Bez alkoholu nie byłoby cywilizacji. Potrzebujemy procentów, by się znieczulić, by nie warczeć na siebie i na rzeczywistość. By żyć, tworzyć i pracować. Jedno jest pozytywne: coraz bardziej kontrolujemy to, jak przyswajamy. Pijemy już nie na cztery, ale na jedną nogę. Jak przepijamy, to już nie domek cały
Alkohol to zło, sprawca nieszczęść i upadku narodów – taki jest dominujący oficjalny przekaz. A jednocześnie to najbardziej powszechna używka w większości kultur. Porzućmy na chwilę obraz nawalonych chłopów jadących zygzakiem przedtopowymi rowerami po piwo. Zostawmy opiece społecznej przejmujące obrazy płaczących dzieci, pijanych ojców rodzin i zniszczonych kobiet. Pomówmy o procentach w inny sposób.
Jako czynniku, który cementuje społeczeństwa. Pomaga zadzierzgiwać przyjaźnie, robić interesy. Uprawiać politykę. Sprzyja uniesieniom religijnym. Pozwala odprężyć się po dniu w pracy. Wyobrażają sobie państwo społeczeństwo, w którym nie istnieje alkohol? Swoje prywatne (i biznesowe) życie bez lampki wina, bez drinka, bez kufelka piwa? Proszę się nie oburzać, wiem, że nie brak osób, którym z powodów zdrowotnych nie wolno pić napojów wyskokowych. Umówmy się, że ten tekst nie jest dla nich.
O tym, że Polak potrafi – szczególnie wypić – nikogo nie trzeba przekonywać. Można powiedzieć, że historia naszego kraju jest w dużym stopniu historią narodowego opilstwa, a jego natężenie jakoś dziwnie zlewało się z narodowymi klęskami. Bo proszę spojrzeć – weźmy choćby takie XVI stulecie – zwane złotym wiekiem. Polska się bogaci, szlachta żyje dostatniej, chłopstwo nie głoduje. I nikt oczywiście nie umiera z pragnienia.
Wprawdzie najpopularniejszym napojem wszystkich stanów, bardziej cenionym od wody, jest piwo – tak było wówczas nie tylko u nas, ale w większości krajów Starego Kontynentu, gdyż woda była często skażona i można było się po jej spożyciu pochorować, nawet śmiertelnie – ale wiemy już także, jak produkować wódkę. Pędzona głównie z żyta, też z pszenicy czy ze śliwek, okowita ma ok. 70 proc. i jest spożywana po rozcieńczeniu wodą i przyprawieniu ingrediencjami, głównie korzeniami. Jako że ta woda życia (aqua vitae) jest dość droga, pije ją zamożniejsza szlachta, zresztą z umiarem. Doły społeczne muszą się zadowolić prostką (do 20 proc. mocy) – płynem, jaki się uzyskiwało, destylując zacier po raz drugi (okowita płynęła podczas trzeciej destylacji). Jednak popularniejsze od gorzałki są wtedy miody pitne. I znów dla każdego coś na jego kieszeń – magnateria mogła się delektować tzw. lipcem, dla zamożnych chłopów były co najwyżej szóstaki.
Ale pito niewiele. Społeczeństwo pracowało, miało wysokie aspiracje kulturalne, gospodarka hulała, rozrastały się folwarki. Ale po czasach renesansowego humanizmu, Kopernika, Skargi i Reja, przyszły obskuranckie i pijane wieki XVII i XVIII. Polacy zaczynają nadużywać procentów z prostego powodu – stają się coraz zamożniejsi, więc mają za co pić. Potem Polska przestaje być spichlerzem Europy, zboża tracą wartość. Najlepszym sposobem ich wykorzystania wydaje się przerobienie ich na procenty (jednak najgorszy, najbardziej pijany czas przyjdzie później – w XIX w., kiedy zacznie obowiązywać przywilej propinacyjny: wtedy pijaństwo się rozpełźnie na niższe warstwy, gdyż chłopi będą musieli kupować gorzałkę warzoną w gorzelniach mości panów). Jednocześnie ambicje kulturalno-naukowe zanikają, ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu klas wyższych stają się biesiady, oczywiście ostro zakrapiane. Nuda, brak innych podniet, dużo kasy. Pijaństwo zostaje podniesione do rangi cnoty. Wlewanie w siebie litrów alkoholu jest nie tylko tolerowane, ale wręcz wymagane. Świadczy o męskości, szlacheckości, sile.
