Nie kontrolują już żadnego terenu. Szeregi mają przetrzebione, poluje na nich pół świata i właśnie zabito ich lidera. Ale myli się ten, kto spisuje Państwo Islamskie na straty.
Magazyn DGP z 31 października 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Wiedzą o tym doskonale mieszkańcy wschodniej Syrii – regionu, który znalazł się w obrębie samozwańczego kalifatu – quasi-państwowego tworu, jaki bojownikom spod charakterystycznego, czarnego banneru udało się wykroić na Bliskim Wschodzie w latach 2014–2019. Państwo Islamskie nie daje tam o sobie zapomnieć, chociaż żołnierze Abu Bakra al-Baghdadiego zostali wykurzeni z ostatnich kontrolowanych przez siebie miejscowości w pierwszej połowie tego roku i większość z nich przebywa w obozach.
Pomimo tego organizacja wciąż ma na wolności swoich zwolenników, a być może nawet nieschwytanych bojowników. Dzień po ogłoszeniu przez Donalda Trumpa, że amerykańskim siłom specjalnym udało się zabić lidera Państwa Islamskiego, ktoś rozrzucił po okolicy Dajr az-Zaur – jednego z miast regionu – ulotki grożące śmiercią wszystkim, którzy odważą się współpracować ze zwalczającymi islamistów Kurdami.
Wskazuje to na fakt, że chociaż Al-Baghdadi – używając słów Trumpa – „zdechł jak pies”, to jego zgon nie jest śmiertelnym ciosem dla całej organizacji. Warto w tym kontekście pamiętać o lekcji z końca trwającego 10 lat polowania na Osamę bin Ladena: Al-Kaida wciąż istnieje i ma się nieźle. Od czasu śmierci swojego przywódcy udało jej się zbudować solidne przyczółki w Somalii, Syrii oraz Iraku. Ten ostatni później przekształcił się w Państwo Islamskie.

Kalif ukryty w cieniu

Chociaż śmierć lidera oznacza zakłócenie dla każdej organizacji, to w przypadku Państwa Islamskiego może być ono mniejsze, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Wszystko przez to, że Abu Bakr al-Baghdadi dołożył wszelkich starań, aby jego osoba nie stała się symbolem ISIS. I chociaż w 2014 r. obwołał się kalifem – stojącym na czele kalifatu, organizmu będącego polityczną, realną manifestacją jedności wszystkich muzułmanów – to jednak jego obecność w przekazach samej organizacji jest mocno ograniczona.
Tak naprawdę samozwańczy przywódca islamistów publicznie wystąpił dwa razy – w 2014 r. w mosulskim meczecie po zdobyciu miasta (wówczas obwołał się liderem wszystkich muzułmanów) oraz w kwietniu tego roku, wzywając do mobilizacji wszystkich swoich zwolenników. Poza tym nie występował ani w filmowych materiałach propagandowych, ani na łamach kolportowanego w sieci czasopisma „Dabiq”. I chociaż to ostatnie przemycało dużo wątków kluczowych dla pozycji Al-Baghdadiego jako kalifa, to raczej nie szafowało jego naukami. Cel tego zabiegu był prosty: przygotować czytelnika na czas, kiedy go zabraknie.
Jak niewielkim problemem dla organizacji jest sukcesja, niech świadczy fakt, że eksperci zaczęli tworzyć giełdę nazwisk właściwie tuż po śmierci samozwańczego przywódcy. Najbardziej prawdopodobnym kandydatem jest Abu Abdullah al-Hassani, numer dwa w ISIS, który piastuje swoje stanowisko od 2010 r. – to wówczas, po śmierci poprzedniego kierownictwa, wraz z Al-Baghdadim został awansowany na szczyt organizacji nazywającej się wówczas jeszcze „Al-Kaidą w Iraku”. Zresztą same amerykańskie służby przyznały, że dysponują listą kilku potencjalnych następców.

