Nie polityka historyczna, lecz polityka pamięci. Historia jako nauka powinna być możliwie jak najodleglejsza od polityki.
Magazyn DGP 10.04.20. / Dziennik Gazeta Prawna
Z Robertem Kostro rozmawia Estera Flieger
Pamięta pan tamten poranek?
10 kwietnia 2010 r.? Byłem na zakupach, kiedy usłyszałem, że coś się stało z prezydenckim samolotem. Nie wiedziałem co, ale przeszedł mnie dreszcz. Po chwili przypomniałem sobie, że Lena Cichocka, z którą się przyjaźnię, pracuje w Kancelarii Prezydenta. Zadzwoniłem, odebrała, bo nie było jej na pokładzie tupolewa. Ale powiedziała, że do Smoleńska leciał Tomek Merta, jeden z moich najbliższych przyjaciół. Wśród osób, które tego dnia zginęły, było więcej moich dobrych znajomych – „Aram” Rybicki, Andrzej Przewoźnik, Ola Natalli-Świat, Władek Stasiak.
Jak zapamiętał pan Tomasza Mertę?
Kilka razy zamieniliśmy się zawodowymi rolami. Byłem redaktorem „Kwartalnika Konserwatywnego”, a kiedy zacząłem pracę w rządzie Jerzego Buzka, Tomek przejął odpowiedzialność za ten projekt. Podobnie jak redakcję zbioru tekstów „Pamięć i odpowiedzialność”, kiedy wyjeżdżałem na dwa lata do Brukseli. Zresztą wiąże się z tym zabawna historia: zostawiłem mu artykuły w porządku alfabetycznym i tak przesłał je do wydawnictwa, bo funkcjonował czasami w pewnego rodzaju roztargnieniu. Ale był jednocześnie niezwykle sprawnym urzędnikiem i wybitnym intelektualistą. Lubiłem jego dowcip – cięty, sarkastyczny, ale zawsze na wysokim poziomie. O pomyśle budowy Muzeum Historii Polski rozmawialiśmy we trzech: z Tomkiem i Kazimierzem Michałem Ujazdowskim.
Wystawa stała w Muzeum Historii Polski, której otwarcie zapowiada pan na 2021 r., zakończy się na Smoleńsku?
Na końcu będzie sala z multimediami, w której zostaną pokazane różne wydarzenia organizujące po 1989 r. naszą zbiorową wyobraźnię. Katastrofa smoleńska ma tu ważne miejsce, ale też śmierć Jana Pawła II, wejście do NATO i Unii Europejskiej, literacki Nobel dla Szymborskiej i Tokarczuk czy sukcesy Adama Małysza. A na końcu zapewne epidemia koronawirusa, a może też opowieść o sukcesach piłkarzy, jeśli wygramy mistrzostwa Europy.
Jest pan optymistą. Sama idea Muzeum Historii Polski ma przeciwników, ale też – trzymając się sportowej retoryki – kibiców. Profesor Jerzy Borejsza pisał cztery lata temu: „Nie przeciwstawiałbym, jak to czynią niektórzy, idei Muzeum II Wojny Światowej idei Muzeum Historii Polski. Ideę tego drugiego też popierałem jako kluczową. W Polsce jest dosyć miejsca na różne muzea, na prawdę historyczną, ale nie powinno być miejsca dla Herostratesów”.
Kiedy kanclerz Helmut Kohl tworzył berlińskie Niemieckie Muzeum Historyczne, to przeprowadził przez Bundestag uchwałę, którą poparły wszystkie partie. A do rady muzeum zostały powołane osoby związane z różnymi środowiskami politycznymi. Styl konsensualny zapewnia instytucjom większą stabilność.
Otwarcia gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej domagali się we wspólnym liście prof. Timothy Snyder i prof. Andrzej Nowak. Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN powstało – o czym przypomniał niedawno w „Tygodniku Powszechnym” prof. Dariusz Stola – w wyniku porozumienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego i SLD. Dziś trudno to wszystko sobie wyobrazić.
Od lat życie publiczne staje się coraz bardziej upolitycznione. Przestaliśmy myśleć o instytucjach kultury – zresztą nie tylko o nich – jako o polach wspólnego działania. A spory o muzea nie są ani nowe, ani tylko polskie. Zresztą projekt Muzeum Historii Polski wisiał na włosku: minister kultury Bogdan Zdrojewski, polityk PO, przymierzał się do jego likwidacji.
