Kiedyś kojarzyła się z seksem. Dziś widzimy ją przede wszystkim w działaniach polityków. O nieczystości z Rafałem Chwedorukiem rozmawia Mira Suchodolska.

Nieczystość zwykle kojarzy się ludziom z seksem. Ale zgodnie z doktryną chrześcijańską człowieka czyni nieczystym wszystko to, co pochodzi z jego serca i wiąże się ze złym postępowaniem. A nawet w domach publicznych całego świata nie znajdziesz tyle brudu co w czynach polityków. Przynajmniej tak ich widzimy: kłamstwa, zdrady, sprzeniewierzenia, dobijanie watah. „Polityka dla mnie to w krysztale pomyje” – śpiewał Jacek Kaczmarski. Zawsze tak było?

Pewnie, że tak. Już w Akademii Platońskiej prowadzono – nie bez przyczyny – wykłady z etyki. Problem pogodzenia polityki z moralnością jest, jak się wydaje, nierozstrzygalny. Próby anihilacji tej pierwszej na rzecz moralności właśnie były nieudane, czasami kończyły się katastrofą. Na przykład idealistycznie traktujący człowieka i widzący w państwie oraz polityce główne źródło zła społecznego anarchiści podczas wojny domowej w Hiszpanii podjęli prometejską próbę realizacji swoich ideałów. Okazało się, że zamiast wyplenić zło, sami zostali wplątani w mechanizmy polityki. Czworo z nich przez krótki czas było ministrami, a w końcowej fazie konfliktu doszli nawet do wniosku, że w imię realizmu powinni stworzyć własną partię. Na drugim biegunie – faszyzm w założeniach interpretował politykę i jej instrumentarium jako zgubny produkt francuskiego oświecenia, coś z gruntu niemoralnego i przyziemnego, mechanistycznego, wrogiego naturalnemu porządkowi. W praktyce faszyzmy tam, gdzie rządziły, okazały się totalnie amoralną i nihilistyczną hiperpolityką. Z polskich dziejów można przypomnieć losy piłsudczyków dochodzących do władzy pod hasłami także moralnej sanacji. Ich przywódca uosabiał wojenne i rewolucyjne cnoty, z osobistą uczciwością i ostentacyjną wręcz skromnością. Jednym z symboli ich rządów stała się afera Czechowicza z 1929 r., gdy się okazało, że niezgodnie z prawem finansowano kampanię wyborczą rządzących z publicznych pieniędzy. Poczucie moralnej wyższości wynikające z osobistego poświęcenia lat wojen i rewolucji skutkowało przeświadczeniem o bezkarności i przekonaniem o ponadwyborczym mandacie do sprawowania rządów. Jeden z sanacyjnych oficerów oznajmił kiedyś, wkraczając do urzędu: „Jestem żołnierzem Komendanta, więc należy mi się władza”. Jeszcze gorzej wyglądało to u narodowców. Roman Dmowski dziś zapewne nie otrzymałby rozgrzeszenia. Głosił albowiem wizję podwójnej etyki. W relacjach między ludźmi jako jednostkami powinniśmy się kierować miłością bliźniego, ale stosunki miedzy narodami leżą poza zasięgiem etyki chrześcijańskiej. Obowiązuje w nich zasada bezwzględnej walki o przeżycie.

Dmowski nie mówił niczego, o czym i dziś nie wiemy. I w swoim czasie nie był nowatorski, bo już czterysta lat przed nim te zasady wyłożył Niccolo Machiavelli w swoim „Księciu”.

Machiavelli nie odrzucał całkiem istnienia uniwersalnej etyki. On tylko mówił, że nie sposób być moralnym w totalnie zepsutym świecie. Machiavelli i Dmowski byli przynajmniej szczerzy, uznawali się zresztą za twardych realistów. Miarą hipokryzji współczesnego świata są modne kodeksy moralne różnych profesji, w tym prywatnego biznesu. Z jednej strony dąży się do jak najszybszego wzbogacenia się, kultywuje się indywidualny sukces i skrajne nierówności, zachwala chciwość. Z drugiej zaś strony przedstawia się świstek papieru z górnolotnymi hasłami, których realizacja w praktyce ma się nijak do współczesnego rynku i zachowań na nim, a za kodeksem nie idzie żadna realna sankcja.

Więc tak musi być – zasady precz, liczy się sukces. Polityka jest brudna z założenia.