Kiepskie perspektywy

Państwo Islamskie nigdzie się nie wybiera także dlatego, że na Bliskim Wschodzie wciąż istnieją warunki, które pozwoliły tej organizacji osiągnąć tak niebywały sukces. Zarówno Irak, jak i Syria to państwa słabe, z kiepskimi strukturami, wszechobecną korupcją i powszechnym bezprawiem. Syria po ośmiu latach wojny domowej jest krajem leżącym w gruzach – szacuje się, że koszty jego odbudowy wyniosą kilkaset miliardów dolarów. Irak, mimo znacznych zasobów ropy naftowej, nie może rozkręcić swojej gospodarki, czego efektem są np. trwające od dwóch miesięcy protesty uliczne. Terroryzm w takich warunkach nie będzie miał problemów z werbunkiem nowych rekrutów.
Na słabości państwa nakładają się jeszcze napięcia na tle etnicznym i religijnym – zwłaszcza w Iraku, gdzie konflikt między zamieszkującymi kraj sunnitami i szyitami nabrał ostrości po obaleniu Saddama Husajna, m.in. za sprawą działań poinwazyjnych władz w Bagdadzie (szczególnie fatalnie zapisał się tutaj były szyicki premier Nuri al-Maliki, którego przemoc wobec sunnitów pchnęła wielu z nich prosto w objęcia Państwa Islamskiego).
Do tego dochodzi demografia: już teraz prawie jedna piąta z 32 mln mieszkańców Iraku to ludzie młodzi i nic nie zapowiada, żeby miało się to zmienić. Jeszcze przed połową wieku ludność kraju może osiągnąć 50 mln. Kulejąca gospodarka nie jest w stanie wchłonąć takiej liczby pracowników, więc będą szukać szczęścia gdzie indziej. Teraz wychodzą na ulice, co dodatkowo destabilizuje słabe państwo i potęguje wrażenie niesprawiedliwości (siły porządkowe zabiły wielu demonstrantów, a mimo to rząd ociągał się z powołaniem komisji, która ma zbadać, kto jest odpowiedzialny za ich śmierć). Dokładnie w takich warunkach terrorystom z ISIS funkcjonuje się najlepiej.
Państwo Islamskie jest też silne siłą swoich sympatyków spoza obszarów samozwańczego kalifatu. O ile bojowników walczących o utrzymanie quasi-państwa w większości udało się wyłapać, o tyle członków organizacji działających poza jego terenem już niekoniecznie. Niech świadczy o tym fakt, że w Syrii i Iraku ISIS wciąż organizuje zamachy terrorystyczne.
Jak podają eksperci Washington Institute for Near East Policy (WINEP), od utraty ostatniej twierdzy pod koniec marca br. aż do października – czyli przez siedem miesięcy – Państwo Islamskie zorganizowało setki ataków. Tylko we wspomnianym już Dajr az-Zaur miało ich być 330, a do tego 103 w Hasace (inne ważne miasto na terytorium byłego kalifatu), 99 w Rakce (stolica byłego kalifatu) i kilkanaście w innych miastach Syrii. Do tego dochodzą zamachy w Iraku: 275 w prowincji Dijala na wschód od Bagdadu, 111 w Kirkuku, 95 w Niniwie, 94 w prowincji Anbar i 92 w samym Bagdadzie. Warto przypomnieć, że kiedy Europą wstrząsnęły ataki w Paryżu czy Brukseli, Państwo Islamskie niemal codziennie detonowało jakiś ładunek w stolicy Iraku. Niektóre z tych zamachów pochłaniały jednorazowo setki ofiar.
Oprócz osób zaangażowanych w prace komórek terrorystycznych, w obozach na terenie Syrii wciąż przebywa kilkanaście tysięcy schwytanych islamistów (a także drugie tyle ich rodzin), z którymi tak naprawdę nie wiadomo, co zrobić. Nie chcą przyjąć ich z powrotem państwa europejskie (część z nich to obywatele Francji, Wielkiej Brytanii czy Holandii), a w każdej chwili mogą zbiec z miejsca przetrzymywania i wtopić się w tłum (do czego zresztą już doszło w kilku przypadkach).

Złoto pustyni

Do działalności terrorystycznej potrzebne są pieniądze, a jeszcze do niedawna Państwo Islamskie było najbogatszą tego typu organizacją na świecie. Podobno tylko po zdobyciu Mosulu – drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta w Iraku – udało im się z tamtejszego oddziału banku centralnego Iraku wywieźć 400 mln dol. Oprócz tego kasę organizacji zasilało kilka milionów dolarów tygodniowo z handlu ropą wydobywaną we wschodniej Syrii. Do tego dochodziły nakładane na ludność i przedsiębiorstwa podatki, a także okupy, kradzieże i obrót artefaktami.
Jak jednak uważają eksperci z WINEP, powołując się na informacje Organizacji Narodów Zjednoczonych, jakaś część tego bogactwa wciąż należy do organizacji (może nawet majątek o wartości 50–300 mln dol.). Przewidując upadek kalifatu, dowództwo ISIS pewne sumy pieniędzy już od jakiegoś czasu lokowało w nieruchomościach oraz mniej lub bardziej legalnych przedsięwzięciach, np. w Iraku (o czym pisał chociażby dziennik „Financial Times”). Część mogła zostać również ukryta na gorsze czasy.
O tym, że organizacja musi wciąż dysponować pewnymi zasobami, niech świadczy też finał polowania na Al-Baghdadiego. Kalif ukrył się w domu na opłotkach jednej z syryjskich wsi na terenie kontrolowanym przez walczącą z reżimem w Damaszku opozycję. Kupno albo wynajem domu musiały kosztować; pieniądze były też potrzebne do przerzucenia do rezydencji żon kalifa, jego dzieci i braci. Utrzymanie takiej grupy ludzi w strefie konfliktu zbrojnego nie jest tanie.

