Chociaż Google zarzeka się, że dzisiejsze algorytmy są odporne na dowcipnych pozycjonerów, to nadal silnik wyszukiwarki w połączeniu z odrobiną złośliwości potrafi spłatać figla politykom. Przekonał się o tym Donald Tusk oraz użytkownicy serwisu, którzy poszukiwali stron z hasłem „kłamca”.

Internauci dobrze wiedzą, jak wykorzystać słabości internetu do swoich celów. Często ich kreatywność przewyższa najśmielsze oczekiwania programistów i webmasterów. Dowodem na to jest wykorzystanie technik pozycjonowania stron. Ofiarami zjawiska nazywanego "Google Bomb", które prowadzi do tego, że dana strona pojawia się w wynikach wyszukiwania jako pierwsza, padają największe osobistości. I chociaż Google już kilka lat temu przekonywał, że nowe algorytmy są odporne na takie psikusy, to co jakiś czas internauci odkrywają, że wpisanie niektórych kontrowersyjnych słów w pole wyszukiwania daje zupełnie niespodziewane efekty. Tak jest na przykład z frazą „kłamca”, na podstawie której Google, wbrew pozorom, nie znajduje wcale stron na temat Pinokia ani książek Jakuba Ćwieka.

Wypozycjonowany premier na pierwszym miejscu

Pierwszym wynikiem, jaki podaje popularna wyszukiwarka, jest nagrany przed laty film z wyborczymi obietnicami Donalda Tuska. Tytuł filmu jest wymowy: „Największy kłamca”, a zdeterminowani użytkownicy YouTube wypowiadając się w komentarzach, nie pozostawiają wątpliwości, które z obietnic Donalda Tuska nie zostały spełnione.

Ta fraza zresztą nie pierwszy raz przylgnęła do sieciowego wizerunku lidera Platformy Obywatelskiej. Już trzy lata temu internauci zaciekawieni, co Google im powie na temat kłamców, trafiali na poświęcone Tuskowi hasło na Wikipedii. Aktualny premier nie jest w tym przypadku żadnym wyjątkiem. Podobny, a nawet dużo okrutniejszy los spotykał jego przeciwników w Polsce, a także polityków za granicą. W czasach koalicji PiS z LPR i Samoobroną skrzyknięci w Internecie użytkownicy, poprzez podpisywanie linków wypozycjonowali zamieszczone na stronie Sejmu sylwetki Romana Giertycha i Andrzeja Leppera pod hasłami „debil” i „kretyn”. Oberwało się także Radiu Maryja, do którego przewrotnie prowadziły słowa kluczowe „siedziba szatana”. Pociąganie kogokolwiek do odpowiedzialności wydawało się niemożliwe, do czasu kiedy w 2007 roku wyszukiwarkowe bombardowanie dosięgło Lecha Kaczyńskiego. Pewien człowiek postanowił powiązać oficjalną stronę ówczesnego prezydenta z pewnym spopularyzowanym przez Mickiewicza słowem, które dziś stanowi mało eleganckie określenie męskiego przyrodzenia. Odpowiedzialny za to Marek W. z Cieszyna pozycjonowanie wspomagał napisaną samodzielnie aplikacją. Kiedy wytropili go śledczy został oskarżony o publiczne znieważenie, w 2008 roku stanął przed sądem, a trzy lata później usłyszał wyrok: 3 miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu.

Socjolog o Google Bombs: to satyryczne szkodnictwo

O skazaniu Marka W. rozpisywała się zagraniczna prasa. I nic dziwnego, bo wyrok był precedensem na skalę światową. Ponieważ za większością Google Bombs stała armia ludzi spontanicznie skrzykniętych w Internecie, pociągniecie kogokolwiek do odpowiedzialności było praktycznie niemożliwe. Bezkarne pozostały osoby, które wpadły na pomysł wypozycjonowanie frazy „miserable failure” (żałosna porażka), która przez wiele lat wskazywała na stronę Goerge’a W. Busha, a jeszcze w ubiegłym roku klucz „completely wrong” (w całkowitym błędzie) prowadził do strony na temat Mitta Romneya.

Zdaniem dra hab. Kazimierza Krzysztofka, socjologa i medioznawcy SWPS, zjawisko bardziej przypomina zabawę niż celową kampanię polityczną. „W tym przypadku mamy do czynienia z osobami, które chcą zabawić się czyimś kosztem i nie przyświecają im wyłącznie motywy polityczne. Rzadko kiedy może tak faktycznie być. Z drugiej strony jest to także internetowa satyra, która na swój sposób przypomina twórczość memetyczną w stylu popularnych Demotywatorów. Udział w takich akcjach pozwala ich uczestnikom potwierdzić swój wpływ na rzeczywistość, a przynajmniej na sieć gdzie 90% użytkowników stanowią konsumenci, 1% twórcy, a pozostałe 9% osoby remiksujące ich twórczość” – mówi.

Pracownicy Google, kiedy zauważą, że pozycjonerzy oszukują wyszukiwarkę, starają się możliwie jak najszybciej nałożyć filtry na wyniki. Zniknięcie wypozycjonowanej strony nie zawsze jednak całkowicie zaciera negatywne konotacje. Chociaż po wpisaniu „siedziba szatana” nie zobaczymy już oficjalnej strony toruńskiej rozgłośni, to i tak wyszukiwarka pokaże nam setki artykułów dokumentujących tę akcję. Podobnie sieć może obejść się z Tuskiem, ponieważ strony na jego temat zapełniają już całą pierwszą stronę wyników wyszukiwania hasła „kłamca”. Po pięciu latach od Google Bomb z frazą „miserable failure”, Internet nadal wiąże to hasło z Bushem i chociaż oryginalny wynik zniknął z pierwszej pozycji, to jego miejsce zastąpiła komercyjna strona, która działając pod tym tytułem, gromadzi śmieszne obrazki z wizerunkiem byłego prezydenta USA.