Donald Trump nigdy nie miał cierpliwości do Bliskiego Wschodu. Ponieważ jednak region nie należy do najbardziej stabilnych, chciał, aby w imieniu Ameryki ktoś jednak pilnował tam porządku. Ktoś, czyli Arabia Saudyjska. Prezydent USA zostawił dla siebie Iran, a książęta z Rijadu mieli ogarnąć resztę, w tym Jemen, z którym starali się uporać już od ponad roku, kiedy Trump wprowadzał się na Pennsylvania Avenue.
Jak pokazały weekendowe naloty na saudyjskie instalacje naftowe, ta polityka się nie sprawdziła.
Podczas trwającej cztery lata kampanii uzbrojonym po zęby Saudom nie udało się zaprowadzić porządku w sąsiednim Jemenie. I to pomimo wojskowego wsparcia sojuszników, w tym Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Na chwilę obecną wygląda na to, że konflikt w tym kraju może się jeszcze tlić przez wiele lat. Co więcej, nie wiadomo, kto właściwie miałby wyłożyć pieniądze na odbudowę kraju – gdyby konflikt się skończył – aby nie dopuścić do sytuacji, w której bieda i beznadzieja znów pchną go w stronę wojny.
Podobnie rzecz ma się z Iranem. Trump doszedł do wniosku, że Teheranowi należy dokręcić śrubę, aby przestał finansować wierne sobie siły w regionie – w Syrii, Iraku i Jemenie. W zamian za to pod auspicjami Iranu udało się zorganizować nalot na najważniejszą instalację naftową w Arabii Saudyjskiej, odpowiedzialną za kilka procent globalnej produkcji. Nie udało się to swego czasu nawet Al-Kaidzie…
Bliskowschodnia polityka prezydenta USA nie jest konsekwentna. Z jednej strony namaszcza Saudów na swojego najważniejszego sojusznika, a z drugiej gorąco popiera premiera Izraela, który nie tylko nie ukrywa, że nie leży mu za bardzo niezależne państwo palestyńskie, ale nawet ogłasza przed wyborami chęć aneksji części terenów zamieszkanych przez Palestyńczyków.
Coś takiego nie przejdzie łatwo w arabskich państwach regionu, nawet jeśli przez ostatnich parę lat za kulisami wzmacniają współpracę z Izraelem (zaopatrując się tam m.in. w oprogramowanie do szpiegowania opozycji politycznej, vide Pegasus będący na wyposażeniu naszego Centralnego Biura Antykorupcyjnego).
Raz Biały Dom chce rozmawiać z Iranem, raz nie chce. Niby dokręca śrubę, ale z drugiej strony popiera rozwiązanie, które ją odkręci. I czeka, aż sankcje uderzą w Iran tak bardzo, że sam przyjdzie do stołu rozmów. Ale Teheran się broni. To czyni Zatokę Perską regionem jeszcze bardziej niestabilnym niż dotąd. A konsekwencje wkrótce odczujemy wszyscy – przy dystrybutorze na stacji benzynowej.