Amerykanie mają Supermana, Batmana i Kapitana Amerykę, więc Rosjanie nie mogli być gorsi. Ich własny superbohater nazywa się Parkman, istnieje naprawdę i toczy nierówną walkę z firmami odholowującymi źle zaparkowane auta. A że w Moskwie znalezienie miejsca do parkowania graniczy z cudem, Parkmani z miejsca stali się bohaterami masowej wyobraźni.

Pierwszym Parkmanem był niejaki Konstantin Ałtuchow. 15 października Ałtuchow zaparkował swoją furgonetkę niedaleko stacji metra Tiopłyj Stan i poszedł po drobne zakupy spożywcze. Mazda stała w miejscu niedozwolonym, ale temu akurat w Moskwie nikt się nie dziwi. Według oficjalnych danych w rosyjskiej stolicy jest zarejestrowanych 5,5 mln pojazdów. Ta liczba rośnie co roku o 8–10 proc. Główne ulice są zakorkowane przez cały czas, pojęcie godzin szczytu praktycznie się zatarło. Jedna z naszych rozmówczyń pewnego dnia wracała z pracy do domu siedem godzin. Był piątek, akurat spadł pierwszy śnieg, po drodze doszło do kilku stłuczek i wypadków.
Nic dziwnego, że Ałtuchowowi nie chciało się krążyć po okolicy w poszukiwaniu wolnego miejsca. Zwłaszcza że połowa października była w Moskwie deszczowa, a temperatura oscylowały wokół zera. Tym razem jednak się przeliczył. Gdy wrócił, zastał swój pojazd na specjalnym aucie holowniczym, który miał wywieźć go na parking dla podobnych nielegalnie zaparkowanych pojazdów. Niewiele myśląc, wskoczył na holownik, który dopiero co ruszył, otworzył drzwi własnego samochodu i wsiadł. Jako zawodowy kierowca wiedział, że dźwig nie ma prawa holować pojazdu, w którym siedzi właściciel, więc po 70 metrach musiał się zatrzymać.
Obie strony wezwały służby porządkowe. Miejsce zdarzenia trzykrotnie odwiedzali funkcjonariusze policji. Za każdym razem uznawali, że to nie ich sprawa. Przypadkowi przechodnie zaczęli dostarczać Ałtuchowowi jedzenie (chleb, jajka na twardo) i picie, gdy tylko się zorientowali, że Don Kichot moskiewskich ulic samotnie walczy z wiatrakiem kolejną już godzinę. Na miejsce zdarzenia zbiegli się taksówkarze, grożąc kierowcy holownika linczem. Wkrótce numer telefoniczny Ałtuchowa zdobyli dziennikarze. „Parkman – superbohater naszych czasów” – zatytułował swój tekst na jego temat magazyn samochodowy „Za Rulom”. W programie na żywo rozmawiało z nim lokalne radio Goworit Moskwa.
Z kierowcy obywatel
– Kierowca holownika mówi: „Wyłaź z maszyny”. Ja odpowiadam: „A na jakiej podstawie? Oto moje wszystkie dokumenty. Tak, stałem w niedozwolonym miejscu, jestem gotowy zapłacić karę w rozmiarze 3 tys. rubli (190 zł – red.) przewidzianym przez przepisy ruchu drogowego”. Na to kierowca holownika stwierdza, że powinienem zapłacić karę w pełnym zakresie, czyli 7 tys. rubli (440 zł – red.) za odholowanie. Ja mu odpowiadam: „Żadnego odholowania nie było. To, co powinienem, jest zapisane w kodeksie podatkowym. To, czego mi nie wolno – w kodeksie karnym. Reszta to moja sprawa”. Częściowo przyznaję się do winy, ale tylko częściowo. Prosiłem o wypisanie mandatu – opowiadał Ałtuchow. Prowadzący audycję znany dziennikarz Siergiej Dorienko był zachwycony.
– Konstantinie, po pierwsze, bardzo panu dziękuję. Uważam, że robi pan to dla nas wszystkich. Po drugie, słowo każdemu, kto radzi dać piątaka kierowcy holownika. Ludzie, Rosja dlatego tak podchodzi do prawa, dlatego jest tak zacofana, że wszyscy dajemy łapówki. Nie wolno dawać łapówek, należy bronić prawa. Konstantinie, bardzo panu dziękuję. Niech się pan trzyma – mówił na zakończenie wywiadu.
Epopeja pierwszego Parkmana trwała 20 godzin. W międzyczasie kierowcy holownika zdążyli się zmienić; pierwszemu kończyła się zmiana. Ostatecznie Konstantin Ałtuchow zrezygnował z walki i wysiadł. Przekonał go do tego osobiście dyrektor Ruchu Kierowców Rosji Leonid Olszanski. W zamian kierowca holownika numer dwa uwolnił jego auto z dźwigu. Komunalna firma AMPP, do której należy holownik, nie dała jednak za wygraną i skierowała sprawę do sądu. Tym razem Ałtuchowowi groziło już nie tylko 7 tys. rubli za „usługę”, lecz także pokrycie kosztów przestoju maszyny.
