Andrzej Duda wciąż nie prowadzi kampanii na pełną skalę. Ale już nam powiedział, jakim chce być prezydentem w drugiej kadencji.
Magazyn DGP. Okładka 10.01.2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Uparł się, nie chciał, nie wiadomo dlaczego – tak ważny polityk PiS skwitował efekty namawiania prezydenta Andrzeja Dudy do osobistego zabrania głosu po ataku Putina na Polskę.
– Zachęcali go do wystąpienia prawie wszyscy ludzie jego „dworu”, za wyjątkiem Krzysztofa Szczerskiego – precyzuje jeden ze współpracowników głowy państwa. Tłumaczy, że prezydent nie lubi nagłych zmian w poczynionych wcześniej planach. Co więcej, Duda poczuł się nagabywany przez opozycję, a wręcz dotknięty obcesowym wzywaniem go do tablicy przez Małgorzatę Kidawę-Błońską.

Bez gryzienia trawy

I w tym przypadku merytorycznie miał rację. Zupełnie wystarczyło stanowisko premiera Morawieckiego. Więcej nawet: żądanie, aby głos koniecznie zabrał prezydent, dowartościowywało Putina. Opozycja wytworzyła psychozę nieobecnej głowy państwa po to, aby poczuć grunt pod nogami w kampanii, aby wreszcie ją zacząć, aby znaleźć temat.
Jednak dla Andrzeja Dudy to była okazja, żeby o sobie przypomnieć. Dzięki niej twardy odpór dany Rosji kojarzono by właśnie z nim. Tylko że prezydent ma zamiar prowadzić kampanię we własnym tempie. Jest przekonany, że podróżami po kraju zapewnił już sobie spokojną obecność w sercach i umysłach Polaków. Dlaczego ma przerywać zimowe wakacje? Bo ktoś go nazywa dodatkiem do nart? Nie musi już gryźć trawy jak pięć lat temu.
Jeden z prezydenckich ministrów wykłada rozumowanie dominujące w pałacu: – W pierwszej turze Andrzej i tak będzie pierwszy. A w drugiej? Wątpliwe, aby Kidawa -Błońska, typ wielkomiejskiej liberałki, pozyskała cały elektorat PSL czy choćby lewicy. Lewicowcy mogą zostać w domu. Część elektoratu Kosiniaka-Kamysza może nawet zagłosować na urzędującego prezydenta. A gdy dodać wyborców prawicowej Konfederacji, widać zarys bezpiecznej górki.
Mocne argumenty. Czy ta pewność siebie nie jest jednak zdradliwa? Bronisław Komorowski także miał ileś racjonalnych przesłanek, aby być przekonanym o swojej wiecznej hegemonii. Wszystko załamało się pod naporem zdarzeń, którym zawsze warto pomóc.
Ze strony partyjnej centrali na Nowogrodzkiej popłynęła do prezydenta jedna sugestia: w jego sztabie wyborczym ma nie być Marcina Mastalerka, który podpadł prezesowi Kaczyńskiemu podczas kampanii w 2015 r. Rzecz w tym, że na razie żaden sztab nie istnieje. Prezydent na ponad cztery miesiące przed wyborami jest pewien, że jego normalna aktywność wystarczy. Nie ma sensu niczego dodatkowo wymyślać. Jakość konkurentów utwierdza go w przekonaniu, że ma rację.
Na przykład amerykańscy prezydenci walczący o reelekcję zawsze starali się wytwarzać wrażenie, że w czasie kampanii „zwyczajnie pracują”. Naturalnie polska głowa państwa jest w zupełnie innej pozycji, bo przy słabości ustrojowej urzędu musi o sobie choć trochę poprzypominać wyborcom. Ale przyjmijmy, że mamy do czynienia z naturalnym faworytem, który musi raczej się pilnować, żeby czegoś nie popsuć, niż nieustannie narzucać Polakom. I tak dostrzegamy w rozmaitych decyzjach Andrzeja Dudy z ostatniego czasu rys co najmniej kontrowersyjny, nacechowany ryzykiem. Choć dający się wytłumaczyć.

