Wcześniejszych wyborów chcą praktycznie wszyscy. Od dwóch lat nawołuje do nich Partia Pracy. Entuzjazm wobec pomysłu wyrazili w tym tygodniu także szkoccy nacjonaliści. Chce tego wreszcie premier Boris Johnson, którego pierwsze 24 godziny w Westminsterze pozbawiły większości w parlamencie.
Johnson we wtorek wieczorem przegrał pierwsze głosowanie jako premier. Pozwoliło ono przejąć posłom kontrolę nad porządkiem obrad w Izbie Gmin i wprowadzić do niego niechcianą przez rząd ustawę nakazującą premierowi odsunąć brexit do 31 stycznia przyszłego roku, o ile do połowy października nie dogada się z Brukselą co do porozumienia wyjściowego. Za przejęciem kontroli nad porządkiem obrad zagłosowało 328 posłów (301 opowiedziało się przeciw), można więc podejrzewać, że ustawa zostanie przyjęta przez Izbę Gmin, a następnie przejdzie przez Izbę Lordów i do poniedziałku otrzyma podpis królowej. To oznacza, że Boris Johnson będzie miał związane ręce w kwestii brexitu. W tym sensie trudno się dziwić, że sam już złożył projekt rezolucji wzywającej do samorozwiązania Izby Gmin i przedterminowych wyborów.

Twarda ręka spod nr. 10

Johnson przy okazji wyborów chce upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze, chciałby odzyskać większość parlamentarną zaprzepaszczoną przez Theresę May w 2017 r. Wcześniej torysi rządzili samodzielnie, ale żeby zwiększyć przewagę nad opozycją, była premier zdecydowała się wówczas rozpisać wcześniejsze wybory, w efekcie których przewaga konserwatystów w parlamencie znacząco zmalała.
W 2017 r. mówiło się też, że May nie tyle chciała poprawić przewagę torysów, ile zmienić „strukturę” partii – wprowadzić do parlamentu więcej posłów umiarkowanych, neutralizując w ten sposób skrajnie eurosceptyczne skrzydło partii. Teraz Johnson, chcąc osiągnąć podobny efekt, ale w drugą stronę, zrobił pierwszy krok i wyrzucił posłów umiarkowanych, w tym rebeliantów, którzy we wtorek zagłosowali przeciw własnemu rządowi. Wśród wyrzuconych z klubu posłów są jednak zawodnicy wagi ciężkiej, w tym wielu byłych ministrów, a także wnuk samego Winstona Churchilla. Sposób obejścia się z nimi (zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w obecnym gabinecie jest wielu polityków, którzy głosowali przeciw Theresie May) wywołał pomruki niezadowolenia w partii. – Jak w imię wszystkiego, co jest dobre, święte w naszej partii, nie ma już miejsca na wnuka Winstona Chirchilla? – napisała na Twitterze Ruth Davidson, odchodząca ze stanowiska szefowej konserwatystów w Szkocji.
Rory Stewart, b. minister ds. rozwoju międzynarodowego, został poinformowany o wyrzuceniu z partii SMS-em, kiedy odbierał nagrodę polityka roku przyznawaną przez magazyn „GQ”. Wczoraj na antenie audycji „Today” w czwartym programie BBC komentował, że była to zagrywka rodem z zupełnie innego niż brytyjski systemu. – Jeszcze kilka tygodni temu walczyłem o przywództwo w Partii Konserwatywnej razem z Borisem Johnsonem, a wcześniej byłem w rządzie. Przez sześć tygodni wszystko się zmieniło – mówił polityk.

Plan

Czystka w partii i zwrot na prawo podporządkowane są wyborczej strategii. Najważniejszym celem z punktu widzenia Johnsona jest zabezpieczenie prawej flanki, na której komfortowo rozsiadła się Partia Brexitu Nigela Farage’a. Jeśli konserwatystom udałoby się podebrać nawet kilka procent z kilkunastu, jakimi cieszy się eurosceptyczna konkurencja, mogliby znaleźć się na drodze do wyborczego zwycięstwa.
Zdaniem Jonathana Freed landa, publicysty dziennika „The Guardian”, Johnson celowo zniechęca do siebie umiarkowanych wyborców, bo jest przekonany, że z nawiązką wyrówna te straty, przyciągając wszystkich, którzy uważają, że mainstream nie był wystarczająco twardy, jeśli chodzi o brexit. „Premier spisuje więc na straty wiele okręgów, na przykład na południu, które i tak mogłyby paść łupem liberalnych demokratów, a także konserwatystów szkockich […] Uważa, że wynagrodzą mu to z nawiązką nastawione na wyjście z Unii Europejskiej okręgi w centrum i na północy Anglii, w tym wiele obecnie znajdujących się w rękach Partii Pracy”.
Teraz pytanie brzmi tylko: kiedy mogłoby dojść do wyborów. Boris Johnson chciałby, żeby Brytyjczycy udali się do urn 15 października, na dwa dni przed szczytem Rady Europejskiej, na którym Londyn albo finalizowałby kwestię porozumienia wyjściowego, albo zwracał się do unijnej „27” o przedłużenie członkostwa. Opozycja najpierw chce się upewnić, że premier nie wykorzysta wyborów do wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z UE „tylnymi drzwiami” – mogłoby tak być, gdyby szef rządu ustalił datę wyborów po 31 października (w przypadku samorozwiązania parlamentu, to premier wyznacza, kiedy odbędzie się plebiscyt).
– Johnson mówi: oczywiście, że wybory odbędą się 15 października, nie macie się o co martwić – ale w parlamencie nikt mu nie ufa. Nie będziemy tańczyć, jak nam zagra. Jeśli zechcemy wyborów, to na naszych warunkach, kiedy będziemy pewni, że nie dojdzie do twardego brexitu – mówił wczoraj Keir Starmer, minister ds. brexitu w gabinecie cieni.