Hydra – to porównanie pasuje do Państwa Islamskiego. Terroryści z ISIS zostali niemal całkowicie wyparci z Syrii i Iraku, więc przenieśli się na Filipiny.
/>
Diego wynurzył się wśród wód jeziora Lanao. Był wycieńczony i przerażony, po dwóch miesiącach niewoli uciekł bojownikom ugrupowania Maute. – Straciłem rachubę, ile razy strzelali do mnie na postrach, ile razy mnie bili. Cały czas któryś z nich miał mnie na muszce – opowiadał później.
Okazja do ucieczki nadarzyła się na początku sierpnia, gdy w Marawi, rodzinnym mieście Diego, największej metropolii wyspy Mindanao, ponownie wybuchły walki między filipińską armią a zwolennikami południowoazjatyckiej wersji kalifatu z ugrupowań Maute i Abu Sajjafa. Diego wykorzystał zamieszanie, wskoczył w wody Lanao i płynął bez wytchnienia przez ponad dwie godziny, byleby przed świtem być jak najdalej od opanowanej przez bojowników części miasta.
Rano półprzytomny mężczyzna został znaleziony na plaży. Okazało się, że wpadł z deszczu pod rynnę: funkcjonariusze rządowych służb bezpieczeństwa ocucili go i przewieźli do szpitala, ale tylko po to, by spróbować wydusić z niego wyznanie, że jest islamskim bojownikiem. – Szydzili ze mnie, mówili: zabijmy go. Słyszałem, jak potraktowali elektrowstrząsami człowieka obok mnie. Bili mnie, myśląc, że się przyznam – skarżył się Diego.
Relacja Diego znalazła się w opublikowanym w listopadzie raporcie Amnesty International poświęconym odbiciu z rąk ekstremistów Marawi – „Bitwa o Marawi: śmierć i zniszczenie na Filipinach”. Dokument powstał na podstawie rozmów przedstawicieli organizacji z 48 świadkami i uczestnikami wydarzeń – od zwykłych ludzi, jak Diego, po lokalnych przywódców. To opowieść żywcem przeniesiona z realiów irackich lub syryjskich: miasto zostało opanowane przez radykałów, którzy zaczęli rządy od wymordowania prawdziwych i wyimaginowanych przeciwników. Wraz z nadejściem rządowej kontrofensywy mieszkańcy miasta znaleźli się między młotem a kowadłem – armia pacyfikowała rebelię, niszcząc miasto ulica po ulicy, a jego mieszkańcy byli niemal bez wyjątku traktowani jako potencjalni partyzanci. Co najmniej jedna osoba została zanurzona we wrzącym oleju.
„Udokumentowano wiele seryjnych pogwałceń międzynarodowego prawa humanitarnego, dokonanych przez wszystkie strony konfliktu. Niektóre z tych pogwałceń mają charakter zbrodni wojennych” – kwitują z urzędową lakonicznością autorzy raportu.
Życie pośród morza ruin
Bitwa o Marawi rozgorzała wiosną. Posługujący się znanymi symbolami Państwa Islamskiego bojownicy pojawili się w mieście 24 maja po południu. Ubrani w maski, uzbrojeni po zęby, powiewający czarnymi flagami. – Kto ich zobaczył, w przerażeniu uciekał do domu – relacjonował Chico Usman, jeden z mieszkańców. Flagi zatknięto na dachu jednej ze szkół, kalifat rozpoczął rządy.
Mindanao to wyspa, na której dominują chrześcijanie (ponad 60 proc.), ale 20-procentowa muzułmańska mniejszość niemal w całości zamieszkuje Marawi i jego okolice. Bojownicy postanowili ten status utrwalić: z pierwszych relacji świadków wynikało, że „testują” schwytanych cywili – kto nie potrafił wyrecytować szahady, muzułmańskiego wyznania wiary, był zabijany. W ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin walk liczba ofiar wśród cywilów przekroczyła setkę, ale ostateczny bilans pozostaje niewiadomą do dziś, choć wiadomo, że w walkach zginęło ok. 1 tys. rebeliantów, a z miasta i okolicznych wiosek uciekło w sumie 370 tys. ludzi.