„Pewne jest tylko to, że Muzeum Historii Polski będzie muzeum fantazmatycznym. Nie dlatego że te lub inne obiektywne trudności opóźniły jego budowę, lecz dlatego, że kluczowa jest dla niego sama idea pamięci opóźnionej, odroczonej czy wyklętej. Historia Polski jest w tym ujęciu historią odroczoną, historią dumy represjonowanej przez wstyd” – pisze Marcin Napiórkowski w książce „Turbopatriotyzm”.
Każdy projekt tożsamościowy, a Muzeum Historii Polski takim jest, zawiera element dumy z własnej historii. Nie uważam jednak – być może różniąc się w tym z częścią środowiska konserwatywnego, z którym jestem związany – by pamięć była w ostatnich latach jakoś szczególnie represjonowana. Owszem, była w czasach komunizmu i dlatego wymaga odbudowy. I część tej pracy, np. o Katyniu, już została wykonana. Przywraca się dziedzictwo emigracji, choć wiele jej niemieszczących się w systemie III RP postaci dopiero dzisiaj jest odkrywane, jak Adam Pragier, Zygmunt Nowakowski czy Ignacy Matuszewski. Zacytowany fragment książki Napiórkowskiego interpretuję jako niechęć w ogóle do traktowania historii jako pewnego sposobu formowania tożsamości. A taka postawa jest mi obca. Większość państw odwołuje się do swojej przeszłości: w samym centrum stolicy Stanów Zjednoczonych znajduje się pomnik Jerzego Waszyngtona, a oprócz tego szereg muzeów, w tym National Museum of American History. Londyn jest jednym wielkim muzeum: historia obecna jest w budowlach i pomnikach, strojach gwardzistów czy wyglądzie taksówek. W Berlinie jest kilka wystaw poświęconych miastu w okresie zimnej wojny, która jest jednym z podstawowych elementów konstytuujących tożsamość tego miasta.
Uważam, że pojęcie „pedagogiki wstydu” jest jednym z tych, które najbardziej zaszkodziły polskiej dyskusji historycznej. Byłam przekonana, że tego bardzo złego dżina uwolnił Bronisław Wildstein. Poznaje pan, kto to napisał? „Z uporem godnym lepszej sprawy kolejne pokolenia reżyserów dowodziły swojej niezależności, wystawiając »Króla Ubu«, którego akcja dzieje się »w Polsce, czyli nigdzie«. Dzisiaj w modzie jest głośne łomotanie się we własne piersi za antysemityzm, plan Wisła, »wypędzenie«”.
Tomek Merta?
Pan i Kazimierz Michał Ujazdowski, to fragment tekstu „Odzyskać pamięć”. Nie padają w nim słowa „pedagogika wstydu”, ale opis się zgadza.
W latach 90. nasze państwo, ale też do pewnego stopnia elity, nie interesowały się kwestiami przeszłości i tożsamości. I świadczy o tym fakt, że pierwszą nowoczesną inicjatywę muzealną zrealizowano dopiero w 2004 r. – to Muzeum Powstania Warszawskiego. Dziś jesteśmy w zupełnie innym miejscu. Muzeum II Wojny Światowej, Europejskie Centrum Solidarności, POLIN i Muzeum Powstania Warszawskiego – bez względu na dyskusję, jaką wywołują – pokazują, że przebyliśmy pewną drogę. Rzadko używam pojęcia „pedagogiki” wstydu i jeśli już, to w odniesieniu do lat 90., bo uważam, że niesie ono ze sobą ryzyko potraktowania każdego krytycznego myślenia o historii w ten sposób. A ja wychowywałem się na tradycyjnej myśli konserwatywnej, której elementem jest krytyka wad narodowych. To część intelektualnej pracy, którą każde pokolenie musi wykonać.
Trudno było budować nowoczesne muzea, kiedy w latach 90. szalało bezrobocie, a państwo było biedne.
Nie zgadzam się. To nie była tylko kwestia warunków obiektywnych, ale również świadomości. W dużej mierze dominujące wówczas środowiska, które nazwiemy liberalno-lewicowymi, obawiały się historii jako – co formułował np. Adam Michnik – wehikułu odrodzenia się nacjonalizmu polskiego.
