- Pytając o strach podczas wojny, ma pani na myśli szmalcowników. Nie spotkaliśmy takich ludzi. A Niemcy? Chodziły patrole, ale nie były w stanie ogarnąć tłumu, który się przetaczał uliczkami mojej miejscowości - mówi Ryszard Witkowski w rozmowie z DGP.
ikona lupy />
Ryszard Witkowski pilot doświadczalny, instruktor lotniczy, w czasie II wojny światowej żołnierz Armii Krajowej, odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata fot. Andrzej Dybowski / DGP
Kiedy zaczęła się wojna, był pan nastolatkiem. Co pan wtedy poczuł?
Miałem dokładnie lat 13 i 5 miesięcy. Niczego szczególnego, dramatycznego 1 września nie poczułem. Dla mnie wojna zaczęła się w nocy z 6 na 7 września, kiedy w radiu puszczono orędzie ppłk. Romana Umiastowskiego, który wezwał mężczyzn zdolnych do noszenia broni, aby szli na wschód, gdzie mają zostać na nowo sformowane nasze oddziały. Mama przeraziła się zbliżających się Niemców i wysłała mnie i mojego starszego o trzy lata kuzyna Tadka Brodowskiego, który akurat był u nas, byśmy ruszyli na wschodnie rubieże. Wsiedliśmy z Tadkiem na rowery i pojechaliśmy.
ikona lupy />
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Gdzie dotarliście?
Na Polesie, nie pamiętam nazwy wioski. Dojechaliśmy 17 września, kiedy akurat wkraczała Armia Czerwona, aby wyzwolić Poleszuków od buta polskich panów. Zostaliśmy przez tych gierojów obrabowani, w ramach sprawiedliwości społecznej zabrali nam rowery, latarki, wszystko, co wydało im się godne uwagi. Ale na szczęście zostawili plecaki. Na drugi dzień ruszyliśmy z Tadkiem w drogę powrotną. Tym razem na piechotę. 22 września zawitaliśmy do Brześcia, gdzie trzy dni później odbyła się defilada przyjaźni wojsk niemieckich i sowieckich. Nigdy tego widoku nie zapomnę. Ale poszliśmy dalej i w Siedlcach jeszcze raz zobaczyliśmy sowieckie czołgi. Tym razem jechały z zachodu na wschód.
Dlaczego?
Bo pierwsza wersja układu Ribbentrop-Mołotow zakładała, że Wisła będzie linią demarkacyjną. W tym układzie warszawska Praga byłaby po sowieckiej stronie. 25 września podpisali jednak aneks, który granicę przeniósł na Bug. W zamian Niemcy dali Sowietom prawo do tego, by robili, co chcą, w krajach bałtyckich. Oczywiście nie mieliśmy o tym pojęcia z Tadkiem, tylko wracaliśmy do domu. Ja do Milanówka, on chciał do Ciechanowa. W drodze nie przekraczaliśmy żadnej granicy, to granica przekroczyła nas. I chwała Bogu, dzięki temu nie zostaliśmy na dłużej po rosyjskiej stronie, uniknęliśmy wysyłki do łagru albo śmierci.
W życiu bardzo liczy się szczęście. Mój dziadek jechał pancerną drezyną na pomoc Lwowowi. Dotarł na miejsce już po wszystkim, więc rozpuścił oddział – każdy miał się ewakuować na własną rękę. Dziadka złapano, już go mieli zabić, kiedy dowódca, kobieta, zapatrzyła się w jego błękitne oczy. Zrobiło jej się żal ładnego chłopaka i go puściła.
Takie cuda się działy, mogę o tym zaświadczyć. A jestem jednym z ostatnich świadków, jeśli nie ostatnim, tamtych dni. Po każdej stronie wydarzeń zdarzali się bandyci, ale też dobrzy, uczciwi ludzie. Taki przykład: kiedy po Powstaniu Warszawskim Niemcy demolowali Warszawę, postanowili wysadzić w powietrze Pałac Saski. I zrobili to. Z jednym wyjątkiem. Grób Nieznanego Żołnierza ocalał i tych parę arkad. Widocznie jakiemuś niemieckiemu saperowi zadrżała ręka, bo jak to – zniszczyć mogiłę tych, o których nikt nie pamięta?