Kto nie zdołał uciec, stawał się zakładnikiem terrorystów.
Początkowo liczba egzekucji była relatywnie niewielka – Amnesty International szacuje na podstawie wywiadów, że zabito 25 osób. Z czasem jednak sytuacja mieszkańców, choć byli muzułmanami, stawała się coraz gorsza: poddani kalifatu byli głodzeni, zmuszani do kopania fortyfikacji, budowy ładunków wybuchowych. Próba ucieczki z miasta była karana śmiercią, kobiety czekał los seksualnych niewolnic. Rządowa odsiecz miała z kolei postać chaotycznie rozdawanych ciosów: nalotów lotniczych czy ostrzału artyleryjskiego, co też nie poprawiało losu cywilów.
Pod koniec października wojskowi odtrąbili zdobycie Marawi. Po zmasowanym ostrzale do miasta wjechały oddziały filipińskich marines, które miały dobić rebeliantów. Z relacji świadków wynika jednak, że mundurowi znacznie chętniej plądrowali pozostałości ocalałych sklepów i przedsiębiorstw, a walki w niektórych częściach miasta – które dziś jest morzem ruin – wciąż trwają, choć od rzekomego zwycięstwa upłynęło już kilka dobrych tygodni.
Ale co ważniejsze – Państwo Islamskie na Filipinach nie zostało zniszczone, nawet jeżeli władze w Manili kategorycznie to podkreślają.
Pół wieku rebelii
Ogromnym uproszczeniem byłoby powiedzieć, że filipińscy muzułmanie już od ponad pół wieku próbują przeciwstawiać się rządowi centralnemu. To im kraj zawdzięcza trzecią falę terroru (po nacjonalistycznej z końca lat 40. oraz komunistycznej z przełomu lat 60. i 70.), rozpoczętą za sprawą Narodowego Frontu Wyzwolenia Moro. „Ten muzułmański ruch secesjonistyczny, pochodzący z południowej części wyspy Mindanao (okolic Marawi – red.), pragnął uzyskania autonomii dla liczącej od 2,5 do 4 mln muzułmańskiej ludności Filipin, która cierpiała na skutek dyskryminacji religijnej” – piszą autorzy monumentalnej „Encyklopedii terroryzmu”.
Rebelia Moro tliła się od pierwszej połowy lat 70., przy wsparciu Libii, Egiptu i Arabii Saudyjskiej. Impetu nabrała dokładnie pół wieku temu, gdy w 1977 r. Front wchłonął lokalną partyzantkę komunistyczną – oddziały ugrupowania były w stanie nie tylko przeprowadzać zamachy terrorystyczne, ale wręcz opanować dowództwo sił lotniczych w mieście Jolo. Grupa zaczęła stopniowo słabnąć po upadku dyktatury Ferdinanda Marcosa, kiedy zaangażowała się w negocjacje i serię krótkotrwałych – ale osłabiających morale – rozejmów. Z potężnej armii, liczącej od 30 tys. do 50 tys. ludzi pod bronią, u progu lat 90. zostało zaledwie ok. 2 tys. bojowników.
Ale pałeczkę przejął wówczas ruch Abu Sajjafa: tworzony przede wszystkim przez garstkę weteranów wojny z Armią Czerwoną w Afganistanie, którzy chętnie przyjmowali w swoje szeregi niedobitków ruchu Moro. Ówcześni mudżahedini z całego świata muzułmańskiego po zakończeniu walk pod Hindukuszem rozjeżdżali się po świecie, wracając do ojczyzn z zamiarem wszczęcia tam nowych dżihadów. Założyciele Abu Sajjafy mieli wówczas dostać od Osamy bin Ladena 6 mln dol. „na dobry początek”. I nie była to ostatnia wpłata. Przykładowo w 1999 r. saudyjskie władze wytropiły przelew 3 mln dol., które z kont w jednym z prywatnych banków w królestwie powędrowały na rachunki International Islamic Relief Organization z Filipin, fundacji kierowanej przez szwagra bin Ladena, Mohammada Jamala Khalifę. „Najprawdopodobniej pieniądze te posłużyły do finansowania działań Abu Sajjafy” – kwituje Loretta Napoleoni, autorka książki poświęconej finansom dżihadu „Terror Incorporated”.