Są dwa wyjaśnienia tego problemu. Pierwsze, amerykańskie, wychodzi z założenia, jak to stwierdzał James Madison, że gdyby ludzie byli aniołami, niepotrzebny byłby rząd. Człowiek w myśl tej koncepcji z natury jest zły. Diabeł czai się wszędzie, trzeba go poskramiać, przez cały czas dawać mu odpór. Dlatego potrzebny jest kaganiec na ludzkie instynkty i miecz wiszący nad ludzkimi karkami. Inna odpowiedź, raczej europejska, kontynentalna, bliska wielu ludziom oświecenia i rewolucji francuskiej, przekonuje, że polityka jest brudna nie dlatego, że człowiek jest zły, ale że złym go czynią okoliczności i otoczenie. Trzeba więc stworzyć płaszczyznę ujawnienia się naszego dobra – a jest nią państwo, konstytucja, prawo – aby zmieniać na lepsze świat i czynić dobro. Ale zanim się tak stanie, trzeba się oczyścić ze zła.

To naturalne pragnienie, choć bywa niebezpieczne.

Świetnie widać to na przykładzie rewolucji francuskiej, podczas której kraj miał się oczyścić z grzechów przeszłości, czasu zbrodni królów i duchowieństwa. Panowało wówczas wielkie moralne uniesienie. Regeneracja miała charakter i indywidualny, i zbiorowy. Ludzie np. zmieniali imiona (np. na Brutus, który nie kojarzył im się ze zdradą, ale z bohaterem, który wystąpił przeciwko tyranowi), pojawiło się m.in. imię Moralność.

To tak jak w ZSRR, gdzie popularne było imię Pobieda, czyli Zwycięstwo. Czy można być politykiem i pozostać dobrym człowiekiem?

Bolszewicy czerpali pod tym względem wzory właśnie z rewolucyjnej Francji. Choćby rytualne zmienianie nazw ulic – w Paryżu pojawił się pomysł, aby wszystkie je nazwać od różnych cnót. Niektórzy politycy przybierali przydomki. Jeden z nich dodał sobie określenie Człowiek Powszechnej Dobroczynności. Wyobraźmy sobie, że dziś ulicę Wiejską, przy której jest Sejm, przemianowaną na ulicę Prawdomówności, a tę, przy której swoją siedzibę ma duża organizacja biznesowa, na ulicę Uczciwych Podatników. Maximilien Robespierre, czołowy przywódca jakobinów, z racji swojej absolutnej uczciwości zwany Wielkim Nieprzekupnym, imperatyw cnoty doprowadził do takiej paranoi, że za jego poduszczeniem karano głową nie tylko za autentyczne przejawy zdrady, lecz także za brak wystarczającej gorliwości w krzewieniu wartości. Z kolei sprzedajny Georges Jacques Danton był za to skorumpowany, a zarazem – za łapówki – uratował od gilotyny wiele osób. Obaj skończyli zresztą na szafocie. Ich losy pokazują dwa bieguny relacji polityki z moralnością.
W tym miejscu warto zwrócić uwagę, jak ważny jest kontekst. Dziś świat podlega bezprzykładnej próbuje uniformizacji, opartej na wierze, że całe życie społeczne jest mierzalne, jak w naukach ścisłych. Chcemy wszystko mierzyć i badać, choćby takie relatywne pojęcia, jak demokracja i jej jakość. Ponownie zdajemy się zapominać o różnorodności świata. Na przykład to, co kiedyś w Polsce robił Andrzej Lepper – blokady, wysypywanie zboża na tory – nazywano populizmem i groźbą faszyzmu. We Francji podobne protesty cieszą się często poparciem większości obywateli. Albo z innej strony – kiedy w USA prezydent Clinton miał romans z panną Lewinsky, dowiedzieliśmy się wszystkiego nawet o technikach seksualnych tej pary, a Clinton potem musiał przepraszać i się kajać. Tymczasem we wspomnianej Francji ludzie nie interesowali się życiem prywatnym prezydenta Mitteranda, a kiedy wreszcie wyszło na jaw, że wiódł podwójne życie, nie zmieniło to jego oceny. Jeszcze inaczej: w wielu krajach unijnych, np. w Skandynawii czy w Niemczech, brak transparentności czy nepotyzm podlegają jednoznacznemu potępieniu. Tymczasem w biedniejszych społeczeństwach rodzinna protekcja i wykorzystywanie środków publicznych w interesie własnego kręgu są traktowane jak normalny mechanizm radzenia sobie w ciężkiej rzeczywistości. Zanim zaczniemy moralizować i np. piętnować domniemane lenistwo południowców, warto się zastanowić, czy bardziej naganne jest np. takie dzielenie środków publicznych, żeby dostała je wspólnota, z której się wywodzimy, czy też groźniejsze są całkiem legalne działania zamożnych państw w interesie wielkich korporacji i instytucji finansowych, czego ofiarą padają uboższe i słabsze politycznie państwa i narody. I kto tu jest małym złodziejaszkiem, a kto wielkim gangsterem.