Po co ten historyczny wstęp? Byśmy wiedzieli, co się złożyło na naszą kulturę. I w jaki sposób radziliśmy sobie (i radzimy) z takim historycznym, społecznym i psychologicznym bagażem. W każdym razie jesteśmy w czasach, kiedy elity nigdy nie trzeźwieją. To, co się pije, zależy od zasobności kiesy, ale obyczaj każe wlewać w siebie, i to zdrowo. Nie tylko z przyczyn społeczno-towarzyskich, ale także dla zdrowotności. Ówcześni lekarze zalecali niewychodzenie z domu z pustym żołądkiem, towarzystwo szlacheckie zapełniało go więc procentami. Szklanicą piwa lub kielichem wódki. Jędrzej Kitowicz pisał o zwyczajach w domach magnatów: „rano herbathe, czasem z mlekiem, czasem bez mleka, zawsze z cukrem, potem wódka (...). Napiwszy się po kieliszku, przejedli konfitur albo piernika toruńskiego, po tych chleba z masłem lub sucharków cukrowych i znowu powtórzyli raz i drugi po kieliszku wódki”. Mając podkład, można było zjeść śniadanie, oczywiście popiwszy je kolejnymi szklanicami trunków. Potem był obiad (do niego znowu piwo, wino, wódka), a po nim kolacja (jak wyżej). I ta wieczerza mogła często gęsto przełożyć się na biesiadę, która trwała do rana. Jeśli ktoś nie mógł zasnąć, wypijał do poduszki lufkę, tzw. szlaftrunek.
Picie alkoholu było w minionych wiekach zajęciem głównie męskim. Niewiasty musiały trzymać fason. Wypełniać kulturowo im przypisane role istot czystych, niemalże niebiańskich, odpornych na przyziemne problemy i uzależnienia. Tyle że to zwyczajna ściema. Panienki, które wybierały się dopiero za mąż, oczywiście musiały dbać o swoje dobre imię. Ale żony i wdowy? To one dzierżyły klucze do kredensów i spiżarek, w których gromadzono czy to butle z winami, czy karafki z nalewkami. I wiedziały, co z tymi kluczami zrobić. Warzyły sobie na śniadanie polewki z procentami, doprawiając je do smaku cukrem, korzeniami i jajami. Żeby żołądek nie protestował, piły czystą. Kitowicz: „na rozmaite jędze, dziwaczki, chimeryczki, nareszcie na pijaczki ogniste wychodziły”.

Pić tyle, ile proszono

Ale zostawmy w spokoju to, co się działo w prywatnych domach. Dajmy spokój dawnym zwyczajom, które kazały witać gości szklanicą wina, a szklanicą okowity ich żegnać. Ważniejsze jest to, że podlewanie wysokoprocentowymi trunkami ze strefy prywatnej przeniosło się do tej publicznej: politycznej i religijnej. I dopiero pomału się z niej wyplątuje.
Począwszy od XVII w., nie sposób patrzeć na życie publiczne Polaków bez alkoholowego zwierciadła, w którym się ono przeglądało. Zróbmy szybki skok po historii. Za szlacheckich czasów zdobywanie popleczników, sojuszników odbywało się oczywiście poprzez bufet. Kanclerz Karol Radziwiłł w diariuszu często wspominał o konieczności picia czy wręcz upijania się: „potym z całym wojskiem piłem (...), podpiwszy odjechałem dla wczasu do Bubla, ćwierć mile od obozu, położywszy się o trzeciej z południa, spałem aż do szóstej z rana”. A Stanisław Poniatowski, kandydujący na posła, zżymał się w zapiskach: „można się było narazić na nieprzyjaźń najpotrzebniejszych sobie ludzi, odmawiając pić tyle, ile proszono”. Kto miał słabą głowę, wynajmował przedstawicieli, którzy byli w stanie przepijać do „panów braci” jak noc długa.