W kolejnych latach Abu Sajjafa rosła w siłę, a jej bojownicy trudnili się przede wszystkim porwaniami. W ręce terrorystów wpadali zarówno co majętniejsi rodacy, chrześcijanie, jak i zagraniczni reporterzy. W kilku przypadkach miało dojść do spektakularnych egzekucji zakładników. W lutym 2014 r. Abu Sajjafa dokonała najbardziej krwawego zamachu w historii Filipin – zniszczyła prom „SuperFerry 14”, zginęło 116 osób. Wydawało się, że później – na fali wojny z terroryzmem – Abu Sajjafa traci siły, ale były to pozory: w zeszłym roku grupa podłożyła bombę na jednym z nocnych targowisk w Davao City, największym mieście wyspy Mindanao.
Chudzielec o twarzy dziecka
Wychowankiem Abu Sajjafy był Isnilon Hapilon, architekt i przywódca najazdu radykałów na Marawi. O zabitym kilka tygodni temu 50-latku niewiele można powiedzieć na pewno: filipińscy eksperci nie są nawet pewni, czy urodził się w 1966 czy 1968 r. Podobno był kiepskim uczniem, ale inni twierdzą, że udało mu się zdobyć tytuł inżyniera. Przewinął się przez Narodowy Front Wyzwolenia Moro, jednak karierę zrobił w Abu Sajjafie. „Chudzielec, o twarzy dziecka” – pisano o nim w raportach służb wywiadowczych. Nie mówił po arabsku, a jego wiedza o islamie była „ograniczona”. W terrorystycznej międzynarodówce miał ksywkę Abu Abdullah al-Filipini (Abdullah Filipińczyk), przy czym jedni uważają go za lidera Abu Sajjafy, inni twierdzą, że był jedynie lokalnym dowódcą organizacji.
W 2014 r., gdy Państwo Islamskie (ISIS) było u szczytu potęgi, ogłosił powstanie Wilajatu (Prowincji) Filipiny. Dwa lata później ISIS oficjalnie ogłosiło go emirem kalifatu na Filipinach. Od tamtej pory Hapilon zaczął podporządkowywać sobie inne grupy radykałów na Mindanao, na czele z przestępczym początkowo gangiem Maute – nazwanym tak od nazwiska braci Omara i Abdullaha Maute. Pod czarny sztandar kalifatu zaciągnęły się też inne, wcześniej konkurencyjne wobec Abu Sajjafy, grupy: Bangsamoro Islamic Freedom Fighters czy Ansar Khalifa Philippines. Kilka setek bojowników Abu Sajjafy rozrosło się do kilkutysięcznej, choć rozproszonej, armii.
Nowi zwolennicy kalifatu szybko odnaleźli się też w charakterystycznej stylistyce ISIS. W ubiegłym roku do sieci trafił film wideo, na którym adepci dżihadu z Filipin i sąsiednich państw wymachują karabinami, po czym biorą się za ręce i zbiorowo deklarują posłuszeństwo Abu Bakrowi al-Bagdadiemu, liderowi ISIS. Malezyjski bojownik zachęca potem wszystkich, którzy nie mogą przyłączyć się do kalifatu na Półwyspie Arabskim, by przyjeżdżali na Filipiny. Kulminacją klipu jest egzekucja trzech chrześcijan. Prawdopodobnie już wówczas Hapilon zaczął planować rajd na Marawi. Ostatecznym impulsem miała być nieudana obława na niego, którą ledwie dzień przed atakiem podjęły filipińskie siły bezpieczeństwa.