Nie szukać kompromisu

Oto przy okazji groźby wojny w Iranie, a również w obliczu dylematu, czy jechać do Izraela, aby stać się tłem dla putinowskiej propagandy, Andrzej Duda odmówił zwołania Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Zamiast tego wybrał Radę Gabinetową, czyli konsultację z „własnym” rządem. Rzecz w tym, że sytuacja normalna nie jest. Jeśli nie ten moment dziejowy, to który nadaje się do tego, by spróbować poszukać szerszego kompromisu w polityce zagranicznej?
I znów ludzie Dudy podają prozaiczne uzasadnienia. Prezydent poczuł się urażony tym, jak po wypowiedziach Putina szpilki wbijała mu opozycja. Przekonany, że RBN stanie się widownią tej krytyki, wolał nie dawać do niej sposobności.
Tyle że można sobie w teorii wyobrazić sytuację, kiedy to Duda rozgrywa opozycję. Między jej czołowymi politykami widać było dysonans. Donald Tusk nawoływał z oddali do transatlantyckiej solidarności, choćby i z zaciśniętymi zębami. W Polsce Bartłomiej Sienkiewicz, jeden z sześciu kandydatów na lidera Platformy, pytał na Twitterze Dudę, czy wyśle wojsko do Iranu.
Ta druga, harcownicza postawa nie była jednak aż tak bardzo masowa. Tym bardziej w przypadku pytania, jak się zachować wobec imprezy zwołanej w Tel Awiwie przez Mosze Kantora (rosyjski oligarcha i filantrop, prezydent Europejskiego Kongresu Żydowskiego – red.). Owszem, padały rytualne zaklęcia, że dyplomacja PiS sama jest sobie winna, ale postawieni przed koniecznością zajęcia stanowiska liderzy opozycji (pomijam szczególny przypadek Lewicy) mogliby z siebie wyksztusić zdawkowe wyrazy państwowej solidarności. Można by wręcz wywołać podział wewnątrz zwykle tak zwartej opozycyjnej kohorty. Gdyby zaś niczego z siebie nie wydusili, można by ich o to potem obwiniać. Tak czy inaczej byłby to punkt dla Andrzeja Dudy. Prezydent na taki popis dyplomacji zdobyć się jednak nie chciał. I chyba nie potrafił, nigdy wszak tego nie trenował. Faktycznie RBN nie zwoływał od 2016 r.
Mowa tu o jego ewentualnych korzyściach doraźnych, ale wypada też wspomnieć o czymś, co mogłoby być wspólną korzyścią Polski. W tym przypadku byłby nią nawet częściowy konsensus. Prezydent miałby i kawałek chwały, i realną zasługę.