No właśnie, nie ma sprawiedliwych, którzy mogliby rzucić kamieniem?

Cóż, moralizować mogłyby może kraje skandynawskie, otwarte, partycypacyjne społeczeństwa, gdzie każde działanie władzy, niemal każdy dokument, są jawne. Ale np. rzeczywiście wspierająca biednych i potrzebujących na całym świecie Szwecja także miała na swoim koncie robienie interesów z III Rzeszą i aferę ze sterylizacją najbiedniejszych obywateli. Twórzmy reguły i kodeksy, wymagajmy od polityków ich przestrzegania, równajmy do najlepszych, ale pamiętajmy, że niekoniecznie wszyscy i wszędzie na świecie żyją w takich warunkach jak my, i pamiętajmy, że demokracja i jej wartości powinny być efektem świadomej ewolucji danego społeczeństwa, a nie zewnętrznych eksporterów cnoty.

Wie pan, a mnie się wydaje – to wniosek wypływający z rozmów z wieloma tzw. normalnymi ludźmi – że główny zarzut, jaki mają oni do polityki, to nawet nie te wszystkie grzechy uprawiających ją osób. Ale to, że brak w niej wielkich idei, wielkiej narracji, wielkich celów. A to sprawia, że państwo rozumiane właśnie jako pewna płaszczyzna czynienia dobra ku wspólnemu pożytkowi wydaje się zbiorem pustym.

Zgoda co do płytkości współczesnej polityki. Zawdzięczamy to uznaniu koncepcji końca historii za ziszczoną. Skoro po 1989 r. świat, w tym nasz kraj, wkroczył na drogę normalności, to ktoś, kto głosiłby wielkie idee zmiany rzeczywistości w stylu XIX i XX w., musi być uznany w czasie posthistorycznym za szaleńca, i to niebezpiecznego. Ale pamiętajmy o naszej polskiej długiej i krętej drodze do demokracji. Jedną z funkcjonujących do dziś barier w zrozumieniu realiów demokracji jest szlachecki jeszcze mit powszechnej jedności. Tymczasem już w I RP 95 proc. społeczeństwa było ofiarą faktycznej kolonizacji wewnętrznej. W II RP endecja uważała się nie za partię, ale za emanację całego narodu. Dlatego nie mogła przyjąć Narutowicza wybranego głosami innych stronnictw za prezydenta i zakończyło się to mordem politycznym. Piłsudczycy uznali się za inkarnację heroicznych tradycji i depozytariuszy państwowości, a nie za zwykłych polityków. W PRL-u pojawiło się hasło jedności polityczno-moralnej narodu. Dlatego po 1989 r. trudno było nam uznać, że demokracja to różnorodność wartości, interesów, poglądów i poszukiwanie mechanizmów ich pogodzenia. Stąd tendencja, by partykularny interes prezentować jako dobro powszechne – przedstawiciele biznesu mówią o walce z bezrobociem poprzez pozbawianie pracowników ochrony, a nie o własnej chęci zarobku, strajkujący za to wywieszają flagi narodowe, chociaż chodzi o ich płace. Groteskowa i zarazem bardzo niebezpieczna jest dzisiejsza tendencja krytyki partii politycznych i najbardziej demokratycznego pięcioprzymiotnikowego prawa wyborczego. Często się czuję, jakbym żył w latach 30. XX w., kiedy też żądano odpartyjnienia życia politycznego. Przykładem polskich absurdów jest fascynacja JOW-ami. Chcemy mitycznej jedności, a zarazem serio dyskutujemy o modelu prowadzącym do skrajnego partykularyzmu, bo wybierani w jednoosobowych okręgach wyborczych politycy będą odpowiadać tylko przed wąskim kręgiem lokalnych wyborców. Między innymi dlatego na tle np. skandynawskich modeli amerykański system jawi się niemal jako zinstytucjonalizowana korupcja, gdzie inwestycje publiczne służą pozyskiwaniu przez władze centralne pojedynczych lokalnych polityków, a nie realizacji wspólnych dla całości państwa celów. Polskie fascynacje światem anglosaskim są w ogóle jakimś kuriozum.



Bo jest nam źle, a wydaje się nam, że gdzieś tam jest lepiej.

