Tylko w ubiegłym roku policjanci zatrzymali ponad 300 tysięcy litrów nielegalnego alkoholu. Polacy chcą pędzić i pić bimber.

Domowa gorzałka kojarzy się z przaśną atmosferą PRL-u, ale dziś bimber można znaleźć w chłopskiej szopie i na mecie w uniwersyteckim akademiku. Objętość zarekwirowanego alkoholu policjanci liczą w tysiącach litrów, a wartość takiego „rynku” to miliony złotych.

Bimber zabija, ale i tak go lubią

Nielegalna produkcja alkoholu to niebezpieczne hobby. „W polskim systemie prawnym szeroko pojęta przestępczość akcyzowa związana z nielegalnym wyrobem alkoholu etylowego, penalizowana jest w następującym przepisie prawnym: Ustawa z dnia 02 marca 2001 roku o wyrobie alkoholu etylowego oraz wytwarzaniu wyrobów tytoniowych (Dz.U. z 2001r. Nr 31, poz. 353), art. 12a ust. 1 i 2. Kto bez wymaganego wpisu do rejestrów, o których mowa w art. 3 ust. 1 i 2, wyrabia, skaża, oczyszcza lub odwadnia alkohol etylowy albo wytwarza wyroby tytoniowe podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku” – przypomina Piotr Bieniak z Komendy Głównej Policji.

Trochę bezpieczniejsza wydaje się być sama konsumpcja. Przynajmniej z perspektywy prawa. „Osoby nabywające i spożywające alkohol niewiadomego pochodzenia narażają się jedynie na utratę zdrowia a czasem życia” – uzupełnia Bieniak. Te ostrzeżenia nie odstraszają koneserów domowego alkoholu. Jeżeli kluczowy nie jest smak, to na pewno cena. Półlitrowa butelka samogonu kosztuje mniej niż 10 złotych, a czasami można usłyszeć o jeszcze niższych cenach. „Mam pytanko, ile kosztuje bimber na wesele? Ile sobie liczą bimbrownicy za 1L?” – pyta zaciekawiony internauta na jednym z forów. „W ruskiej mecie u nas na Podlasiu po 10 zł za 0,7” – błyskawicznie odpowiada pomocny forumowicz. „10 złotych? To majątek. Ja nie zapłaciłem więcej niż 5 złotych” – burzy się kolejny.

Smaku gorzałki nie psują także pojawiające się doniesienia o tym, że uczestnicy libacji z bimbrem, dobrą zabawę przypłacali zdrowiem, a nawet i życiem. Najbardziej spektakularne żniwo zatruty bimber zbiera za granicą – to w Indiach zginęło w ten sposób 100 osób. To nie znaczy jednak, że Polacy są w tej kwestii bezpieczni. Informacje o zatruciach skażonym alkoholem regularnie pojawiają się w prasie. Często impreza z niesprawdzonym samogonem kończy się tragicznie. Rok temu w Ściechowie (woj. lubuskie) zginęły w ten sposób 3 osoby. Niedługo później w podobnych okolicznościach w Kielcach zmarły dwie osoby, a trzecia straciła wzrok. W ciężkim stanie po spożyciu bimbru, który okazał się metanolem, znalazł się także nieostrożny mieszkaniec Limanowej. Efekt? Niewydolność nerek i podłączenie pod respirator.

Bimbru jak wody w Wiśle

W ubiegłym roku policja zatrzymała ponad 245 tysięcy litrów różnego rodzaju alkoholi. Kolejne 74 i pół tysiąca litrów podobnych cieczy skonfiskowało CBŚ. Dla porównania, w 2010 roku w magazynach policji znalazło się tylko 112 tysięcy litrów, a w CBŚ 140 tysięcy litrów. Wartość zatrzymanego alkoholu wyniosła wtedy ponad 15 milionów złotych.

Co roku służby zamykają prawie 200 gorzelni. Bimbrownicy przed czujnym okiem sprawiedliwości ukrywają się w przeróżnych miejscach. Policjanci odnajdują bimbrownie w leśnych szopach, piwnicach chałup i starych magazynach, ale tu nie istnieje żadna reguła. W miastach podstawowym rynkiem zbytu stała się społeczność studentów.

„Myślę, że nie istnieje żaden akademik, w którym nie byłoby tak zwanej mety” – mówi anonimowo jeden z policjantów i niechętnie przyznaje, że funkcjonariusze najczęściej w takich przypadkach reagują po zgłoszeniu.

Narodowa tradycja

Pomimo zakorzenionego w masowej świadomości wizerunku bimbrownika z Polski Ludowej Polacy uprawiali takie hobby znacznie wcześniej. Przez jakiś czas zresztą całkowicie legalnie. Na ziemiach pierwszej Rzeczypospolitej, jednym z przywilejów była propinacja, którą znieśli dopiero zaborcy.