Pojęcie pedagogiki wstydu, ale też to, o czym pisał pan z Ujazdowskim, zubaża przestrzeń dla dyskusji o przeszłości. Tworzy się katalog tego, o czym można mówić, o czym nie. A pamięta pan, co prof. Andrzejowi Nowakowi pytającemu w 2001 r. „Westerplatte czy Jedwabne” odpowiedział prof. Paweł Machcewicz? „Westerplatte i Jedwabne”.
Badanie trudnych wydarzeń w przeszłości i rozmawianie o nich jest konieczne. Ale jest różnica między pamięcią a historiografią. Projekty tożsamościowe mają silny aspekt edukacyjny i opierają się na pozytywnych wydarzeniach, np. Amerykanie budują swoją pamięć na fundamencie wojny o niepodległość, uchwaleniu konstytucji, doświadczeniu II wojny światowej. Wyjątkowym przykładem są Niemcy, gdzie rozliczenie się z własną przeszłością jest częścią tożsamości.
Westerplatte i Jedwabne, powtórzę za prof. Machcewiczem. To, o czym pan mówi, jest jednym z chochołów prawicowej polityki historycznej: nikt nie czynił z Jedwabnego jedynego elementu naszej tożsamości. Co więcej, dyskusja o Jedwabnem czyniła Polskę tylko silniejszą.
I ja nie widzę nic złego w samej dyskusji o trudnych sprawach. Zajmuję jedynie w tej dyskusji określone stanowisko: jest inne niż to, które przyjął autor „Sąsiadów” Jan Tomasz Gross, który generalizuje, uważa, że antysemityzm to jeden z centralnych elementów polskiego doświadczenia II wojny, a na dodatek operuje głównie tymi źródłami, w których nie ma mowy o roli Niemców lub jest ona niewielka.
Nazwisko Grossa powtarzane jest jak mantra. Ale zapomina się, co w tej sprawie zrobił IPN, nie pamięta się o potężnej pracy pod redakcją dr. Krzysztofa Persaka i prof. Pawła Machcewicza „Wokół Jedwabnego”.
Uważam, że to bardzo dobra praca. I należało ją wykonać.
22 stycznia tego roku w RMF powiedział pan, że „Jedwabne jest sprawą kontrowersyjną”. Co jest tu kontrowersyjnego?
W rozumieniu: budzi kontrowersje. W dyskusji o Jedwabnem bliżej mi do prof. Tomasza Strzembosza niż Grossa. Ta zbrodnia odbyła się z udziałem Polaków, obawiam się, że niektórzy chętnie brali w niej udział, jednak nie podzielam tezy o powszechności antyżydowskich zachowań Polaków.
I tak Jedwabne zostanie pokazane na wystawie stałej w Muzeum Historii Polski?
Będzie ten fakt przywołany.
Ale jak?
Większość dziennikarzy pyta mnie o dwa−trzy tematy, które budzą emocje. Nie chcę zostawić nikogo z mylnym wrażeniem, że MHP zajmuje się rozstrzyganiem wszystkich trudnych sporów, w tym o Jedwabne. Na 7 tys. mkw. opowiemy o ważnych, ciekawych wydarzeniach, np. pokazując wolną elekcję – a jest to również przedmiot głębokiego sporu w historiografii – nie wchodzimy w jej ocenę, staramy się pokazać niezwykły fenomen ustrojowy: jedni opuszczą ekspozycję z poczuciem dumy, inni krytyczni. Uważam, że muzeum ma opowiadać pasjonujące historie, a nie wydawać cenzurki. Historia Polski jest dla mnie obszarem fascynacji i sam mam czasem wątpliwości, jak oceniać wydarzenia, choćby to, czy powstanie styczniowe miało sens. Nie zamierzam takich odpowiedzi nikomu udzielać, tworząc wystawę. Opowiemy o Jedwabnem – pokażemy fakty, ale narracja na pewno nie będzie biegła w kierunku orzeczenia, że wszyscy Polacy byli antysemitami.
I znów zagadka. Kto to napisał: „Właściwie zinterpretowana historia jest zatem warunkiem, a nie przeszkodą w pojednaniu”.
Ja.