Nasz pech polega na tym, że wyobrażenie o normalności, o świecie lepszym niż nasz, w tym sprawiedliwszym, oparliśmy w końcu PRL na obserwacji zamożnego świata zachodniego w jego powojennej postaci. Było to tzw. złote półwiecze, parędziesiąt lat bezprzykładnego wzrostu dobrobytu, demokracji i równości społecznej na Zachodzie. Nie wiedzieliśmy, że ten świat zaczął popadać w strukturalny kryzys, dopełniony tym, co szumnie nazwano globalizacją. Dobiliśmy do świata, którego realnego stanu nie przeczuwaliśmy w najczarniejszych snach. Znaleźliśmy się w rzeczywistości, w której rynek jest zeświecczoną opatrznością, on ma decydować, co jest sprawiedliwe i dobre. Dla nas to szok, bo wyrastając w katolicyzmie, mając doświadczenie egalitarnego PRL-u, nie umiemy się w tym wszystkim znaleźć. Demokracja rozkwitająca w państwach narodowych okazała się bezradna w realiach zglobalizowanego świata. Marzyliśmy o Szwecji lat 60., a otrzymaliśmy Boliwię lat 80.

Polska Ludowa była może i egalitarna w sensie dzielenia biedy, ale też niedająca nadziei na polepszenie losu jej obywateli.

Paradoksalnie, ale właśnie nadziei na poprawę własnego losu w PRL nie brakowało, czego dowodził przyrost naturalny. W tym aspekcie byliśmy elementem doświadczenia niemal całego świata i powszechnego optymizmu powojennego. Standardowa w świecie wtedy planowość w gospodarce umacniała wiarę w lepszą przyszłość. Tymczasem globalizacja zmiotła dawne pewniki i aksjomaty. Miejsce wiary w długoterminową przyszłość zajęło dążenie do jak najszybszego zysku, co ciekawe, związane raczej z poczuciem niestabilności i możliwości gwałtownej utraty wszystkiego.

Poczucie opresji ze strony państwa, alienowanie się polityków od ludzi narasta.

W realiach państwa powojennego, nie tylko w Polsce, byliśmy przyzwyczajeni, że urzędnicy państwowi – nauczyciel, policjant, poborca podatkowy – wprawdzie są surowi, ale ludzcy. Że może postawią dwóję, przyleją pałką, dadzą domiar, ale w rzeczywistości są ludźmi takimi samymi jak my, że kierują się jakimś wspólnym dla nich i dla nas systemem wartości, ważniejszym nawet od formalnych norm. Obudziliśmy się w nowym, gdzie koncepcja new public management stanowi, że urzędnik ma być nie człowiekiem, ale usługodawcą – beznamiętnym, wykonującym tylko precyzyjne dyrektywy. W ogóle jego miejsce mógłby zająć komputer. Jesteśmy klientem.

Jest może bardziej sprawnie, bardziej racjonalnie.

Nie, mamy świat wbrew pozorom bardziej zbiurokratyzowany i zarazem niesprawiedliwy. Proszę spojrzeć: nauczyciel nie ma dziś wychowywać. Jest rozliczany ze swojej skuteczności, czyli zdawania testów przez swoich wychowanków. Nie ma znaczenia, czy uczeń jest zdolny, czy nie, czy dobrze wychowany, czy przeciwnie. Nauczyciela ocenia się według liczby punktów zdobytych przez jego klasę. Słowo „ewaluacja” stało się dziś cywilizacyjnym toposem. A rzecz sprowadza się do produkowania coraz większych stert papierów, do sprawdzania których trzeba zatrudniać coraz to większą armię urzędników. Polityki nie da rady wyjąć z całości życia społecznego. W świecie urynkowienia relacji międzyludzkich mówienie o moralności w polityce jest dywagowaniem o abstrakcji.

Sprzeciw.

Nie przyjmuję. Polityka została dziś zawłaszczona przez ekonomię. Proszę szczerze odpowiedzieć na pytanie: kto jest dziś ważniejszy – premier średniego państwa, czy prezes dużego banku? Skutek jest taki, że życie społeczne zostało podporządkowane konkurencji niczym w globalnej korporacji. Człowiek ma wykonywać zadania, a nie myśleć, nie być kreatywny, tylko robić, co mu się każe. Korporacja wymaga skuteczności. A jednocześnie zanika państwo, które kiedyś kontrolowało rynek i w miarę społecznych preferencji go ograniczało. Odbiera mu się kolejne funkcje w polityce gospodarczej, społecznej, a nawet zagranicznej. Miejsce państwa i funkcjonujących w jego obrębie wspólnot z ich systemami wartości zajmują społecznie niekontrolowane i dążące wyłącznie do maksymalizacji zysku transnarodowe korporacje.