Nie korektor, a Komorowski

Fakt, że się na to nie zdobył, wynika z sumy odruchów. Stało się to też częścią jego strategii. W 2017 r. nazwałem go korektorem rewolucji. Wtedy podjął starcie z własnym obozem o kształt ustaw sądowych. Akurat w tej sferze osiągnął niewiele, ale można wskazać kilka momentów, kiedy realnie taką rolę odegrał. Choćby w lipcu 2017 r., tuż przed tamtą bratobójczą wojną, gdy zawetował ustawę o regionalnych izbach obrachunkowych. Zahamował tym samym ustrojową ekspansję obozu rządzącego w kierunku większej kontroli nad samorządami. Zdawało się nawet, że może liczyć na nieformalny sojusz z samorządowcami, a przynajmniej z ich częścią.
Kolejny moment, już bardziej wewnętrznej rozgrywki, to udział prezydenta w wysadzeniu z siodła, czyli z MON, Antoniego Macierewicza. W tym przypadku Andrzej Duda bardziej się bronił, niż atakował. Z drugiej strony posłużył jako zasłona dymna dla lidera PiS, który miał już dość chaotycznego, aroganckiego, skłóconego ze wszystkimi – także z Amerykanami – ministra. Nie zmienia to faktu, że czynny udział w popychaniu Polski na tory normalności pozostanie na zawsze zasługą tego prezydenta.
Paradoks polega jednak na tym, że dziś na takie „osiągnięcia” Andrzej Duda nie może się powoływać. W 2018 r. obrał kurs na niwelowanie różnic z dawnymi kolegami. Ci latem tamtego roku dwukrotnie przypomnieli mu, gdzie jego miejsce. Raz – odrzucając w Senacie jego skądinąd nieprzemyślaną, choć biorącą się ze szczerych emocji inicjatywę referendum konstytucyjnego. Drugi – bardziej dyskretnie – kiedy to on miał przywieść z Australii dwie fregaty rakietowe Adelaide, a premier Morawiecki zablokował transakcję. Nawet na polu obronności, po części przynależnym prezydentowi, siła rządu opartego na większości parlamentarnej, czyli w praktyce na woli Kaczyńskiego, okazała się decydująca.
Ludziom, którzy szydzą dziś z uległości Andrzeja Dudy, przypominam, że prezydent silniejszy lub bardziej aktywny, w sprzeczności z założeniami ustroju, niekoniecznie jest receptą na polityczną wartość dodaną. Ci sami, którzy zarzucali mu bierność, krzyczeliby „kłócą się!” albo tropili rzekome ustawki między różnymi ośrodkami władzy. Od początku zresztą okazywali Dudzie pogardę, nie zachęcając go w najmniejszym stopniu do grania z rzeczywistością. W koncepcji opozycji totalnej obóz rządzący musiał być monolitem spychanym w całości, łącznie z taką czy inną głową państwa, w otchłań delegitymizacji.
Andrzej Duda realizuje z grubsza podobny model prezydentury jak Bronisław Komorowski. Różne są polityczne okoliczności, ale analogiczny stopień niezależności lub zależności od własnego obozu. Komorowski nie miał na swoim koncie nawet tych kilku emancypacyjnych wierzgnięć, na jakie pozwolił sobie obecny prezydent. Oczywiście gwoli sprawiedliwości trzeba przypomnieć, że w kampanii 2015 r. to Duda krytykował Komorowskiego jako polityka biernego i chodzącego na pasku swojej partii.
W teorii można sobie wyobrazić, że podczas pierwszej kadencji mógł szukać dla siebie przestrzeni w jakichś tematach. Miał monitorować ze swojej kancelarii reformę edukacji, lecz nic z tego nie wyszło. Na chwilę otworzył pałac dla krytyków Gowinowej reformy szkół wyższych. Ale potem podpisał ustawę, tłumacząc, że Gowin groził zerwaniem koalicji. Jeśli dziś zapowiada inicjatywę dotyczącą ochrony zdrowia – konkretnie ustawę o centrach zdrowia dla osób 75 plus – to ani nie dotyka istoty problemów tej szczególnie zabagnionej sfery, ani nie umie przekonać, dlaczego zajął się tym tematem dopiero teraz. A zajął się, bo wszyscy chętnie po niego sięgają, także i w nowej kampanii.
Rzeczy, które przeforsował, były tak drobne, że nawet jego ludzie nie mieli cierpliwości do ich reklamowania. Jak w przypadku przyjętej latem 2019 r. ustawy o centrach usług społecznych, w teorii prezentu dla gmin. Tam gdzie miał konkretne zobowiązania wyborcze, przede wszystkim wobec frankowiczów, nie był w stanie swoich obietnic zrealizować. Rząd i większość parlamentarna zniekształciły jego propozycje. Nawet ich specjalnie nie bronił.