„Zarówno zbrodnie, jak i zasługi muszą zostać nazwane i stać się przedmiotem zbiorowej pamięci i refleksji”. Tak, to fragment tekstu „Znaki orientacyjne”, który został opublikowany w „Więzi” 13 lat temu. Co to znaczy „właściwie zinterpretowana historia”?
Historia jest przestrzenią sporu, ale sama z siebie nie daje nam rozstrzygnięć: ze znajomości faktów nie wynikają zazwyczaj oceny zdarzeń. Są, rzecz jasna, sytuacje jednoznaczne: np. Katyń czy strajk w Stoczni Gdańskiej. Przeważnie jednak, konstruując opowieść, wybieramy lub wzmacniamy jedne elementy, inne osłabiamy lub pomijamy: robimy tak niezależnie od tego, czy jesteśmy bardziej konserwatywni, czy liberalni. Można skonstruować taką historię – do pewnego stopnia prawdziwą – że zawsze byliśmy przedmiotem opresji Niemiec i Rosji, ale można też, przywołując np. list biskupów polskich do niemieckich z 1965 r., pokazać historię stosunków polsko-niemieckich jako proces prowadzący od zbrodni przez dialog do pojednania. I jestem za szukaniem takiego sposobu widzenia historii, który nie omijając bolesnych spraw, otwiera drogi do porozumienia – z Niemcami, Ukraińcami, Żydami czy Rosjanami. Choć mam świadomość, że często ten dialog jest bardzo trudny, a np. z Moskwą dziś wręcz niemożliwy. Ale może za kilka lat coś się zmieni.
„III Rzeczpospolita nie jest niestety dobrze przygotowana do »bitwy o pamięć«. Nazbyt pośpiesznie »wybierając przyszłość«, część elit politycznych i intelektualnych uznało, że polityka historyczna jest czystym anachronizmem, któremu nie warto poświęcać zbyt wiele czasu i energii” – pisał pan w 2005 r. razem z Tomaszem Mertą we wstępie do pracy „Pamięć i odpowiedzialność”. Rozłóżmy ten fragment na czynniki pierwsze. Tworząc określoną teorię polityki historycznej, ustawiali się panowie w mocnej kontrze do hasła Aleksandra Kwaśniewskiego „Wybierzmy przyszłość”.
Nie tylko my. Takie inicjatywy jak Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku również.
A teraz mnie pan zaskoczył, wymieniając jako przykład Muzeum II Wojny Światowej. I dochodzimy do sedna zacytowanego tekstu: czy nie stawiał pan w książce „Pamięć i odpowiedzialność” tezy, że elita III RP zaniedbała historię? Przecież, jak sam pan zauważył, projekt tego muzeum dowodzi czegoś innego.
A czy to muzeum było tworzone przez te same elity, które budowały III RP? W wielu sprawach różnię się od Pawła Machcewicza, ale jednak on współtworzył również IPN. I jak oceniać jego wystawę? Odpowiedzi na to drugie się nie podejmuję, bo tworzyli ją moi koledzy po fachu i ze studiów, niezręcznie się także czuję, recenzując ją, podczas gdy sam pracuję nad ekspozycją w MHP.
W RMF mówił pan: „Próbujemy pokazać II wojnę światową z polskiego punktu widzenia”. Według prawicowych krytyków brakowało go w Gdańsku – używają dokładnie takiej samej frazy jak pan, co nie pokrywa się z rzeczywistością, bo od początku twórcy zbudowanego tam muzeum akcentowali to, że chcą pokazać wyjątkowość polskiego doświadczenia w okresie II wojny, a więc okupacji przez dwa państwa totalitarne. Co to w ogóle znaczy „polski punkt widzenia”?
Kilka zagadnień pozostaje niezrozumiane w świecie. Dominuje model narracji nazywany przez historyka Normana Daviesa „alianckim”: Związek Sowiecki jest w niej jednym z tych dobrych, co nie pokrywa się z doświadczeniem środkowoeuropejskim. I druga rzecz: przebija się głównie opowieść o Polsce antysemickiej, a to bardzo niesprawiedliwe. Przypominanie o Żegocie, Janie Karskim, odkrycie listy Ładosia i postaci rotmistrza Witolda Pileckiego dają nam inną opowieść. Być może – co do zasady – powinniśmy się zgodzić, że o ile potrzeba wiedzy na temat trudnych aspektów przeszłości narodu dla debaty wewnętrznej, to jeśli chodzi o zewnętrzną politykę historyczną, należy ją ukierunkować na zwalczanie dość powszechnej ignorancji dotyczącej naszych pozytywnych dokonań, nie tylko w okresie II wojny światowej.
