Skoro zwłaszcza Paweł Kukiz, ale i inni kandydaci na prezydenta, domagają się zmian w konstytucji, czyli zmiany ustroju demokratycznego w Polsce lub jego poważnej korekty, to zastanówmy się, jakie zmiany byłyby sensowne. Bo na pewno nie propozycja okręgów jednomandatowych.

Zacznijmy od problemu nękającego demokracje w XX w., czyli od problemu koalicji rządowych. Nie jest to, oczywiście, tylko polski problem, ale pozostańmy przy III Rzeczypospolitej. Najpierw były koalicje rzekomo postsolidarnościowe, które spierały się od 1990 r. w sposób kompromitujący i doprowadziły w końcu, prawda, że półprzypadkiem, komunistów do władzy. Potem była i jest koalicja PO i PSL, która tylko na pozór jest korzystna dla Platformy Obywatelskiej. Okazała to pierwsza tura wyborów prezydenckich, którą z głosami PSL Bronisław Komorowski by wygrał, a stało się tak, że PSL postawiło na własnego niemądrego kandydata, który głosów nie zdobył, a wstydu narobił. Musimy jednak pamiętać o większej cenie, jaką PO płaci za tę koalicję. To przede wszystkim doprawdy skandaliczna sprawa KRUS, ale także idiotyczna presja w sprawie „polskiej ziemi”. Czemuż nie sprzedawać ziemi ludziom z zagranicy pod warunkiem, że będą płacili podatki w Polsce? I jeszcze nieuniknione, przy tradycji i strukturze PSL, liczne przypadki lokalnych klik. Koalicja ta jest dla PO zarówno niezbędna, jak i kosztowna.
Rządy koalicyjne, i to w układach, i kombinacjach, jakich się nie da przewidzieć, stanowią często swoiste oszustwo wobec wyborców. Powstaje koalicyjny rząd złożony z tych, na których głosowaliśmy, i tych, którzy nie cierpimy. My nie mamy na to żadnego wpływu, nawet tak minimalnego jak głos oddany w wyborach. A możliwości wzajemnego szantażu w rządach koalicyjnych są kolosalne i często to mali szantażują dużych, co jest po prostu sprzeczne z naturą.
Czy można uniknąć rządów koalicyjnych lub co najmniej koalicji zawieranych po wyborach, czyli bez wyborczej, obywatelskiej sankcji? Tak, tylko wymaga to istotnych zmian w przepisach, w tym w konstytucji. Zajmijmy się dwoma sposobami.
Pierwszy, nieco wzorowany na ordynacji francuskiej, polega na tym, że w pierwszej turze wyborów parlamentarnych obowiązuje ordynacja proporcjonalna. Każda partia może sprawdzić swoje możliwości i przedstawić się wyborcom. Jednak do drugiej tury przechodzą wyłącznie dwie partie zajmujące pierwsze i drugie miejsce w pierwszej turze. Mogą do nich dołączyć mniejsze ugrupowania, ale pod warunkiem „zawarcia związku” na następne cztery lata, który nie przewiduje rozwodu. W konsekwencji należałoby także zakazać posłom przenoszenia się w trakcie kadencji z partii do partii, co nie tylko byłoby logiczne, ale spełniałoby pewne warunki przyzwoitości wobec wyborców, czego – jak widać – posłowie sami nie pojmują. Wygrywająca drugą turę wyborów partia czy koalicja tworzyłaby rząd na cztery lata. Stabilny i w miarę ludzkich możliwości przewidywalny. W tej sytuacji dwie tury byłyby obligatoryjne.
Drugi sposób polegałby na utworzeniu progu wyborczego, po którego przekroczeniu wygrywająca partia otrzymywałaby premię w postaci prawa do wprowadzenia do parlamentu 55 proc. posłów. Ten próg powinien być odpowiednio wysoki: 35 czy 40 proc. Jest to odmiana reguły winner takes all. Gdyby żadna partia nie uzyskała tylu głosów, trzeba by powtórzyć wybory. Rozwiązanie to tylko na pozór jest sztuczne, gdyż w istocie promowałoby w naszym świecie rozdrobnionych i zróżnicowanych interesów tych, którzy potrafią łączyć, choćby na miarę 40 proc. A zatem prawdopodobieństwo zagarnięcia władzy przez ludzi szalonych byłoby niewielkie, chociaż w demokracji i w każdym innym systemie politycznym zawsze ono istnieje, jak niestety dobrze wiemy.
Uniemożliwienie powstawania powyborczych, niekoniecznie trwałych, koalicji stanowiłoby sukces uczciwości wobec wyborców i przyznawało im wyraźnie większą rolę w procesie demokratycznym. A tego przecież chyba wszyscy chcemy.