Jednym z filarów amerykańskiej doktryny stosunków międzynarodowych jest wspieranie demokracji na świecie. A współcześnie – według administracji USA – częścią tej misji jest także wspieranie równości praw osób homoseksualnych.
Gdyby sięgnąć 30 lat wstecz, nikt by nie uwierzył, że to będą partie, które przejmą agendę i język lewicy, że będą promować LGBT, politykę gender, czy małżeństwa homoseksualne” – tak minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro skomentował niedawno na Twitterze kierunek ewolucji prawicowych ugrupowań w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii. Rzeczywiście, poparcie dla małżeństw osób tej samej płci stało się w ostatnich latach częścią doktryny wielu polityków konserwatywnych na Zachodzie. Jak uzasadniali swoją ideową przemianę?
Zacznijmy od fundamentalnego dla prawicy przekonania, że małżeństwo jest częścią naturalnego porządku społecznego. Kiedy przed dekadą ówczesny premier Wielkiej Brytanii David Cameron mówił, że popiera małżeństwa jednopłciowe, bo jest konserwatystą – a nie pomimo tego – podkreślał, że chodzi mu nie tylko o równość, lecz także o zobowiązanie. – Konserwatyści wierzą w więzy, które nas łączą; wierzą, że społeczeństwo jest silniejsze, kiedy składamy sobie nawzajem przyrzeczenia i się wspieramy – przekonywał w 2011 r. podczas konwencji partyjnej. W marcu 2014 r. ustawodawstwo zezwalające na związki par jednopłciowych wprowadzono w Anglii i w Walii. Szkocki parlament uchwalił analogiczne przepisy kilka miesięcy później. W ostatniej, zeszłorocznej kampanii wyborczej do Izby Gmin liderzy Partii Konserwatywnej Boris Johnson i Jeremy Hunt bronili polityki społecznej prawicowego rządu, zaznaczając m.in., że są dumni z tego, iż torysi zalegalizowali małżeństwa homoseksualne. Johnson chwalił się też, że jako minister spraw zagranicznych (pełnił tę funkcję w latach 2016–2018) uchylił zakaz wywieszania przez brytyjskie ambasady i konsulaty tęczowych flag ruchu LGBT.
Podobną drogę co brytyjscy konserwatyści przeszli niemieccy chadecy, choć do sprawy od początku podchodzili z większą ostrożnością. W czerwcu 2017 r. kanclerz Angela Merkel cofnęła swój sprzeciw wobec legalizacji małżeństw jednopłciowych (od 2001 r. osoby homoseksualne mogły zawierać w Niemczech jedynie związki partnerskie). Podczas dyskusji zorganizowanej wówczas w Berlinie przez redakcję kobiecego magazynu „Brigitte” Merkel stwierdziła, że chciałaby, aby posłowie CDU głosowali w tej kwestii zgodnie z własnym sumieniem, a nie w oparciu o dyscyplinę partyjną. Ustawę przyjęto jeszcze w tym samym miesiącu („za” głosowało 75 deputowanych CDU/CSU, 225 było „przeciw”). Przy okazji warto wspomnieć, że jednym z kandydatów na przejęcie urzędu kanclerskiego po Merkel jest homoseksualista będący w związku małżeńskim, minister zdrowia Jens Spahn. W zeszłym roku polityk wydał zakaz stosowania tzw. terapii preparatywnej (zwanej też konwersyjną) dla gejów i lesbijek, której celem miałaby być zmiana orientacji lub tożsamości seksualnej. W maju tego roku ustawę w tej sprawie przyjął niemiecki parlament (za naruszenie zakazu grozi kara 30 tys. euro grzywny, a nawet więzienie). „Homoseksualizm nie jest chorobą, wobec czego nie może być leczony” – wyjaśniał Spahn, powołując się na opinie naukowe. Zostały one wypracowane przez powołaną przez niego komisję ekspercką, w której znaleźli się m.in. konstytucjonaliści, medycy i seksuolodzy (wspiera ją Fundacja Hirschfeld-Eddy walcząca o prawa osób homoseksualnych).

Równość dla wszystkich par

Dla zrozumienia ewolucji myśli politycznej zachodniej prawicy kluczowe jest jednak to, co się wydarzyło w ostatnich latach w Stanach Zjednoczonych – szczególnie po wyroku w sprawie Obergefell przeciwko Hodges z 2015 r., który zalegalizował małżeństwa jednopłciowe. Sędzia Anthony Kennedy, który napisał uzasadnienie rozstrzygnięcia w imieniu większości, tłumaczył, że jako konserwatysta stoi na straży instytucji małżeństwa i liczy na to, że rozszerzenie jej na pary LGBT pozwoli im na budowanie tradycyjnych rodzin, a wychowywane przez nie dzieci będą mieć takie same prawa jak potomstwo związków heteroseksualnych.