Kreśli pan straszliwą wizję, w której pozbawieni moralności politycy siedzą w kieszeni wielkich firm i są ślepymi wykonawcami ich rozkazów. Nie przesadza pan?

Pewnie, że nie wszyscy, ale uległość polityków wobec tzw. rynków to powszechne doświadczenie. Trzeba gigantycznego społecznego poparcia, by oprzeć się presji. Takimi, którzy się odważyli, byli w różnych okresach tak różni politycy, jak Robert Fico na Słowacji, Viktor Orban na Węgrzech czy Hugo Chavez w Wenezueli.

Zdarzają się jednak politycy, którzy wyrastają ponad tę bylejakość. Jednak chęć posiadania symbolizowana przez ministra z zegarkami jest plagą wśród polityków. Ludzie mówią wprost: że złodzieje, że kradną. Ale zawsze „bycie przy korycie” oznaczało zwiększone dochody.

Nastąpiło coś na kształt prywatyzacji polityki. Niegdyś afery korupcyjne dotyczyły w olbrzymim stopniu zbierania dochodów na rzecz partii czy jakiejś organizacji społecznej, by mogła efektywniej działać, dziś widać na świecie prywatne fortuny indywidualnych polityków. Thomas Jefferson miał niewolników, ale wiedział, że nie powinien ich mieć. Dzisiejsi politycy często tego nie wiedzą. Coś, co parędziesiąt lat temu byłoby powodem do wstydu i dymisji, dziś nie wzbudza dyskomfortu, co pokazała historia z zegarkami. Symbolicznym przełomem były tu słowa znanego polityka z pierwszych lat transformacji bez zażenowania przyznającego, że pierwszy milion trzeba ukraść, a dopiero potem można uczciwie zarabiać.

Niesamowite dla mnie jest to, że jak wyjdzie jakaś sprawa, jakaś korupcyjka, interesik, to żaden z tych panów – czy pań – nie przeprasza, nie wyraża żalu, tylko łże w żywe oczy. Co się stało z honorem?

Odszedł do historii. Przypomniała mi się taka historia z czasów przedrewolucyjnej Kuby. Był tam taki senator Eduardo Rene Chibas Ribas. Miał swoją audycję w radiu na żywo, w której piętnował korupcję. Gdy to jemu zarzucono, że jest nieuczciwy, wyjął pistolet i się zastrzelił. Na antenie.

Jakie to piękne. Gdyby u nas przyłapani na nieuczciwości politycy postępowali w ten sam sposób, życie stałoby się znośniejsze.

Bez przesady. Politycy to nie tylko sprawcy, ale i ofiary tego, co się dzieje.

Inna sprawa, że politycy są tacy, jacy my jesteśmy. I na ile im pozwolimy. Na razie śpimy albo się boimy. Jednak kiedyś skapnie ta jedna kropla za dużo.

To wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby nasze społeczeństwo nagle się zamieniło w takie na wzór nordyckich – przyzwyczajone patrzeć władzy na ręce, organizować się, protestować, debatować etc. Ale jesteśmy zapracowani, nie mamy wolnego czasu, pozostajemy bierni. Wydłużono wiek emerytalny do 67. roku życia wbrew poglądowi olbrzymiej większości. I na czym stanęło? Były jakieś protesty? Wyszli ludzie na ulice, próbowali coś zrobić? Nie, zaprotestowały tylko związki zawodowe, które zresztą od lat usiłuje się zohydzić obywatelom. I tak jest z każdą inną sprawą, która budzi niezadowolenie czy oburzenie społeczne. Ludzie nie chcą się angażować, boją się, że stracą pracę. Więc politycy nie czują presji. Ale też nie czują wsparcia. A korzysta ktoś inny. Nie zwiększymy moralności w polityce, jeśli nie przywrócimy polityki i wiary obywateli w to, że za jej pomocą można zmienić los swój i zbiorowości, do której się należy.

Rafał Chwedoruk absolwent Instytutu Nauk Politycznych UW (1993). Doktor nauk humanistycznych (2000). Pracownik Instytutu Nauk Politycznych od 1993 r., obecnie na stanowisku adiunkta. Sekretarz Zakładu Najnowszej Historii Politycznej. Członek Rady Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Interesuje się historią myśli politycznej i ruchów społecznych w Polsce i Europie