Najgorsi są ci, co się wywyższają. Tacy, co to im się wydaje nie wiadomo co. Że są lepsi, na przykład, że mogą patrzeć z góry. Tacy, którzy nie pomogą innym, bo ci inni są sami sobie w inni. Najgorsza jest wyniosła elita, urodzona dwa kroki od mety maratonu, krzycząca do wykończonych po całym biegu, że jak się chciało wygrywać, to trzeba było trenować, ha ha! Najgorsi są nie ci, co mają, nie posiadający, ale zasługujący; ci, którzy nie dziękują w kasie losu, kiedy im się wypłaca życiowe dolary, tylko wyniośle odbierają, co ich, i wpychają pliki do portfela bez kontaktu wzrokowego z kasjerem. Tacy są najgorsi, prawda? Ale dla wrażliwszych z nas zidentyfikować łajdaków to tyle, co wpaść w moralny niepokój: jak tego uniknąć, kimś takim się nie stać? Sposoby są. Można na przykład drastycznie utyć. Albo się wypryszczyć. W ogóle jakoś oszpecić, obciąć włosy zaostrzoną łyżką, wybić sobie ząb, zgolić brwi, pozostawiając tylko kilka bezsensownych kępek, mocno przesadzić z wargowym silikonem. Byle jak najdalej od ogólnie przyjętego kanonu urody i byle jak najmniej estetycznego samozadowolenia.
Okazuje się bowiem, że im się człowiek sobie bardziej podoba w lustrze, tym mniej wrażliwy na nierówności społeczne – tak wynika z badań na ludziach pięknych i mniej pięknych Petera Belmiego i Margaret Neale z Uniwersytetu Stanforda. Jeśli wydaje ci się, żeś ładny, skłaniać się będziesz ku teoriom uzasadniającym nierówności społeczne (łatwiej ci będzie zostać, na przykład, twardym kapitalistą). A jeśli twoje lustereczko mówi przecie, że ładniejsze od ciebie jest pół miasta, wzdychasz ciężko, budzi się w tobie nagła wrażliwość i oto chcesz nieść ulgę proletariatowi, pocieszać strapionych, wyrównywać szanse i udrażniać kanały społecznego awansu; jest ci również nieco wstyd za twoje sukcesy materialne.
To, dlaczego tak się dzieje, nie jest wcale trywialne. Nie jest bynajmniej tak, że już otwierając oczy po operacji plastycznej jesteśmy od razu gotowi pluć na motłoch z wyżyn swej piękności. Wzmocnienie poczucia atrakcyjności u uczestników powodowało u nich najpierw nagłe zainteresowanie hierarchiami klasowymi, potem objawienie, że oni, ci ładni, są w tej hierarchii przecież bliżej szczytu, a dopiero potem następował zanik wrażliwości na nierówności społeczne. Jeśli zaś uczestnikom zasugerowano, że co jak co, ale na wybiegi to oni się nie nadają, niżej oceniali swoją pozycję, byli bardziej skłonni do współczucia i przestawały im się podobać klasowe różnice. Czyli: im się człowiek sobie wydaje ładniejszy, tym wyżej się widzi w hierarchii społecznej („Ach, spójrzcie na mnie, czyż nie wyglądam cacy, ja to chyba muszę być jakimś królem co najmniej, czy coś”). A jak już człowiek się sobie wyobrazi na odpowiednio wysokiej grzędzie, właśnie ze względu na swój wyjątkowo kształtny dziób, to wtedy dopiero spogląda na tłoczące się pod nim motłochowe kury i myśli sobie, że dobrze im tak, trzeba było lepiej dziobać, widać jakaś sprawiedliwość w świecie jest.
Kilka rzeczy jest tu istotnych. Po pierwsze, kto by pomyślał, że grubość portfela tylko do pewnego stopnia jest decydująca w procesie umiejscawiania się w społecznej piramidzie – wychodzi na to, że aby czuć się naprawdę na miejscu na liście Forbesa, trzeba jeszcze mieć mocną szczękę lub lśniący fryz. Piękno, w sposób nieprzyjemnie atawistyczny, wciąż zarządza percepcjami w stadzie i rozdaje hierarchizujące karty. A po drugie, w brzydocie nasza nadzieja. To tam jest ukryta szansa na moralną doskonałość. Współczucie ładnym nie wychodzi dobrze, ładni nie potrafią zrozumieć, czego ci brzydcy chcą, im człek ładniejszy, tym bardziej się będzie wzdrygał, gdy go biedota zacznie chwytać za płaszcz. To my, pryszczaci, grubsi, cellulitowi, pomarszczeni, cierpiący w bliskości wszelkich powierzchni odbijających światło, jesteśmy przyszłością odnowy społecznej i antyklasowej rewolucji. Chociaż może przesadzam z tą moralną doskonałością. Nam po prostu jest na rękę zrzucić tych pięknisiów z górnej grzędy i kazać im przebiec cały maraton.