Adwokat o rzadkim imieniu – Stalina Guriewicz – w rozmowie z „Moskowskim Komsomolcem” wskazywała, że teoretycznie Parkman powinien wygrać. – Powinni mu oddać auto choćby ze względu na to, że kierowca się pojawił. A skoro się pojawił, jego samochód już nikomu nie przeszkodzi. Wystarczy wypisać mandat i można się rozejść – dowodziła. W Rosji jednak ludzie przegrywają nie takie rzeczy, gdy przychodzi im się zderzyć z systemem. Mimo to Ałtuchow wygrał. Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w tej sprawie.
Już dwa dni po moskiewskim Parkmanie pojawili się jego naśladowcy. Od tego czasu podobne przypadki zdarzały się w całym kraju, od Kaliningradu po Nowosybirsk. W listopadzie jeden z Parkmanów podbił emocjonalną stawkę walki, wsiadając razem z niepełnosprawnym synem do umieszczonego już na holowniku pojazdu. Większość takich spraw kończyła się sukcesem buntowników, ale jeden z nich trafił na pięć dni do aresztu. „Tak się rodzi społeczeństwo obywatelskie!” – emocjonował się na Twitterze reżyser Władimir Fokin. A redaktor naczelny telewizji LifeNews rozpropagował twitterowy hashtag #parkmien. Zapłonęły rosyjskie serwisy społecznościowe.
Rosyjska prasa napisała nawet o niemieckim pomyśle, który mógłby pomóc potencjalnym Parkmanom przyszłości. Przyrząd miałby się pojawić w sprzedaży w przyszłym roku i kosztować 54 euro. Zasada działania byłaby banalnie prosta: gdy tylko samochód zostałby ruszony z miejsca, kierowca dostawałby SMS-a z powiadomieniem. Dzięki temu miałby szansę dobiec i wskoczyć do kabiny, zanim holownik wywiózłby jego pojazd w siną dal.
Na początku były wiaderka
Ałtuchow jeszcze siedział w swojej maździe, gdy na miejsce przybył Piotr Szkumatow, koordynator nieco już zapomnianego ruchu Niebieskie Wiaderka. Pisaliśmy o nich w 2010 r. Wówczas opozycyjny dziennikarz Siergiej Parchomienko przedstawił na blogu pewien pomysł: bierzemy niebieskie plastikowe wiaderko i przyklejamy je do dachu. Milicja nic na nas nie ma, bo żaden przepis nie zabrania wozić na dachach dziecięcych wiaderek. W ten sposób protestujemy przeciwko przywilejom władzy i zblatowanych z nią urzędników. Drogowa samowola ludzi z „migałkami”, czyli kogutami na dachach, doprowadzała zwykłych użytkowników ruchu do szewskiej pasji.
– Chodzi nam o zmniejszenie klasowych różnic w naszym feudalnym społeczeństwie poprzez redukcję liczby przywilejów między równoprawnymi uczestnikami ruchu drogowego – tłumaczył nam wówczas Dmitrij Andrianow, jeden z moderatorów ruchu Niebieskich Wiaderek. „To masowy ruch przeciwko państwowemu chamstwu na drogach” – głosił ich manifest. Ludzie zaczęli nagrywać wykroczenia „migałek” i wrzucać je do sieci.
Władze urządziły polowanie na samochody z wiaderkami na dachu. Wypisywano kierowcom mandaty za... nieprawidłowe rozmieszczenie ładunku. – Ludzie myślą, że jak ktoś ma „migałkę”, to jest urzędnikiem. A gdyby to był operacyjny pracownik FSB? – dopytywał szef podmoskiewskiej drogówki gen. Siergiej Siergiejew. Niebieskie Wiaderka częściowo dopięły swego. Władze ograniczyły liczbę kogutów. Stracił go wówczas m.in. znany reżyser Nikita Michałkow, od swojego zamiłowania do uprzywilejowanej jazdy ulicami Moskwy powszechnie nazywany Migałkowem.
Tym razem postąpiono mądrzej. Moskiewski ratusz nakazał AMPP, by każde odholowanie nagrywała tak, aby było widać, czy za kierownicą nie ma czasem kierowcy. Ten ruch ma pomóc uniknąć podobnych konfliktów w przyszłości. Władze państwowe mają jednak powód do obaw. Obywatelskie nieposłuszeństwo zaczyna się od drobiazgów, a potrafi się skończyć wielotysięcznymi protestami. Tak było z Niebieskimi Wiaderkami – najpierw moskwianie wyśmiewali rozbuchane ego nomenklatury, przyklejając sobie do dachów dziecięce zabawki. Półtora roku później zaś wyszli na ulice, by zaprotestować przeciwko fałszowaniu wyborów.