Przełykanie Piotrowicza

Pozostała mu pozycja w dyplomacji, przede wszystkim w relacjach z USA i NATO, oraz rola kustosza pamięci narodowej. Pełnił ją skądinąd nienagannie, co chyba stało się jedną z najważniejszych przyczyn szerszego poparcia niż czysto partyjne. A dlaczego o niewiele rzeczy się kłócił? Dlaczego nie sypał projektami ustaw? Dlaczego tak rzadko sięgał już nawet nie po weto, a choćby po orędzia?
Z wielu powodów. Nie jest typem polityka interesującego się wszystkimi sferami rzeczywistości, szukającym o nich informacji, jak choćby Jarosław Kaczyński. Nie był w stanie i nie chciał gromadzić w swojej kancelarii speców od wszystkich dziedzin. Mógłby się narazić na zarzut, że próbuje dublować funkcje rządu. W końcu wygrał jako kandydat obozu, który z różnych przyczyn zachował naturę oblężonej twierdzy. Każdy spór w obrębie Zjednoczonej Prawicy urastał do rangi ostatecznego dramatu. Doświadczenie lata 2017 r., gdy Dudę lżono na prawicowych portalach, musiało być dla niego tak traumatyczne, że potem wolał dmuchać na zimne, jak mamiono go pokusą zganienia jakiegoś nieważnego ministra, z perspektywą nabicia sobie kilku punktów.
Paradoksalnie najbardziej wyrównał szeregi z własnym obozem wtedy, kiedy mógł sobie pozwolić na największą samodzielność. Jesienią 2019 r. nie było już mowy o fochach prezesa, o pomrukach, że na Nowogrodzkiej wymyśli się innego kandydata. Wcześniej czasami tym grano, na wyrost, ale jednak. Teraz prawica jest skazana na bezwarunkowe pomaganie Dudzie, bo jeśli ten przegra wybory, kierowana przez nią machina państwowa będzie bliska zablokowania. Skądinąd perspektywa jego porażki to naprawdę zapowiedź co najmniej rocznego chaosu o niewiadomych skutkach.
To wtedy jednak Andrzej Duda idzie na największe kompromisy. Nie decyduje się na polityczne (prawnych nie miał) instrumenty ewentualnego powstrzymania kandydatur Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza. Choć każdy, kto go zna, wie, jak bardzo nie lubi grubiaństwa i jak mocno wierzy w antykomunistyczne argumenty, których używano wobec byłego prokuratora z Jasła. Równocześnie z dawnego miękkiego krytyka, a potem biernego żyranta reformy sądownictwa, staje się głównym głosem ataku na „kastę”, wyraźnie przebijającym partyjnych pisowców.
W pałacu rozważano przez moment opór wobec nowych sędziów TK. Ale zrezygnowano szybko – pewnie historia uchyli kiedyś rąbka tajemnicy odnośnie do okoliczności. W przypadku wojny z sędziami mówi się z kolei o argumencie politycznej korzyści. Prezydent i jego otoczenie mieliby chcieć zyskać na nastrojach – jak ujawniły sondaże, m.in. te publikowane przez DGP – bardzo „kaście” nieprzychylnych.
Możliwe, że w tym drugim przypadku tłumaczenie jest zanadto makiaweliczne. Prezydent w swoich poglądach na naturę środowiska sędziowskiego jest nieodrodnym pisowcem, a emocje buzują w nim tym większe, im więcej ciosów ze strony prawniczego środowiska padało na niego od chwili rozpoczęcia kadencji (przypadek protekcjonalnych wypowiedzi jego promotora prof. Jana Zimmermana). To raczej weta z 2017 r. wymagały od niego samozaparcia. Wtedy się na nie zdobył. Czy w imię powstrzymania rozrostu potęgi dawnego rywala Zbigniewa Ziobry? Czy z przekonania, że racje nie rozkładają się w tym sporze zerojedynkowo, a zawłaszczenie kontroli nad sądami przez obóz rządzący nie sprzyja stabilności i zdrowiu państwa?
Dziś niewiele z tego zostało. Refleksja prezydenta nie bardzo się różni od refleksji Antoniego Macierewicza mówiącego o zastępowaniu sędziów moskiewskich polskimi. Nie wiemy, czy pełne utożsamienie się z twardą linią własnego obozu przyniesie prezydentowi korzyść wyborczą czy stratę. Może to pierwsze, bo ludzie nie lubią sędziów, a może to drugie, bo linia Dudy jawi się jako stricte partyjna. Prezydent jako prawnik bywający na Zachodzie musi jednak widzieć, że spór o prawomocność polskich sędziów, z udziałem zagranicznych instytucji, jest bombą z opóźnionym zapłonem. I że nie da się jej rozbroić, wyłącznie wymachując szabelką.
Zaraz po zakończeniu kampanii parlamentarnej Duda znów ruszył w Polskę. Z jednym przesłaniem: wychwalania, ile dała Polakom prospołeczna polityka PiS. Robił to w gruncie rzeczy cały czas, nawet wtedy, kiedy na internetowych forach wyklinano go jako zdrajcę PiS. Teraz jednak, w przededniu własnej kampanii, szczególnie wyraźnie widać przez to brak choćby szczątkowej własnej agendy.