Na sejmach elekcyjnych najpopularniejszą metodą zyskania poparcia szlachty było podanie dużych ilości żarcia i picia. Piła szlachta, piło wojsko, pili mieszczanie. Także władcy nie wylewali za kołnierz. August II Mocny nie tylko chlał ze swoimi podwładnymi, ale także miał zwyczaj nagradzać najtęższe wśród nich głowy Orderami Orła Białego. Inni królowie także pili, choć może nie aż tyle. Jedynie Stanisław August Poniatowski brzydził się opilstwem, ale jego wstrzemięźliwość już nie na wiele nam się zdała. Oczywiście za daleko by było postrzegać upadek kraju w abstynenckiej osobowości tego władcy, niemniej właśnie tak się stało: to za jego panowania miały miejsce I i II rozbiór Polski. Nadużywanie wysokoprocentowych napojów nie było domeną osób świeckich. Pito także w kręgach duchownych, bo to było w zwyczaju, bo w taki sposób nawiązywało się stosunki i podtrzymywano przyjaźnie. Z zamiłowania do mocnych trunków znany był m.in. biskup i poeta Ignacy Krasicki, który nie dość, że nie odmawiał w sytuacjach publicznych, to jeszcze przed snem raczył się tanią wódką, żeby szybciej usnąć.
Trzeba zaznaczyć, że katolicyzm w sprawie procentów miał trudne zadanie. Z jednej strony nie sposób nie zauważyć roli, jaką odegrał w popularyzacji na terenach przez siebie zdobywanych, trunków mocniejszych niż spożywane wcześniej piwo. Chodzi głównie o wino, które z ołtarzy, trafiło szybko na stoły. Wpierw do kielichów najzamożniejszych członków wspólnoty, a potem, wraz z upływem czasu, także pod strzechy. Wpierw było sprowadzane do Polski z regionów tradycyjnie winnych (polska szlachta ceniła sobie zwłaszcza ciężkie węgrzyny). Ale także, co podkreśla prof. Jarosław Dumanowski, do XVI w., zanim nie przyszło małe zlodowacenie, mogliśmy się poszczycić całkiem udanymi winnicami, np. w Toruniu. Ale już wiek XVIII, a zwłaszcza XIX to epoka destylatów, których upowszechnieniu także przysłużyli się słudzy Boga. Choćby dlatego, że to głównie w klasztorach powstawały pierwsze destylarnie, to tam braciszkowie do spirytusu dodawali leczniczych korzeni, aby uzyskać sprzyjające zdrowiu nalewki. Poza tym w tamtych czasach stosunek Kościoła katolickiego do procentów był, można powiedzieć, ambiwalentny. Wprawdzie już w Starym Testamencie można znaleźć fragmenty, które krytykują opilstwo, ale jednocześnie picie napojów zawierających procenty nie do końca mieściło się w tym, co dziś uznajemy za powszechnie przyjęty obyczaj poszczenia.
Post, w dawnych wiekach w Polsce traktowany bardzo poważnie, oznaczał powstrzymywanie się od spożywania potraw mięsnych, a także tych, które pochodziły od zwierząt – a więc głównie mięsa, mleka i jego pochodnych (np. serów). Alkohol był sferą roślinną, w dodatku chociażby poprzez wino zsakralizowaną, więc – jeśli nie wiązał się z urządzaniem hucznych zabaw – był tolerowany w jadłospisie naszych przodków. Nawet zatem w Wielkim Poście, kiedy zjedzenie jakiegokolwiek tłuszczu było ciężkim grzechem, nie było problemu ze spożywaniem procentów. Chyba że, jak mówi prof. Jarosław Dumanowski, obywatele suszyli. Ale to oznaczało zakaz przyjmowania jakichkolwiek płynów. Zdarzało się więc, że te postne obyczaje, wymagające powstrzymywania się od przyjmowania mięsnych kalorii, ludzie sobie rekompensowali, czerpiąc energię z aqua vitae.