Ile czasu zajął wam powrót?
Miesiąc. Zjawiliśmy się w Milanówku 7 października i pierwszym obrazem, jaki ujrzałem, była kuchnia polowa Wehrmachtu i kolejka ludzi, których Niemcy karmili. A my z Tadkiem byliśmy potwornie wygłodzeni. Szliśmy ostatkiem sił, czasem ludzie dali nam coś do zjedzenia. W jednej z tych poleskich wiosek, już nie pomnę jej nazwy, natrafiliśmy na oddział polskiego wojska, który po agresji sowieckiej dostał rozkaz rozformowania. Żołnierze postanowili pomóc ludziom, którzy uciekali z tych terenów. Taka scena: na plebanii kościółka siedzi sierżant, wyciąga z pułkowej kasy pliki pięciozłotówek na dwa centymetry grube – i daje je uchodźcom. Ja z kuzynem też się załapaliśmy. Przed wojną pięciozłotówki to były srebrne monety, a te banknoty zostały wydrukowane na wypadek wojny. 5 zł to było mnóstwo kasy, bo w II RP pensja posterunkowego to było 150 zł. Bilet do kina kosztował 50 gr. Mieliśmy z Tadkiem na dnie plecaków trochę tych pięciozłotówek, ale nic do jedzenia. Aż wreszcie jesteśmy 50 km od Warszawy, jeść nam się chce, a tam przy drodze chłopki jedzenie sprzedają. Jedna z nich miała tłustą gęś. Już upieczoną. Pachnącą. Podchodzimy, pytamy: po ile? A baba, że pięć złotych. Czemu tak drogo? Taka gęś przed wojną była warta dwa złote. A baba, że pięć, bo wojna. Więc Tadek wyciągnął zza pazuchy jeden z tych banknotów, nowiutki, jakby dopiero zszedł z drukarki. Baba chwyciła, patrzy, a że piśmienna była, to czyta. Legalny środek płatniczy. To nam dała tę gęś.
Dobra była?
Najlepsze jedzenie, jakie jadłem. Dodam jeszcze, że te pięciozłotówki, które po powrocie do domu oddałem mamie, pomogły nam przeżyć ciężką mroźną zimę z 1939 na 1940 r.
Z czego żyliście podczas wojny?
Mama miała zakład fotograficzny, jedyny w Milanówku. Z tego były pieniądze, ludzie fotografowali się we wszystkich najważniejszych chwilach życia – śluby, chrzciny, komunie, pogrzeby, gdy wyrabiali dokumenty. Przychodzili Niemcy. Ale było jeszcze inne źródło dochodu. Mój tata – już wtedy nie żył, zmarł w 1928 r. – był inwalidą, weteranem wojny polsko-bolszewickiej. II RP dbała o bohaterów, dlatego ojciec dostał posadę naczelnika poczty w Milanówku, a także koncesję na wyszynk. Żadna knajpa nie mogła serwować alkoholu bez takiego zezwolenia, więc restauratorzy płacili za jego udzielanie. Od mamy dzierżawiła licencję restauracja niejakiego Pilca w Brwinowie. Mama była bardzo dzielna, miała na utrzymaniu mnie i moją o trzy lata starszą siostrę, nie ułożyła sobie po śmierci taty życia, tylko całymi dniami pracowała, żeby nas utrzymać. Na szczęście do pomocy w domu miała służącą, która sprzątała i gotowała. Mama robiła zdjęcia, sama wykonywała odbitki, robiła retusz, od rana do zmroku. Wtedy były jeszcze szklane negatywy do robienia tego typu zdjęć stacjonarną kamerą, która stała w atelier, ale dla zdjęć poza zakładem mieliśmy też przenośny aparat, leicę.