„Przez znaczną część XX wieku wiele stanów potępiało intymne relacje między osobami tej samej płci jako niemoralne, a homoseksualność była traktowana jako choroba. Stopniowe zmiany kulturowe i polityczne pozwoliły parom jednopłciowym na bardziej otwarte, publiczne życie. Jednocześnie toczył się dialog na płaszczyźnie społecznej i prywatnej, a także zachodziły zmiany w nastawieniu opinii publicznej” – napisał w uzasadnieniu wyroku w sprawie Obergefell sędzia Anthony Kennedy, mianowany przez republikańskiego prezydenta Ronalda Reagana.
Decyzja Sądu Najwyższego USA opierała się w pierwszej kolejności na założeniu, że prawo dokonywania osobistych wyborów w sprawach małżeństwa jest nieodłącznym elementem autonomii jednostki. Drugą przesłanką legalizacji związków par jednopłciowych było przekonanie, że małżeństwo stanowi zabezpieczenie dla dzieci i rodziny, gdyż korzysta ona z praw dotyczących wychowywania, prokreacji i edukacji. Trzecia zasada przyjęta w orzecznictwie Sądu Najwyższego USA w kwestii prawa do zawarcia małżeństwa dotyczy jego fundamentalnego znaczenia dla porządku społecznego. „W odniesieniu do tej zasady nie istnieją różnice pomiędzy parami osób tej samej i różnej płci, a jednak parom jednopłciowym odmawia się dostępu do pakietu przywilejów, jaki stany powiązały z instytucją małżeństwa. Co oznacza dla nich niestabilność, która dla wielu par heteroseksualnych byłaby nie do zniesienia. Wykluczenie par jednopłciowych z naczelnej instytucji społeczeństwa amerykańskiego jest poniżające, gdyż również one mogą przecież aspirować do najwyższych wartości będących celem małżeństwa” – napisał sędzia Kennedy.
W trakcie dyskusji o legalizacji związków homoseksualnych w USA dość wcześnie przyjęto, że nie może to być zwykła umowa cywilna, lecz małżeństwo z pełnym zestawem praw i obowiązków. Nie chodziło jedynie o aspekt symboliczny. Ważne było również założenie, że pary homoseksualne, które tworzą gospodarstwo domowe, powinny mieć te same zobowiązania względem siebie co pary heteroseksualne, które zdecydowały się zawrzeć formalny związek (i państwo nie powinno ich wyręczać np. w sferze alimentacyjnej).
– Transformacja doktryny konserwatywnej w sprawie małżeństw osób tej samej płci wynikała – o ironio – z samej natury myśli prawicowej w Ameryce. Dla konserwatystów z USA najważniejsze są wolności indywidualne, a jedną z nich jest sprawa zawierania małżeństwa. Sprowadza się to do przekonania, że wolno jest robić wszystko, co nie jest przestępstwem, lub nie narusza wolności innych osób i nie wyrządza im krzywdy – mówi DGP dr hab. Radosław Rybkowski z Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zaznacza też, że ewolucja nastawienia Partii Republikańskiej do praw LGBT to efekt rosnącej społecznej akceptacji homoseksualizmu w USA (dziś według Instytutu Gallupa sięga ona prawie 90 proc.). Prawicowy mainstream uznał w końcu, że nie ma powodu, dla którego parom homoseksualnym należałoby odmawiać dostępu do instytucji tradycyjnie uchodzących za konserwatywne. – Jest tu przepaść między polską prawicą a amerykańską. Ta pierwsza nie wyobraża sobie związku dwóch mężczyzn jako małżeństwa, a ta druga – wręcz przeciwnie. Sędzia Anthony Kennedy w komentarzu do wyroku w sprawie Obergefell odwoływał się do Cycerona i Konfucjusza, wyjaśniając, że małżeństwo jest podstawowym elementem tkanki społecznej. Ale przez stulecia instytucja ta ulegała też zmianom. Kiedyś małżeństwa były aranżowane, a kobiety długo nie miały w nich podmiotowości. Do wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Loving przeciwko Wirginia z 1967 r. w USA zakazane były też małżeństwa osób odmiennych ras. Kennedy uznał, że moment dziejowy jest taki, że trzeba wreszcie zacząć nazywać małżeństwem monogamiczne związki dwóch gejów lub dwóch lesbijek – dodaje Rybkowski.
Przejmowanie przez amerykańską prawicę tematów wcześniej jednoznacznie kojarzonych z lewicą nie jest nowe. Na przykład w 1980 r. Ronald Reagan powołał do Sądu Najwyższego pierwszą w historii tej instytucji kobietę, sędzię Sandrę Day O’Connor. Prawniczka o konserwatywnych poglądach dla wielu feministek stała się wręcz spełnieniem marzeń o emancypacji kobiet.

