Kolejny raz wyniki badań przedwyborczych rozminęły się z exit polls. A może pora zmienić metody badawcze?
Pewne jak francuska sondażownia / Dziennik Gazeta Prawna
Bronisław Komorowski – ok. 60 proc., Andrzej Duda – 20 proc. Takie wyniki jeszcze w styczniu przewidywały największe ośrodki badawcze. Średnia z sondaży z ostatniego przedwyborczego tygodnia dawała Komorowskiemu 38 proc., a Dudzie – 28 proc. Zwycięstwa tego ostatniego nie przewidział nikt. Branża nie widzi w tym swojej winy.
Prezes Homo Homini Marcin Duma uważa, że głównym powodem rozminięcia się wyników jest różnica między frekwencją deklarowaną a faktyczną. – Wyborcy określonych kandydatów nie stawili się przy urnach. Bazując na danych z exit polls, Komorowski dostał blisko 2 mln głosów mniej niż pięć lat temu, a Duda blisko. 1 mln mniej niż Kaczyński. Dlatego Komorowski był przeszacowany, bo jego elektorat nie zmobilizował się do udziału w wyborach – tłumaczy Duma.
Wtóruje mu Beata Roguska z CBOS. – W ostatnich tygodniach kampania była bardzo dynamiczna i to przełożyło się na zmiany poparcia. Od stycznia wiele się zmieniło. Komorowski startował z wysokiego pułapu, ale jego kampania była słaba, co przyczyniło się do wyrównania wyników z Dudą – twierdzi. I zwraca uwagę na specyfikę zmiany poparcia dla Pawła Kukiza. – W naszym sondażu z połowy kwietnia Kukiz miał ok. 7 proc. poparcia. Ale w pewnym momencie lawinowo zaczęło mu przybywać zwolenników. Ostatnie sondaże dawały mu już nawet 16 proc. – wskazuje.
Skoro metodologie nie są w stanie wychwycić zachowań wyborców, to może problem tkwi w nich samych? Najbardziej powszechne w Polsce metody to CATI (wywiady telefoniczne na losowo wybranej grupie) i wywiady bezpośrednie. Pierwsza jest szybka i tańsza. Zaletą drugiej jest kontakt twarzą w twarz z respondentem. Po wyborach 2010 r. komisja pod kierownictwem Henryka Domańskiego badała, która z tych metod jest bardziej wiarygodna.
„Z pewnym zaskoczeniem stwierdziliśmy, że – generalnie – bliższe prawdziwemu rezultatowi wyborów były wyniki sondaży telefonicznych w porównaniu z tradycyjną techniką F2F” – czytamy w raporcie. Przy wywiadzie telefonicznym respondenci mają większe poczucie anonimowości, co skłania do szczerości. – Będziemy się przyglądać naszym metodologiom i szukać przyczyn problemu – zapewnia Marcin Kujawski z Organizacji Firm Badania Opinii i Rynku.
Prostych recept nie ma. – Politolodzy radzą zadawać pytania o zachowania wyborcze z przeszłości. Wiele osób zachowuje się w sposób przewidywalny i spójny, a zbadanie ich poprzednich decyzji może zwiększyć prawdopodobieństwo sondażu. Ale w tym roku pojawili się kandydaci zupełnie nowi, więc trudno było zastosować tę metodę – tłumaczy Kujawski.
Marcin Duma dodaje, że jego ankieterzy zbierają dane o wieku i płci ankietowanych, dopytują, czy interesują się polityką, by nakreślić ich profil. To jednak też nie zawsze zdaje egzamin. Widać to było przy ostatnich wyborach samorządowych. Wyłapanie fali, która zmiotła samorządowych pewniaków, takich jak ówczesny prezydent Poznania Ryszard Grobelny, to kwestia miesięcy, a nie tygodni badań.
Brytyjskie sondaże też wprowadzają w błąd
Jeśli pierwsza tura w Polsce zakończyła się zaskoczeniem, to sposób, w jaki przedwyborcze sondaże minęły się z wynikiem wyborów w Wielkiej Brytanii, można określić mianem trzęsienia ziemi.
Jeszcze na początku maja większość sondaży wskazywała, że Partia Konserwatywna i Partia Pracy idą łeb w łeb. Efektem miał być kolejny hung parliament, czyli Izba Gmin, w której żadna partia nie osiągnie większości. To oznaczało, że w sprzyjających okolicznościach laburzyści mogliby zbudować koalicję i sięgnąć po władzę. Ten scenariusz okazał się jednak mrzonką już po zamknięciu lokali wyborczych, kiedy exit poll wskazał, że torysi mają znaczącą przewagę.
Ostatecznie konserwatyści zdobyli 331 z 650 mandatów, co daje im sześciomandatową większość. Laburzyści otrzymali o 99 miejsc mniej niż torysi. Blamaż sondaży wywołał szok. British Polling Council, zrzeszający sondażownie w Zjednoczonym Królestwie, zapowiedział wewnętrzne dochodzenie w tej sprawie. Przewodniczyć mu będzie prof. Patrick Sturgis, który zajmuje się metodologią badawczą na Uniwersytecie Southampton. Z kolei dwoje byłych laburzystowskich ministrów zaproponowało, aby w przyszłości zakazać emisji wyników sondaży na jakiś czas przed wyborami, tak jak jest to np. we Włoszech.
Jednym z powodów, dla których wyniki wyborów okazały się być tak różne od sondaży, jest zjawisko „shy Tories”, czyli wyborców, którzy zagłosowali na konserwatystów, choć w sondażach deklarowali co innego. Mogło mieć ono fundamentalne znaczenie w sytuacji, w której sztabowcy torysów przeciwstawiali spokój i porządek, jaki mają wprowadzać rządy Davida Camerona, chaosowi, jaki miało spowodować przejęcie sterów władzy przez laburzystów i szkocką lewicę z SNP. W takim wypadku wielu wyborców mogło dokonać wyboru już nad urną.
Co więcej, w brytyjskiej ordynacji większościowej przewidzenie rozkładu miejsc w parlamencie jest znacznie trudniejsze niż przełożenie wyniku procentowego na zdobycze w ordynacji proporcjonalnej. W warunkach systemu, gdzie zwycięzca w okręgu bierze wszystko, wiele głosów może się „zmarnować” (chociaż SNP zyskała zaledwie 3,1 proc. głosów, mają 50 mandatów więcej niż przez pięcioma laty). Prawdopodobnie też w grę wchodzą błędy stosowanej przez sondażownie metody. Próba w przypadku sondaży jest zawsze mniejsza niż w exit poll i jest zmienna, podczas gdy brytyjskie exit polls są prowadzone zawsze w tych samych okręgach.