Terror w wersji agile

W przetrwaniu Państwa Islamskiego pomoże również jego silnie zdecentralizowana struktura. Znaczy to tyle, że usunięcie jednej komórki nie wpływa na zdolności operacyjne całej organizacji, ponieważ na jej miejsce pojawia się inna. Co więcej, dowództwo ISIS zawsze dawało liderom w terenie sporą autonomię. Było to również podyktowane względami bezpieczeństwa; częsty kontakt z ludźmi narażał przedstawicieli centrali na namierzenie przez zagraniczne wywiady, a następnie likwidację podczas jednego z nalotów międzynarodowej koalicji pod wodzą USA.
Ten model działania szczególnie sprawdza się teraz, kiedy członkowie organizacji musieli zejść do podziemia. Większość komórek Państwa Islamskiego jest samodzielnych finansowo – członkowie sami zdobywają fundusze na działania dzięki działalności przestępczej.
Wraz ze śmiercią Al-Baghdadiego nie przestaną także istnieć „prowincje” ISIS, czyli zagraniczne „oddziały”. Te z definicji od początku działały w pełni autonomicznie, podczepiając się jedynie pod czarną flagę Państwa Islamskiego. Co więcej, organizacja nie potrzebuje funkcjonującego kalifatu jako symbolu, aby wciąż inspirować do zamachów na całym świecie, o czym świadczą choćby tegoroczne ataki na Sri Lance. Potwierdził to w tym roku szef brytyjskiego kontrwywiadu Andrew Parker, mówiąc, że 80 proc. zamachów, jakim służby zapobiegają w krajach Zachodu, jest inspirowanych właśnie przez Państwo Islamskie.

Wirtualny kalifat

Te wszystkie czynniki sprawiają, że o Państwie Islamskim usłyszymy jeszcze nie raz. Wraz ze śmiercią lidera nie umiera bowiem legenda organizacji, której w drugiej dekadzie XXI w. udało się z mapy świata wykroić kawałek wielkości dwóch trzecich Polski i zaprowadzić tam własne rządy przez bite cztery lata. To jest coś, co nie udało się nawet Al-Kaidzie, chociaż kierowana przez Osamę bin Ladena siatka dokonała bardzo widowiskowego i wstrząsającego zamachu na Stany Zjednoczone.
Islamiści wybrali też doskonały moment. Przejęcie przez nich kontroli nad wschodnią Syrią było na rękę wszystkim wokół: syryjskiej opozycji, ponieważ pozbawiało prezydenta Baszara al-Asada wpływów z handlu ropą, a to zwiększało jej szanse na obalenie przywódcy; sunnickim sąsiadom Syrii, takim jak Arabia Saudyjska, którym również zależało na osłabieniu reżimu w Damaszku oraz pozbawieniu arcyrywala (Iranu) lojalnego sojusznika w regionie. Nie sposób inaczej wytłumaczyć inercji bogatych państw regionu, gdy Al-Baghdadi podważał legitymizację ich władzy politycznej (w końcu kalif jest tylko jeden).
Atak na kryjówkę lidera ISIS / PAP/EPA / DVIDS HANDOUT
I nawet jeśli terroryści nie dysponują już środkami, które pozwalały im na kręcenie profesjonalnych filmów propagandowych o braterstwie broni i walce w imieniu Allaha, to wciąż wydają atrakcyjne wizualnie newslettery dostępne w PDF-ie. Jeśli ktoś jest zainteresowany dżihadem, bez problemu znajdzie w sieci materiały z wykładami, w formie podcastów włącznie.
Z tego względu jeden z badaczy postawił jakiś czas temu tezę, że nawet jeśli Państwo Islamskie nie będzie już zajmowało przestrzeni na mapie, to przetrwa jako „wirtualny kalifat” – środowisko podatnych na radykalizację osób kontaktujących się przez sieć. Te wszystkie zjawiska – w Syrii i Iraku oraz w cyberprzestrzeni – sprawiają, że minie jeszcze trochę czasu, zanim pożegnamy się z ISIS na zawsze.