Razem z Tomaszem Mertą zarzucał pan III RP – wracając do fragmentu tekstu, o którym teraz rozmawiamy – złe przygotowanie do „bitwy o pamięć”. Mamy rządy PiS: teraz jesteśmy dobrze przygotowani? 100. rocznica odzyskania niepodległości była organizowana na ostatnią chwilę. Przychylam się do opinii prof. Machcewicza, który w „Gazecie Wyborczej” pisał, że obchody 80. rocznicy wybuchu II wojny zostały sprowadzone do daremnego oczekiwania na przylot Donalda Trumpa. O nowelizacji ustawy o IPN nie wspominając.
Nie byłem entuzjastą tej noweli, a przynajmniej nie w tym kształcie. Natomiast jeśli chodzi o dwa inne przywołane przykłady, to mam inny punkt widzenia. 100. rocznica odzyskania niepodległości to tysiące inicjatyw lokalnych, udany koncert na Stadionie Narodowym, kilka znakomitych wystaw. Nie mam niedosytu. Oczywiście, żałuję, że nie udało się otworzyć Muzeum Józefa Piłsudskiego czy MHP – wierzę, że byłoby to możliwe, gdyby zielone światło dla tych inwestycji zapaliło się kilka lat wcześniej. Ale obie placówki budują się i ich program jest mocno z tą rocznicą związany.
Ale czy Polska była przygotowana na ataki Władimira Putina? One na pewno będą się powtarzać.
Uważam, że wyszliśmy z nich obronną ręką: śledziłem światową prasę i wybrzmiał w niej polski punkt widzenia, właśnie dlatego, że pewna praca została przez nas wykonana. To zasługa m.in. działalności Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum II Wojny Światowej oraz Muzeum Auschwitz-Birkenau, ale też Europejskiej Sieci Pamięć i Solidarność, w której Polska odgrywa ważną rolę. Nasza racja wybrzmiała znacznie głośniej niż rosyjska, a więc nie jesteśmy na straconej pozycji.
Myślę, że zgodzimy się,
że prezydent Andrzej Duda podjął dobrą decyzję, nie lecąc na Forum Holokaustu w Izraelu, zorganizowane z okazji 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau.
Zdecydowanie.
Jeszcze jedna zagadka? „Czy możliwe jest uczynienie historii naprawdę żywą, stale obecną w umysłach i sercach obywateli, a nie tylko poddaną rytualizacji w monotonnym cyklu oficjalnych rocznic i ceremonii”.
Tomek Merta.
To pan i Ujazdowski. Zastanawiam się, nieco wbrew sobie, czy historii nie jest w naszej przestrzeni publicznej za dużo? W jednym z moich ulubionych wierszy „Rozważania o problemie narodu” Zbigniew Herbert pisał: „Chciałbym nareszcie wiedzieć/ gdzie kończy się wmówienie/ a zaczyna związek realny/ czy wskutek przeżyć historycznych/ nie staliśmy się psychicznie skrzywieni”.
„Więc na koniec w formie testamentu/ żeby wiadome było:/ buntowałem się/ ale sądzę że ten okrwawiony węzeł/ powinien być ostatnim jaki/ wyzwalający się/ potarga”. I z tym się zgadzam: każdy naród z trudną przeszłością, a taką ma właśnie Polska, ma rodzaj obsesji historycznej. To nasze przekleństwo, a zarazem skarb. Ale rozumiem ludzi będących z tym w konflikcie. Jednak historia jest ostatnią rzeczą, której bym się pozbywał. Trudno powiedzieć, ile jeszcze będzie trwało przepracowywanie traum narodowych, żebyśmy wrócili do bardziej zrównoważonego stosunku do przeszłości. Byłbym jednak daleki od mówienia, że ci, którzy szarpią się z polskością, są wyzbyci patriotyzmu. Trzeba dyskutować również z tymi, którzy są Polakami wątpiącymi, przeżywającymi rozterki tożsamościowe. Polska historia jest na tyle wielowątkowa, że mogą się w niej odnaleźć. Przywróciłem w serii wydawniczej „100-lecie Niepodległości. Pamiętniki i wspomnienia” Muzeum Historii Polski wiele tekstów fundamentalnych dla lewicowej tradycji patriotycznej. Muzeum Historii Polski przypomniało i wydało m.in. Ignacego Daszyńskiego, Jędrzeja Moraczewskiego czy Adama Pragiera.
