniania ryzyka z tego drugiego świata przeszczepiono wprost na ten pierwszy. W ten sposób stworzony został Frankenstein, który rozwalił system.
Jeszcze jakieś książki?
Jest praca Vincenta Lepinaya „Codes of Finance”, gdzie na przykładzie francuskiego sektora finansowego widzimy, jak powstawał rynek derywatów. Lepinay rozpakowuje interakcje pomiędzy różnymi sekcjami brokerskimi w ramach sektora finansowego. I dowodzi, że to, co jako produkt finalny wydawało się zbudowane na twardych modelach i równaniach, było bardzo miękkie. I w dużym stopniu zależało od tak niewymiernych czynników, jak przepływ informacji czy relacje międzyludzkie.
Czyli te wszystkie książki to taka wiwisekcja kapitalizmu.
Tak. To wejście o stopień wyżej, niż robią to neoklasyczni ekonomiści, którzy dominują w obecnej debacie o gospodarce. Zwłaszcza w Polsce. Oni pewne rzeczy przyjmują za pewnik. A antropolog się takimi łatwymi odpowiedziami nie zadowala.