Bezpieczne miejsce prezydenta

Można spekulować, że kryje się za tym kalkulacja. Własny, niezrażony flirtami z opozycją elektorat wydaje się mu najpewniejszy, a resztę się jakoś dobierze, korzystając z logiki drugiej tury. Nawet z wyborców Konfederacji, której działacze mówili o nim „prezydent Andrzej Juda”. Ale w tej chwili nikt w prezydenckim pałacu nie analizuje szczegółowo badań, nie dokonuje przeliczeń.
Liczy się odruch. Powrót do swoich, sięgnięcie do korzeni, wydaje się prezydentowi najbezpieczniejsze. Można by mu podsuwać myśl, że to kontrolowany bunt w sprawie Piotrowicza czy nawiązanie z opozycją ponadpartyjnego dialogu w sprawach międzynarodowych otworzyłyby go na nowe przestrzenie. Dałyby nowych wyborców, wytrąciły przeciwnikom broń z ręki. Z perspektywy Dudy to jednak ryzyko.
Wprowadzony do pałacu z niewielkim doświadczeniem, nigdy nie gustował w szukaniu nowych szlaków. Reszty dopełniła logika polaryzacji. Prezydentowi mogło się zdawać, że ma do wyboru tylko dwa swoje wizerunki. Ten czarny, niesprawiedliwy: ohydnego, niezasługującego na podanie ręki, sługusa Kaczora. Człowieka, któremu wypomina się każdą odzywkę, a niewinny żart przedstawia jako przejaw rasizmu. I ten biały: dzielnego młodego człowieka, kochanego przez panie w moherowych beretach za kroczenie w awangardzie nowej Polski.
Fakt, że tę drugą legendę budują także ci, którzy przez chwilę, zwłaszcza w 2017 r., obrzucali go błotem… Trudno. Grunt, że na koniec odnalazło się swoje miejsce. A może trzeba było szukać trzeciego wizerunku? Nie, to w obecnej Polsce za skomplikowane.
Pewnie ludzie prezydenta zdołają powołać sztab wyborczy z prawdziwego zdarzenia. Możliwe też, że strategia „najpierw swoi, potem ewentualnie inni wyborcy” przyniesie jednak sukces. Czyli kolejną kadencję.
Tyle że jakaś szansa zostanie zmarnowana. To ten prezydent, człowiek otrzaskany z Zachodem, zięć liberalnego poety, nieobciążony emocjami z lat 90., miał szansę na korektę linii swego obozu. Pomimo braku formalnych podstaw, samymi słowami, które w polityce są ważnym orężem. Po to choćby, aby każdy kolejny konflikt nie zmieniał się od razu w zimną wojnę. Aby Polska nie doznawała nieustających zagranicznych upokorzeń, a ewentualna zmiana władzy nie groziła najbardziej brutalną kontrrewolucją. Z wielu powodów, dla których kompromis w polityce jest czasem potrzebny. Odmowa zwołania RBN to odmowa uznania tego faktu.
Opozycja nigdy nie widziała go w roli arbitra, ale on zrezygnował z niej definitywnie teraz. Jest co najwyżej szansa na ładne i szczerze wypowiadane deklaracje o tradycji wielonarodowej Rzeczpospolitej, o dorobku wszystkich ekip III RP, o tym, że zgoda buduje. Prezydent nie jest prawicowym zakapiorem.
Ci, którzy wyrażają nadzieję, że w drugiej kadencji Duda – o ile wygra – będzie inny, przecierający nowe szlaki, raczej się mylą. Zmienią się okoliczności, ale nie zmieni atmosfera. Narządy nieużywane ulegają redukcji, nie rozwojowi. Będzie to kadencja zapewne podobna do pierwszej. Z miłym stylem osobistym, bo prezydent jest osobą miłą, ale chyba niezdolną do wywołania przełomu. Jest człowiekiem na miarę projektu polskiej prezydentury, ale można poza nią przecież zawsze wykroczyć. Jeśli się chce i umie ryzykować.