„Znosimy na zawsze nadużycie, tj. zmuszanie poddanych, aby do domów i karczem przyjmowali piwo z miast królewskich, stanowiąc, aby panowie wsi i ich poddani w tej wolności byli zachowani, iż wolno każdemu piwa i inne trunki skądkolwiek bądź brać i we wsiach ich warzyć i warzyć kazać i wolno użytkować bez wszelkiej obawy z naszej strony, lub starostów naszych zakazu, aresztowania lub kary” – brzmiała treść statutu wolności z 1496 roku.

Od tamtej pory żaden z kolejnych polskich rządów nie podjął się zniesienia państwowego monopolu, ale… Polakom najwyraźniej to nie przeszkadza. Podczas hitlerowskiej okupacji, nielegalny wyrób alkoholi stał się elementem buntu i patriotyzmu. Nieprzypadkowo najpopularniejszy przepis na domową gorzałkę „zaszyfrowano” jako datę bitwy pod Grunwaldem: kilogram cukru, cztery litry wody i 10 dkag drożdży, czyli 1410.

Podobne intencje zapewne przyświecały wielu bimbrownikom w latach komunizmu, ale w parze z narodowym nieposłuszeństwem szedł także niedobór produktów i wprowadzenie słynnych kartek. Był to czas, kiedy domowe „laboratoria” napoju wolnych ludzi można było zobaczyć tak samo pod dachem robotnika, jak i w profesorskiej kuchni. W stolicy, prawdziwe bimbrownicze zagłębie mieściło się Jabłonnej i Legionowie. Władze robiły co mogły, aby powstrzymać podziemną konkurencję państwowego monopolu, przez którą skarb państwa tracił fortunę. „Bimber przyczyną ślepoty” – ostrzegał jeden z propagandowych plakatów. „Bimbru na święta nie będzie!” – zapowiadała jedna z kronik filmowych. Rząd w obawie przed bimbrownikami nie zlikwidował reglamentacji cukru, nawet kiedy gospodarka nadążała już z jego produkcją. Ale i takie braki nie powstrzymały podziemnych wyrobników. O kreatywności świadczą krążące do dziś legendy o wytwarzaniu etanolu z boczku czy nawet trocin.

Smak gorzałki to zresztą temat na osobną debatę. Poza cuchnącymi cieczami, o dziwnej konsystencji polscy bimbrownicy tworzą dużo bardziej koneserskie trunki. Poza słynną śliwowicą, samogon w Polsce robi się z orzechów, owoców czy z dodatkiem aromatycznych ziół. W wielu przypadkach są to receptury przechowywane w rodzinie od pokoleń. Do bimbrowniczej tradycji otwarcie przyznaje się dziś ziemia radomska. Na organizowanym corocznie Festiwalu Ziemniaka, obok koncertów muzyki ludowej i prezentacji lokalnych potraw, Muzeum Wsi Radomskiej prowadziło swoisty kurs pędzenia samogonu.

Swoją tożsamość poprzez domowy alkohol postrzegają także mieszkańcy Podlasia. Niedawno w jednym ze skansenów pod Białymstokiem, muzealnicy przygotowali ekspozycję przedstawiającą leśną bimbrownie. Użyta tam aparatura była w pełni funkcjonalna, ale przezornie przewodami puszczono wyłącznie czystą wodę. W 2009 r. Radio Białystok informowało również o planach stworzenia pierwszego w naszym kraju Muzeum Bimbrownictwa, ale od tamtej pory sprawa ucichła.

Bimber i kiełbasa wyborcza na zagrychę

Od 1989 r. temat bimbru co jakiś czas wraca do Sejmu. Chociaż od czasu upadku komunizmu żadne z ugrupowań nie podjęło zdecydowanych kroków, aby pozwolić obywatelom na legalne robienie bimbru, to co kilka lat różni politycy wykorzystują ten sentyment do wabienia wyborców. O konieczności legalizacji takiej działalności często wspominają posłowie Ruchu Palikota. Rok temu apelował o to także ówczesny minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Według zapewnień z tamtego okresu, legalnie księżycówkę mieliśmy pić już jesienią 2012 roku. Rzecz jasna do niczego takiego nie doszło.

Zupełnie inne podejście ma dyktator zza naszej wschodniej granicy. Kilka lat temu Aleksander Łukaszenka, w celu „odtworzenia całości białoruskich tradycji narodowych” w ograniczonym zakresie zezwolił kilku podmiotom na pędzenie i sprzedaż księżycówki. „Nie wierzę, że nadejdzie taki czas, że my - Rosjanie, Białorusini, Ukraińcy - przestaniemy pić. To jest nasza tradycja, nasz dorobek kulturowy” – cytowała słowa dyktatora „Gazeta Wyborcza”.