Prawa LGBT to prawa obywatelskie

Kolejnym znaczącym krokiem pokazującym zmianę nastawienia amerykańskiej prawicy do praw LGBT był czerwcowy wyrok SN w sprawie Bostock przeciwko hrabstwu Clayton w Georgii, w którym uznano niekonstytucyjność przepisów pozwalających zwalniać osoby homoseksualne i transpłciowe z pracy z powodu ich orientacji seksualnej. Uzasadnienie orzeczenia napisał ultrakonserwatywny sędzia Neil Gorsuch, który znalazł się w składzie najważniejszego sądu w Ameryce z nominacji Donalda Trumpa. Prawnik podkreślił, że ustawa o prawach obywatelskich z 1964 r. zapewnia pełną ochronę osobom LGBT przed dyskryminacją w miejscu zatrudnienia. Zresztą nawet drugi trumpowski nominat – sędzia Brett Kavanaugh – który zgłosił zdanie odrębne do wyroku, nie zanegował równych praw gejów i lesbijek. Stwierdził jedynie, że SN nie powinien w ogóle zabierać głosu w rozpatrywanej sprawie, bo wchodzi w ten sposób w kompetencje władzy ustawodawczej. Nie mówiąc już o tym, że nie napomknął nic o „ideologii LGBT” – w USA zostałoby to po prostu uznane za niepoprawne politycznie.
Niedługo po wyroku w sprawie zakazu dyskryminacji ze względu na orientację seksualną dziennikarze badali nastroje republikańskich wyborców i działaczy na temat praw LGBT w stanach, w których według sondaży republikanie i demokraci cieszą się mniej więcej równym poparciem. „Jestem zadowolony z tej decyzji. Każdy zasługuje na szacunek. Cały świat zmierza w kierunku, w jakim poszedł w tej sprawie Sąd Najwyższy” – powiedział „New York Timesowi” Wayne Bradley, republikański wyborca z Detroit w stanie Michigan. Z kolei Margie Doherty z Milwaukee w stanie Wisconsin, zdeklarowana zwolenniczka Donalda Trumpa, wyznała w rozmowie z dziennikarzami nowojorskiej gazety, że prezydent popełnia błąd, dążąc do ograniczenia możliwości wstępowania do wojska osobom transpłciowym. „Jeżeli ktoś dobrze wykonuje swoje zadania w armii i został porządnie wyszkolony, powinno mu się na to pozwolić” – stwierdziła kobieta.
Na konwencji Partii Republikańskiej, która zakończyła się w miniony czwartek, wystąpili zresztą przedstawiciele organizacji Log Cabin Republicans – osób LGBT identyfikujących się z prawicą. Jednym z nich był Richard Grenell, były ambasador USA w Niemczech i były szef Wywiadu Narodowego, który – jak pisaliśmy w czerwcu na łamach DGP – jest ważną postacią w tym ruchu. Obecnie to także osoba, która ma duży wpływ na politykę Trumpa. Kiedy w lutym tego roku Grenell został mianowany dyrektorem Wywiadu Narodowego, republikanie bliscy prezydentowi z dumą ogłosili, że to pierwszy otwarty gej na tak wysokim stanowisku w historii amerykańskiego rządu. Chcieli w ten sposób puścić oko do społeczności LGBT, bo kampania wyborcza nabierała już tempa. W ubiegłym roku, z okazji 50. rocznicy zamieszek w Stonewall – wydarzeń, które przyczyniły się do narodzin ruchu na rzecz praw LGBT – Grenell wywiesił tęczową flagę na jednym maszcie z gwieździstym sztandarem, czyli flagą USA. Wywołało to jednak kontrowersje – również w Departamencie Stanu – bo Amerykanie są wrażliwi na punkcie łączenia swojego głównego symbolu patriotyzmu z innymi. Mimo to administracja Trumpa zezwoliła na wywieszanie flag społeczności LGBT w ambasadach i na zamieszczanie ich w mediach społecznościowych w czasie trwania Pride Month. Dlatego Radosław Rybkowski z UJ uważa, że jeżeli rządowi PiS będzie zależało na dobrych relacjach z USA i wsparciu Waszyngtonu w różnych przedsięwzięciach, to będzie musiał zrezygnować z obecnej twardej linii w sprawie LGBT. Jednym z filarów amerykańskiej doktryny stosunków międzynarodowych jest bowiem wspieranie demokracji na świecie. A współcześnie – według administracji USA – częścią tej misji jest także wspieranie równości praw osób homoseksualnych.