Zdecydowany ruch trzeźwościowy wychodzący z kręgów kościelnych przyszedł dopiero później: z całą siłą odezwał się w XIX w., kiedy alkohol zaczął płynąć przemysłową strugą, a w warunkach polskich miał drugą fazę w latach 80. XX w., kiedy Kościół katolicki zaczął z powodzeniem pretendować do alternatywnego wobec ludowej władzy autorytetu moralnego. Niepicie, abstynencja stały się z powrotem cnotą, wprawdzie trudną do osiągnięcia, ale pożądaną. Także przez przedstawicieli ludu, który masowo zaczął ślubować trzeźwość.
Ale dosyć tej głębokiej historii, choć ona pozwala nam pojąć, skąd i jacy jesteśmy oraz dlaczego. Ale jeśli jeszcze wyrozumiały czytelnik pozwoli mi pójść przez chwilę tym historycznym tropem, wrzucę – bo wydaje mi się to niezbędne – parę śladów z XIX i XX w., które dopowiedzą alkoholową epopeję do końca.
Produkcja i – co za tym idzie – spożywanie alkoholu przez społeczeństwo nie mogą być rozpatrywane bez jeszcze jednego ważnego czynnika, który wcześniej został tylko liźnięty: ekonomicznego. Rozpijanie się polskiego społeczeństwa pewnie nie miałoby tak szerokiego zasięgu, gdyby nie zmiana warunków gospodarczych. Kiedy Polska przestała być spiżarnią Europy, z nadwyżkami zboża coś trzeba było zrobić. Najprostszym sposobem ich przetworzenia na produkt łatwo zbywalny był alkohol. Zwłaszcza że w XVIII w. mieliśmy już dostęp do wysoce wydajnych technologii, które pozwalały nam nie tylko produkować czystą żytnią, ale także przerabiać ziemniaki na gradusy. I gdzieś te procenty trzeba było upchać. Przywilej propinacyjny, wprowadzony na ziemiach polskich w XV w., który dawał panom ziemskim prawo do wyłączności w produkcji i sprzedaży napojów alkoholowych na swoich włościach (mogli je także komuś dzierżawić, np. żydowskim karczmarzom), stał się plagą społeczną w XIX w., kiedy procenty zaczęto wytwarzać na skalę przemysłową. To wówczas pijaństwo z zamożnych magnackich i szlacheckich domów przeniosło się na całego do chłopskiej zagrody.

Każdy ma chorą goleń

Jednak jojczenie, że Polacy są najbardziej rozpitym narodem świata, jest pozbawione historycznej racji. Biorąc rzecz znów historycznie, sięgając do pozaprzeszłych wieków, można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tyle samo co Sarmaci, a prawdopodobnie jeszcze więcej, pili mieszkańcy dzisiejszych Wysp Brytyjskich, Germanie, Galowie. Do pewnego momentu byliśmy w swoich alkoholowych upodobaniach równi sobie. To Winston Churchill był – na równi ze Stalinem – najbardziej pijanym przywódcą świata. I nikt mu tego za życia nie wyrzucał.
To, co później się stało z nami, można nazwać na różne sposoby. Najbardziej znane terminy to żelazny mur oraz ustrój znany jako socjalizm. Oraz wojny, w których żołdacy pojeni byli alkoholem, by zapomnieli o głodzie i ranach. Ale także nie do końca jest to wynalazek naszych czasów. Już Aleksander Wielki i jego żołnierze byli znani z tego, że dodawali sobie odwagi, sięgając po dzbany wina. Persepolis wszak spłonęło nie dlatego, że musiało zginąć z powodów strategicznych, ale z tego powodu, że wódz i jego żołnierze mieli dobrze w czubie. Takich przykładów – destrukcyjnego działania alkoholu na wyniki bitew i losy całych społeczności – można znaleźć więcej. Nie bez powodu 2 tys. lat przed naszą erą w armii egipskiej wydano zakaz spożywania przez wojaków alkoholu. Pijani żołnierze są może odważniejsi, nie czują bólu, ale trudniej nimi dowodzić. Czego przykładem mogą być Scytowie, którzy w VII w. p.n.e., okupując Persję, tak się upili się, że zostali wybici do nogi.