Obława była o tyle zaskoczeniem, że przez lata lokalne struktury bezpieczeństwa zaprzeczały, że gang Maute istnieje. Pojawienia się koalicji radykałów nie dało się już zamieść pod dywan. – Państwo Islamskie już tu jest – przyznawał znany z wojowniczości prezydent Filipin Rodrigo Duterte. – Biorąc pod uwagę umiejętność budowania sojuszy przez grupy terrorystyczne, lokalnych kryminalistów i innych uzbrojonych wykolejeńców, oblężenie Marawi to kolejny zasadniczy etap na drodze do realizacji długoterminowego celu: przejęcia absolutnej kontroli nad całą Mindanao – kwitował.
Hapilon awansował na potencjalnego lidera terrorystycznej międzynarodówki w regionie: Stany Zjednoczone dawały za jego głowę 5 mln dol., jak za liderów Al-Kaidy w czasach potęgi tej grupy. Gdy filipińscy wojskowi dopadli go w połowie października, wraz z Omarem Maute, ich śmierć odtrąbiono w mediach niczym niegdyś schwytanie Saddama Husajna czy rajd na willę Osamy bin Ladena w Pakistanie. Zdjęcia skrwawionych ciał prezentował osobiście szef armii, a minister obrony zapowiedział koniec rebelii. Ale jak wiadomo, hydry nie sposób zabić, ukręcając jedną czy dwie głowy.
Abu Sajjafa czy gang Maute to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Do integracji ekstremistów dochodzi nie tylko w samych Filipinach, ale też na szczeblu regionalnym. Już wcześniej Abu Sajjafa maczała palce m.in. w rebelii talibów w Afganistanie czy krwawym ataku na Bali w 2002 r. (zginęły 202 osoby), teraz współpraca zatacza coraz szersze kręgi. – Wpływy Państwa Islamskiego w Azji Południowo-Wschodniej rosły w ostatnich latach systematycznie – twierdzi Rohan Gunaratna, szef International Centre for Political Violence and Terrorism Research z Singapuru. – W całym regionie liderowi kalifatu Abu Bakrowi al-Bagdadiemu posłuszeństwo zadeklarowało ok. 60 grup – wylicza.
Bitwa o Marawi zaktywizowała te środowiska. Według oficjalnych statystyk na miejscu zginęło kilkunastu cudzoziemskich ekstremistów – głównie z sąsiednich państw. Ale według relacji świadków na miejscu było ich znacznie więcej, i to nie tylko z regionu. W walkach mieli też uczestniczyć Saudyjczycy, Czeczeni czy Jemeńczycy. Na granicach Filipin schwytano co najmniej kilku radykałów zmierzających na Mindanao najprawdopodobniej po to, by przyłączyć się do rebelii. Państwo Islamskie – w obliczu klęsk ponoszonych na Bliskim Wschodzie – chętnie podpisało się pod oblężeniem. Jego udział nie ograniczył się do propagandy: Hapilon miał otrzymać od kalifatu 2 mln dol. i rekrutów.
Ale doświadczonych bojowników i tak mu nie brakowało. Jak liczy założony przez byłego agenta FBI amerykański ośrodek analityczny The Soufan Center, spośród ok. 30 tys. bojowników ISIS, którzy walczyli w Syrii i Iraku, ok. 1,6 tys. osób to bojownicy z Azji Południowo-Wschodniej (Carnegie Council twierdzi, że było ich jeszcze mniej – około tysiąca). W skali całego ugrupowania to garstka, ale to wystarczy do rekrutowania setek kolejnych bojowników, a jej doświadczenia bojowego nie sposób lekceważyć. Mało kto zwrócił uwagę na to, że w sąsiednich państwach regularnie dochodzi do zamachów terrorystycznych – nawet w ciągu kilku dni poprzedzających najazd na Marawi w Kuala Lumpur radykałowie obrzucili jeden z barów granatami, a w Dżakarcie zamachowiec samobójca zaatakował policjantów. I jak twierdzą eksperci, terroryści z regionu znacznie chętniej podejmują współpracę transgraniczną niż służby, które mają ich zwalczać. – Ta współpraca to zaczątek znacznie bardziej zjednoczonego frontu, który będzie widoczny zwłaszcza na południu Filipin – komentował Otso Iho, specjalista Terrorism and Insurgency Center think tanku Jane’s.
