Sukcesy kandydatów spoza polityki pogłębiają wrażenie, że republikanie nie mają mocnego kandydata do Białego Domu
Kandydaci spoza partyjnego establishmentu niespodziewanie zyskują w sondażach w wyścigu o prezydencką nominację republikanów. Problem w tym, że żaden z nich nie będzie miał większych szans w bezpośredniej walce o Biały Dom z niemal pewną nominacji demokratów Hillary Clinton.
Zmagania o nominację prezydencką na amerykańskiej prawicy już teraz są nietypowe. Po pierwsze, zgłosiła się do nich rekordowa liczba 17 pretendentów. Nawet jeśli przed rozpoczęciem stanowych prawyborów w lutym przyszłego roku któryś z nich się wycofa, to i tak w grze pozostanie wyjątkowo liczna stawka. Po drugie, nie ma wśród nich zdecydowanego faworyta.
Za najbardziej prawdopodobnego kandydata jest wprawdzie uważany Jeb Bush, ale po części wynika to ze znanego nazwiska i dodatkowego smaczku, jaki miałby jego pojedynek z Clinton, bo w wewnątrzpartyjnych sondażach nie ma to odzwierciedlenia. Trzecim powodem, wynikającym po części z poprzedniego, jest to, że na czołowe miejsca – choć nie można zapominać, że to bardzo wczesny etap kampanii – wskakują pretendenci, którzy nie mają praktyczne żadnego doświadczenia w polityce.
Jako pierwszy z nich poparcie zaczął zyskiwać kontrowersyjny miliarder, magnat na rynku nieruchomości Donald Trump. Jego zamiar ubiegania się o prezydenturę początkowo odbierany był jako żart, ale okazało się, że niepoprawne politycznie, antyimigranckie, seksistowskie, a czasem po prostu niesmaczne komentarze przysparzają mu – oprócz przeciwników – także zwolenników, i to w znacznie większej liczbie. W połowie lipca Trump nieoczekiwanie wyszedł na prowadzenie wśród kandydatów republikańskich i od tego czasu poparcie dla niego rośnie.
W zeszłotygodniowych sondażach zamiar głosowania na niego deklarował co czwarty zwolennik republikanów, podczas gdy Jeb Bush ledwo przekraczał poziom 10 proc., a wymieniany jeszcze niedawno jako jeden z faworytów Marco Rubio spadł poniżej tej granicy. Biorąc pod uwagę, że jego realne doświadczenie polityczne sprowadza się do tego, że raz ubiegał się o nominację prezydencką – ale z ramienia marginalnej Partii Reform – trudno tego nie odczytać jako przejawu zmęczenia zawodowymi politykami.
Szczególnie że ten fenomen nie ogranicza się do Trumpa. Po przeprowadzonej w pierwszym tygodniu sierpnia debacie telewizyjnej republikańskich kandydatów bardzo mocno poszły w górę notowania nieliczącej się dotychczas w stawce byłej prezes Hewlett-Packard Carly Fioriny, która zdaniem większości ankietowanych ją wygrała.
W efekcie w przeprowadzonym kilka dni później sondażu Rasmussena Fiorina zajęła z 9-proc. poparciem czwarte miejsce, ustępując tylko Trumpowi oraz – zaledwie o 1 pkt proc. – Bushowi i Rubio. Z kolei badanie stacji NBC dało jej 8 proc. i również czwarte miejsce – za Trumpem, Tedem Cruzem i Benem Carsonem, na równi z Rubio, za to ponad Bushem. Wspomniany Carson zyskuje na poparciu, zdobywając w sondażach w okolicach 10 proc. głosów – i też nie ma nic wspólnego z polityką. Jest emerytowanym, cenionym neurochirurgiem, a uznanie republikańskiej prawicy zdobywa konserwatywnymi poglądami.
Wzrost notowań tej pozapolitycznej trójki czyni republikańskie zmagania o nominację bardziej interesującymi, ale z punktu widzenia partii nie jest to trend korzystny. Gdyby ktoś z nich zdobył nominację – co jednak jest mało prawdopodobne – nie miałby szans w starciu z Clinton, bo brak zwycięskich wyborów do Izby Reprezentantów, Senatu czy na gubernatora stanu w życiorysie jest w Ameryce sprawą praktycznie dyskwalifikującą w staraniach o prezydenturę kraju.
Z tego powodu bardziej prawdopodobne jest, że dobre wyniki Fioriny, Garsona czy nawet Trumpa to tylko tymczasowy fenomen i w ostatecznej rozgrywce nie będą się oni liczyć. Ale te chwilowe sukcesy potęgują wrażenie, że republikanie nie mają wystarczająco dobrego kandydata, by pokonać Clinton. Z Trumpem wiąże się jeszcze jedno ryzyko – jeśli nie dostanie nominacji republikanów, może wystartować jako kandydat niezależny. A wtedy będzie odbierał głosy raczej kandydatowi republikanów niż Clinton – podobnie jak Ross Perot w 1992 r., którego dobry wynik przyczynił się do zwycięstwa Billa Clintona nad George’em H.W. Bushem. ©?
ROZMOWA
Kandydaci protestu nie wygrają wyborów
Czym wyjaśnić wzrost popularności kandydatów spoza polityki, jak Donald Trump, Carly Fiorina czy Ben Carson? Czy to przejaw zmęczenia wyborców politykami?
Wielu Amerykanów jest głęboko niezadowolonych z sytuacji w kraju, w szczególności z rządu, i to napędza popularność kandydatów spoza polityki.
Ale czy mają oni szanse, by zdobyć nominację prezydencką Partii Republikańskiej?
Nie sądzę, żeby którakolwiek z wymienionych osób zdobyła nominację. Są outsiderami, kandydatami protestu. Ostatecznie Amerykanie postawią na kogoś z doświadczeniem politycznym. Choć np. wspomniana Carly Fiorina może być brana pod uwagę jako kandydatka na wiceprezydenta.
A co z Donaldem Trumpem? Prowadzi w sondażach, ale trudno przypuszczać, by mógł pokonać Hillary Clinton.
Trump ma zarazem bardzo duży elektorat negatywny, więc jest wysoce nieprawdopodobne, by został kandydatem republikanów. Clinton na pewno by go pokonała.
Czy wzrost popularności kandydatów spoza polityki nie jest objawem tego, że republikanie nie mają, przynajmniej na razie, mocnego kandydata, takiego jak u demokratów Hillary Clinton?
To prawda. Republikańscy kandydaci nie są tak rozpoznawalni jak Clinton, która w życiu publicznym jest obecna od 1992 r. Najbardziej znanym z nich jest Jeb Bush, ale pamiętajmy, że to jeszcze wczesny etap kampanii.
Który z republikańskich kandydatów miałby największe szanse na zwycięstwo w wyborach prezydenckich?
Nie chcę teraz zgadywać, bo sondaże na razie są bardzo zmienne i niewiele wskazują, ale na pewno ktoś z czołowej grupy, do której zaliczają się Jeb Bush, Scott Walker, Marco Rubio, może John Kasich.