„Szarpanie się z polskością” – bardzo ładnie powiedziane. Witold Gombrowicz pisał: „Jestem okropnie polski i okropnie przeciw Polsce zbuntowany”. A komentując rzecz z przymrużeniem oka ulubionym cytatem „Wiadomości” TVP: „Polska to nienormalność” – to oczywiście Donald Tusk.
To cytat uwielbiany zarówno przez jego zwolenników, jak i przeciwników. Słabo brzmi.
Zdania na temat tego, czy uprawiać politykę historyczną, są podzielone. Zresztą dookreślenia wymaga samo pojęcie – w dyskusji pojawią się jeszcze dwa: polityka pamięci i historia publiczna. Profesor Jacek Chrobaczyński, przeciwny idei polityki historycznej, pisał niegdyś, że nie ma polityki chemicznej czy matematycznej.
Polityka pamięci jest pojęciem bardziej precyzyjnym. Historia jako nauka powinna być możliwie jak najodleglejsza od polityki, lecz państwo ma prawo eksponować treści ważne dla wspólnoty. Politykę pamięci należy uprawiać, bo abdykacja jest również pewnego rodzaju polityką, bo przyjmuje się wówczas to, co inni chcą o nas powiedzieć. Ale powinna być bardziej zniuansowana: jestem zdania, że jeśli polityka pamięci ma prowadzić do umocnienia, a nie konfliktowania, musi być dialogiem oraz dyskusją, przedstawianiem własnych racji i wsłuchiwaniem się w słowa innych. Natomiast niebezpieczeństwem – tkwiącym w każdym rodzaju polityki – są nadużycia. Polityka pamięci powinna być narzędziem służącym wyartykułowaniu polskiego punktu widzenia na zewnątrz albo umacnianiu świadomości historycznej do wewnątrz, a nie narzędziem w sporach między partiami. Choć, bądźmy realistami, jakiś element starcia wokół historii zawsze występuje. Paradoksalnie uważam, że polska polityka pamięci i nasze wyobrażenia o przeszłości są znacznie bardziej spójne niż w wielu innych krajach.
To bardzo wspólnotowe, republikańskie, co pan mówi. Tylko co się stało z tymi wartościami – ideą budowania wspólnoty w oparciu o historię bliską Ośrodkowi Myśli Politycznej, z którym współpracowaliście pan, Tomasz Merta i Kazimierz Michał Ujazdowski? Bo w 2020 r. historia służy do wykluczania.
Jeśli istnieje takie wrażenie, to wynika z polaryzacji sceny politycznej. Coraz mniej miejsca jest dla osób i instytucji, które starają się nie angażować w politykę. I to poważniejszy problem niż taki czy inny kształt polityki historycznej. Polityka z natury rzeczy jest sporem. Pytanie, czy zbudujemy strefy wspólne? I na ile politycy mają świadomość tego, że takich wspólnych miejsc potrzebujemy? Jakie instytucje powinny funkcjonować niezależnie od kadencji zmieniających się rządów? Uzgadnianie pewnych pól porozumienia między władzą i opozycją byłoby lepsze dla nas wszystkich. Politycy lubią zawłaszczać, ale patrząc od strony władzy, widać, że kiedy przeprowadzane są nominacje lege artis nowych szefów pewnych instytucji, widzimy oburzenie, kiedy otrzymują je przedstawiciele innych niż „nasze” środowisk. Dobrze byłoby, żeby decydenci w końcu rozumieli, że są obszary życia publicznego, które powinny podlegać konsensusowi, a z drugiej strony żeby pamiętać, iż polityka ma swoje reguły i demokratyczny rząd ma prawo prowadzić własną politykę.
Trzeba dyskutować również z tymi, którzy są Polakami wątpiącymi, przeżywającymi rozterki tożsamościowe. Polska historia jest na tyle wielowątkowa, że mogą się w niej odnaleźć