Brygada Migrantów
– Marawi to przedsmak tego, co nadejdzie – wieszczą Patrick B. Johnston i Colin P. Clarke, eksperci amerykańskiego ośrodka RAND Corporation. – Wraz ze zniszczeniem bliskowschodnich bastionów Państwa Islamskiego organizacja ta pewnie podzieli się i skieruje swoją uwagę na nowe regiony, Azję Południowo-Wschodnią czy Afrykę Subsaharyjską – zapowiadają. Ich koledzy z singapurskiego instytutu ICPVTR twierdzą z kolei, że w strukturach Państwa Islamskiego powołano specjalną formację Katibah Al-Muhajir (Brygada Migrantów), która ma zająć się zorganizowaniem dżihadu w Azji Południowo-Wschodniej.
Oznacza to powrót do strategii, jaka przyświecała mudżahedinom wracającym z Afganistanu na przełomie lat 80. i 90. Bojownicy spod Hindukuszu rozjechali się wówczas po całym śwecie, próbując rozpalać płomień świętej wojny w swoich ojczyznach. Państwo Islamskie zresztą chętnie korzystało już z tej strategii, sprawnie łącząc ją z podsycaniem konfliktów w regionach o skomplikowanej mozaice etnicznej i religijnej, np. w Nigerii. – Poza tym franczyza marki Państwo Islamskie daje zwielokrotnioną szansę na odniesienie lokalnego, odświeżającego cały ruch sukcesu – podsumowują Johnston i Clarke.
Ich zdaniem Filipiny idealnie nadają się na nowy bastion kalifatu. Po pierwsze, fala represji, jaka spada na muzułmańską ludność Mindanao przy okazji wojskowej kontrofensywy, niewątpliwie napędzi radykałom rekrutów. Po drugie, ruch nie został pokonany. Nie dość, że w rzekomo odbitym mieście wciąż toczą się walki, to jeszcze oficjalne statystyki dotyczące strat terrorystów (według nich zginęło w Marawi 973 bojowników) mogą być zawyżone, co oznacza, że znaczna grupa niedobitków powróciła do kryjówek i będzie kontynuować walkę. Po trzecie, przez cztery miesiące luźny konglomerat niezbyt doświadczonych zbrojnych skutecznie stawiał czoła filipińskiej – i prawdopodobnie kontyngentowi amerykańskiej – armii. Trudno o lepszą zachętę dla naśladowców Hapilona.
Zgodnie z pesymistycznym scenariuszem pełzająca rebelia będzie trwała. – Dopóki muzułmanie będą represjonowani, dopóty Abu Sajjafa będzie istnieć – mówi wiceszef Islamskiego Frontu Wyzwolenia Moro (organizacji będącej jedną z frakcji Moro z lat 70. i 80.). Nadzieja w tym, że Hapilon był geniuszem dyplomacji – i że po jego śmierci alians rozmaitych grupek radykałów się rozpadnie. W końcu w szeregach Wilajatu spotykały się frakcje Moro, niedobitki Abu Sajjafy czy gangi takie jak Maute.
Optymistyczny scenariusz? Cóż, nawet jeżeli wojskowi przetrącili islamistom kark, kraj pozostanie użyteczną odskocznią dla ISIS. – Nawet jeśli Filipiny nie staną się sceną dla kolejnej odsłony kalifatu, pozostaną teraz żyzną glebą dla rekrutacji, finansowania i szerzenia propagandy, czy to bezpośrednio administrowanych przez Państwo Islamskie, czy też prowadzonych przez ekstremistów inspirujących się kalifatem – ucinają Johnston i Clarke.
Dobre czasy dla tak popularnych wśród turystów krajów na południowo-wschodnich rubieżach Azji najwyraźniej dobiegają końca.