W porządku, przesadziłam. Tekst, który miał opowiadać o alkoholu jako społecznym i kulturotwórczym spoiwie narodów, przemienia się w abstynencyjną pogadankę. W tym miejscu powinien być więc rozdział – albo nawet kilka – w których opisałabym skutki spożywania alkoholu w wiekach późniejszych. Jego pozytywnie kulturotwórcze oddziaływanie. Wielkich artystów, którzy nie byliby w stanie pewnie niczego stworzyć bez wspomagania alkoholowego „prądu”. Witkacego, Przybyszewskiego na przykład. Bibek, jakie się odbywały w inteligenckich domach podczas międzywojennego dwudziestolecia. Mieszczańskich restauracji, gdzie pito już nie na umór, ale dla towarzystwa i intelektualnej podniety. A potem powinien być jeszcze punkt mówiący o spożywaniu napojów alkoholowych w PRL. W którym nie mogłabym ominąć łojenia w lokalu Czytelnika, postaci Maklakiewicza i Himilsbacha, melin, w których naród zaopatrywał się w wodę życia, oraz kartek na wódkę, które były ważniejsze od tych, które pozwalały na kupno kilograma chabaniny z kością.
Pamiętam sytuację z młodości, kiedy z Katowic, w których studiowałam, często jeździłam do nieodległych Gliwic, gdzie mieszkała moja rodzina. I nie zapomnę pań z inteligenckich domów, wśród których prym wiodła moja ciotka, sprawujących swoisty wolontariat w sklepie mięsnym. Te zacne niewiasty (pani profesorowa, inżynierowa, sędzina etc.) z zapałem wartym lepszej sprawy naklejały na kartoniki wydzierane z kartkowych bloczków kuponiki na kilogramy mięsa. Nagrodą była nie tyle możliwość zaopatrzenia się w kawałek kiełbasy poza kolejką, ale wypicie z ludem (czyli z panią sklepową) lufki, co było postrzegane jako bardzo opozycyjna działalność. Po takiej dniówce biegło się do kościoła, w którego krypcie odbywały się msze za ojczyznę i spotkania z dysydentami.
Ale jeśli już o polityce mowa: ta w Polsce nigdy nie była w opozycji do alkoholu. Bo jeśli ten jednoczy prostych ludzi, jeśli pozwala im się bratać i czuć bliżej siebie, to podobne działanie ma także w warstwie uprzywilejowanych. I książki można by napisać o roli procentów w życiu politycznym dwudziestolecia wojennego, o tym, jak bardzo były one niezbędne w oliwieniu machiny PRL, o Wieniawie-Długoszowskim, bracie łacie i Gomułce, nieprzystającym w swojej abstynencji do jego komunistycznie rozpitych czasów, Wojciechu Jaruzelskim, który kazał sobie lać mineralną do kieliszka, oraz jego towarzyszach broni, którzy tylko wtedy byli, kiedy pili.
Jan Kościuszko, znany restaurator, założyciel sieci lokali Chłopskie Jadło, wspomina, że na przełomie epok, zaraz po transformacji, choć w nowym anturażu, trudno się było pozbyć dawnych przyzwyczajeń. Choć w oficjalnych sytuacjach politycy zaczęli się wystrzegać otwartego picia wódki, to nadal hołdowali temu, czego ich uczono od pokoleń. I bywało, że kazali sobie wzmacniać obiadowy kompot na oficjalnym przyjęciu procentami. Co zresztą spotykało się ze społecznym zrozumieniem, by nie powiedzieć akceptacją. Syndrom chorej goleni Aleksandra Kwaśniewskiego, który sprawując urząd prezydenta RP w 1999 r. chwiał się nad grobami na Cmentarzu Ofiar Totalitaryzmu na Piatichatkach w Charkowie, co mu nie przeszkodziło w wygraniu kolejnych wyborów prezydenckich, mówi sam za siebie.
