Tłem konfliktu między władzami kraju a nacjonalistami z Sektora Prawicowego jest kontrola nad przemytem i przerzutem ludzi przez Bieszczady do Polski. Sektorowcy dążą do autonomii, władza grozi akcją antyterrorystyczną.
Siły rządowe wciąż szukają ukrywających się w zakarpackich lasach kilkunastu bojowników Sektora Prawicowego (PS), którzy 11 lipca brali udział w strzelaninie w Mukaczewie. Służba Bezpieczeństwa Ukrainy żąda, by złożyli broń. W przeciwnym razie – jak informuje – rozpocznie operację antyterrorystyczną. PS żąda w zamian gwarancji amnestii, a w charakterze marchewki obiecuje podporządkować się dowództwu sił zbrojnych. Do tej pory oddziały PS zachowywały na donieckim froncie pełną autonomię.
Próba sił między PS a władzami tylko pozornie wygląda na lokalny incydent. Z punktu widzenia Polski jest ważna z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, region, w którym do niej doszło, graniczy z czterema państwami UE: Polską, Rumunią, Słowacją i Węgrami. Po drugie, są to de facto półmafijne tereny żyjące z przemytu papierosów, narkotyków i ludzi na Zachód. Po trzecie, wszystko wskazuje na to, że nacjonalistyczny Sektor Prawicowy, cieszący się – jak wynika z poniedziałkowego sondażu KMIS – poparciem 3 proc. obywateli, próbuje przejąć wpływy na całym zachodzie Ukrainy.
Gdyby sektorowcom udało się wywalczyć coś na wzór autonomii, mogłoby dojść do sytuacji, w której regulowanie przez Polskę prozaicznych spraw, takich jak np. ruch graniczny, byłoby prowadzone nie z państwem ukraińskim, ale z paramilitarno-polityczną organizacją, jaką jest Sektor Prawicowy. Sygnałem, że takie zagrożenie jest realne, są działania PS z ubiegłego tygodnia, gdy bojownicy próbowali na Lwowszczyznie ustawiać własne punkty kontrolne, przejmując w ten sposób kompetencje ukraińskiej straży granicznej. Oficjalnie po to, by przeciwdziałać kontrabandzie, która stanowi źródło dochodu wielu wpływowych osób w regionie, z deputowanymi do Rady Najwyższej włącznie.
Dla władz w Kijowie starcie z PS, zapowiadającym starania o dezoligarchizację kraju, rozumianą także jako walkę (niekoniecznie z bronią w ręku) z prezydentem Petrem Poroszenką, to kwestia ambicjonalna. Jeśli nie zmuszą nacjonalistycznej organizacji do pokory, udowodnią, że nie mają monopolu na siłę w państwie. Dlatego do Zakarpacia ściągnięto oddziały Gwardii Narodowej i batalionu Donbas. Z informacji podawanych przez ukraińskie portale wynika, że siły rządowe koncentrują się między wsiami Wielkie Berezne i Zabrid. Pojazdy opancerzone rozlokowano w rejonie wsi Myrcza. W ramach operacji działają również dwa śmigłowce Mi-8.
Pokazowi siły wojskowej towarzyszy pokaz siły politycznej. Prezydent krótko po strzelaninie odwołał gubernatora Wasyla Hubala, a na jego miejsce powołał znanego ze zdecydowania i bezkompromisowości Hennadija Moskala, byłego oficera milicji, dotychczas będącego szefem administracji w przyfrontowym obwodzie ługańskim. Równolegle rząd odwołał szefów miejscowej służby celnej, rzucając przy okazji pomysł, by do zarządzania celnikami wynająć... prywatną firmę z Wielkiej Brytanii. Zajęto się również milicją; na wzór Kijowa w dwóch największych miastach obwodu zakarpackiego – Mukaczewie i Użhorodzie – ma być ona zastąpiona policją, składającą się z całkowicie nowych, nieskorumpowanych kadr. Nad procesem tworzenia policji na Zakarpaciu czuwa deputowany Bloku Poroszenki Mustafa Najjem, były dziennikarz śledczy.
Zakarpacie, schowane za zboczami Karpat, nierozumiane przez Kijów, różniące się od reszty kraju pod względem językowym, politycznym i etnicznym, żyło dotychczas swoim życiem. Region był dotychczas rządzony zgodnie z logiką systemu Wiktora Janukowycza, tyle że w skali mikro. Ogromne wpływy ma tu Wiktor Bałoha, były szef administracji prezydenta Wiktora Juszczenki. Pomaga mu w tym rodzina (niczym janukowyczowska Simja): dwaj bracia – deputowani Iwan i Pawło – plus kuzyn Wasyl Petiowka.
Jednym z powodów eskalacji przemocy mogła być próba monopolizacji władzy na Zakarpaciu przez Bałohę. 11 lipca strzelano do ludzi deputowanego związanego dawniej z janukowyczowską Partią Regionów Mychajła Łani, który stanowi jego biznesowo-polityczną konkurencję. Kilka osób zginęło. „Ukrajinśka Prawda” twierdzi, że Bałoha i Łanio spierają się o kontrolę nad wpływami z przemytu. Ten pierwszy utrzymuje niezłe relacje z przedstawicielami obecnych władz, według różnych źródeł miał też finansować Sektor Prawicowy (inne źródła twierdzą, że lokalna organizacja PS otrzymywała pieniądze od gubernatora Hubala). Łanio z kolei cieszył się dobrymi kontaktami wśród komendantów miejscowej milicji, którzy mieli gwarantować „kryszę” (ochronę) jego transgranicznych interesów.