Teraz pewnie nie byłoby mu już tak łatwo, gdyż, choć nadal pijemy dużo, to inaczej. Jak mówi dr hab. Mirosław Pęczak, picie Polaków się zglobalizowało. I zdemokratyzowało. Raz że mamy dostęp do różnych trunków, o których kiedyś moglibyśmy sobie tylko marzyć: do wódki, która była jeszcze ćwierć wieku temu tylko na kartki, dołączyły wina, niezliczone ilości gatunków piwa, koniaków i whisky. Nie musimy się już o to zabijać, więc pijemy coraz mniej łapczywie, coraz mniej destrukcyjnie. I to w każdej warstwie społecznej. – Nawet kibice piłkarscy, kiedy urządzają sobie podlewanego grilla, to nie głównie po to, żeby się nawalić, ale przy okazji smażenia mięsiwa pogadać, pobyć z sobą. Co nie znaczy, że w rezultacie spotkanie nie skończy się tak samo, jak przed kilkoma dekadami każde alkoholowe: leżeniem w błocie i syndromem dnia poprzedniego nazajutrz. Niemniej to już nie jest głównym celem – mówi.
Z kolei dr Beata Hoffmann z UW w tym naszym narodowym spożywaniu procentów zauważyła jeszcze inne zmiany. Coraz bardziej upodabnia się do siebie picie kobiet i mężczyzn. Równouprawnienie. I jeszcze to, że coraz bardziej alkohol zatraca funkcję społeczną: więcej pijemy w samotności, bez okazji, do komputera, telewizora, przed snem, a coraz mniej w stadzie. Jeśli wierzyć badaniom, to zacisze domowe jest miejscem, w którym pęka najwięcej butelek. Owszem, do barów czy pubów staramy się wychodzić, ale już spada spożycie pod gołym niebem. Do czego z jednej strony przyczynia się restrykcyjne prawo, a z drugiej brak okazji wspólnotowych.
Ile pijemy, czy więcej, czy mniej niż kiedyś, nie wiadomo. Bo gdyby wierzyć badaniom, w których pyta się Polaków o okoliczności spożywania alkoholu, to jeśli porównać je z danymi płynącymi ze sprzedaży (tylko tej oficjalnej, szarej strefy nie licząc), to okazuje się, że kłamią. Zaniżają, kręcą, udają. A przecież nadal żłopią. Ja i państwo to wiemy. Jedno jest pocieszające: w coraz bardziej kontrolowany sposób. Już nie „na zakładzie”, nie w sposób nazywany przez psychologów samobójczym. To, co może niepokoić, to wiek alkoholowej inicjacji. Najczęściej następuje ona pomiędzy 11. a 15. rokiem życia, ponad połowa 16-latków nie tylko kiedyś spróbowała alkoholu, ale wręcz regularnie go pije. W dodatku, co podnosi dr Hoffmann, często miesza go z innymi używkami, głównie narkotykami.

Powrót do natury

Ale jeśli znów cofniemy się do dawnych czasów, możemy znaleźć pewną analogię do dnia współczesnego: wówczas alkohol, pod różnymi postaciami, podawano także dzieciom. Zwłaszcza magnaccy synowie byli wprawiani w spożywaniu, by przywykli do pełnienia funkcji społecznych. Różnica jest taka, że teraz my staramy się chronić potomstwo przed niezdrowymi praktykami. A ono się przed tą naszą opieką skutecznie broni.
Cóż więcej powiedzieć? Chyba tylko tyle, że zwyczaj otumaniania się procentami nie jest przypadłością stricte ludzką. Z zamiłowania do alkoholu znane są słonie i koczkodany (one bronią swoim młodym dostępu do uciech, jakie wynikają ze spożywania produktów fermentacji), pelikany i wiele gatunków owadów. Malezyjski ogonopiór uszasty, maleńki ssak, każdego dnia, a raczej nocy, od dziesiątków milionów lat raczy się tym samym naturalnym piwem palmowym. My, jako gatunek, jesteśmy bardziej kapryśni i wybredni, o czym mogą świadczyć składające się na dziesiątki tysięcy pozycji przepisy na rozmaite drinki. Od margarity poczynając, na po jello shots kończąc. Ostatnio modny jest powrót do natury: w dobrym tonie jest albo samemu robić nalewki, albo mieć zaufane źródło wśród pochodzących z ludu bimbrowników (cenione jest zwłaszcza Podlasie i Podkarpacie), którzy za ciężkie pieniądze sprzedadzą nam wyjątkową i siłami natury pędzoną księżycówkę.
Kiedy pytam o to Jana Kościuszkę, ten tylko się śmieje. I opowiada anegdotę, jak podczas jednego z bardzo kulturalnych festiwali gościł w swoim lokalu dwie artystyczne znakomitości: Krzysztofa Jasińskiego i Stanisława Tyma. Podlewał ich polmosowską wiśniówką, suflując legendę, jak to ten szlachetny trunek powstawał, jak przez 15 lat w beczkach leżakował, aż nabrał wyjątkowego aromatu. Pili i się oblizywali. Po dwóch dniach, kiedy panowie znów przyszli na wiśnióweczkę, Kościuszko, z żalem w głosie, powiada, że antałek, z którego im polewał, wysechł. Owszem, ma jeszcze w piwniczce, ale zaledwie dziesięcioletni. – Łyknęli, pokiwali głową ze smutkiem – opowiada. – Można wypić, ale to już nie jest to – skwitowali.
Ta anegdota nie jest jedyną, którą ma w rękawie Kościuszko. Równie dobra mówi o tym, jak on z żoną i Lew Rywin ze swoją spotkali się na jeziorze – każdy na swej łodzi, każdy łowił ryby. – Podpłyń, poczęstuję cię drinkiem – zaprosił go były producent filmowy. Stanęli burta w burtę. Kościuszko patrzy, jak Rywin leje do plastikowego kufla pełnego białawej cieczy coś, co mu się wydało malinowym sokiem. – Następny warszawiak cienkim drinkiem będzie mnie raczył – pomyślał sobie. Wziął szklankę i pociągnął wielkiego łyka. – Aż mnie wyprostowało, ręka z kuflem odgięła mi się do tyłu – opowiada. Jego żona myślała, że jej podaje naczynie, żeby spróbowała, i też sowicie żłopnęła. Trzeba było ją niemal reanimować, gdyż cienki drink okazał się białoruskim, ponad 70-proc. samogonem „rozwodnionym” dla koloru 40-proc. żurawinówką.
Ale to anegdoty, żartobliwe opowieści o piciu i o nadużywaniu. Bo dziś, choć wciąż wypada pić w różnych sytuacjach społecznych, to być pijanym już nie. Mówiąc inaczej: dziś wszyscy jesteśmy szlachetnie urodzeni. A szlachta, jak wiadomo, pije, ale nigdy nie jest pijana. Co najwyżej na rauszu. Pod humorem. Jeśli ktoś łamie to nowe polskie tabu to – jeśli jest celebrytą – ląduje na okładkach tabloidów. Jeśli jest zwyczajnym zjadaczem chleba – w izbie wytrzeźwień. W obu przypadkach – u terapeuty. Żeby sobie i innym nie szkodził. Bo jeśli mamy pić, to tylko na zdrowie.

Rano herbathe, czasem z mlekiem, czasem bez mleka, zawsze z cukrem, potem wódka (...). Napiwszy się po kieliszku, przejedli konfitur albo piernika toruńskiego, po tych chleba z masłem lub sucharków cukrowych i znowu powtórzyli raz i drugi po kieliszku wódki