Wasz zakład fotograficzny był szczególnym miejscem. Nie tylko robiło się w nim zdjęcia, rozegrały się w nim również historie, które sprawiły, że zostaliście Sprawiedliwymi wśród Narodów Świata.
Tuż po wybuchu Powstania Warszawskiego, ale szczególnie po jego upadku, do Milanówka, niewielkiej miejscowości, spłynął kilkudziesięciotysięczny tłum uciekinierów ze stolicy. Musieli coś jeść i gdzieś spać, zwłaszcza w październiku, który był bardzo chłodny. Mieszkańcy byli dobrze zorganizowani, Rada Główna Opiekuńcza otworzyła jadłodajnię wydającą posiłki, natomiast w prywatnych domach znalazło się miejsce dla potrzebujących. W naszym mieszkaniu, dwa pokoje z kuchnią i werandą, razem ok. 40 metrów, przebywało do 16 osób. I wtedy, w sierpniu, do mojej mamy zgłosił się młody człowiek, Józef Roman, Żyd. Szukał kąta do spania. Opowiedział, że razem z 30 kolegami, także żydowskiego pochodzenia, uciekł przed wybuchem powstania z Pawiaka. A konkretnie z warsztatów, w których szyli mundury i buty dla armii niemieckiej. Zrobili podkopy, którymi przedostali się do kanałów, a z nich na wolność. Kiedy mama usłyszała, że był więźniem Pawiaka, od razu się zgodziła. Bo we wrześniu 1943 r. ona i moja siostra także spędziły w tej katowni kilka tygodni życia. Na Syberii, czyli w żeńskiej części.
Dlaczego tam trafiły?
Nie mam pojęcia, do dziś tego nie rozumiem. Tak samo jak tego, dlaczego nie wzięto także mnie, wówczas już 17-latka. Tylko po pysku dostałem. Może ktoś o czymś doniósł, nie wiem. Jak je zabrali, stawałem na głowie, żeby je wyciągnąć. Zacząłem od niejakiego Edwarda Hirschela, volksdeutscha, który przed wojną był moim drużynowym w harcerstwie. Miałem kasę, dostałem ją od dowódcy z AK. Hirschel znał moją mamę, lubił ją, obiecał, że zrobi, co się da. I udało się. Na Pawiaku co jakiś czas robiono selekcję: jedni do obozów, drudzy na roboty, inni na rozwałkę. Mamę i siostrę najpierw zakwalifikowano do wywózki na roboty, potem trafiły do obozu przejściowego przy ul. Skaryszewskiej na Pradze. A jako że komisja lekarska też dostała bakszysz, rozpoznała u nich gruźlicę i zostały przeniesione do szpitala na Czerniakowie, skąd wyjęcie ich było już łatwe. To wszystko trwało półtora miesiąca, od tego momentu mama była uczulona na słowo Pawiak. Więc kiedy Józef przyszedł z prośbą, natychmiast obiecała mu, że pomoże, że dostanie jeść i spać. I ten facet stał się domownikiem. Najpierw zamieszkał na werandzie.
Na werandzie?
Mówiłem już, że było ciasno, więc każdy kawałek podłogi się liczył. A poza tym weranda była zabudowana. Ale po paru dniach razem z mamą zdecydowaliśmy, że będzie mu wygodniej spać w zakładzie fotograficznym. To był taki drewniany pawilon, jedna ściana była przeszklona, bo wówczas zdjęcia robiło się tylko przy dziennym świetle. Nie było żadnych lamp. Zresztą Józef w zakładzie tylko spał, dnie spędzał normalnie, chodząc między ludźmi, żyjąc, śmiejąc się, robiąc różne rzeczy. Na przykład razem z Maciejem Słomczyńskim, kolegą mojej siostry z gimnazjum, tym, co potem tak pięknie tłumaczył Szekspira i pisał kryminały jako Joe Alex, chodzili po Milanówku i przeszukiwali tłum uchodźców – czy nie znajdą znajomych. Albo wymyślili sobie, że pod atelier trzeba wykopać schron. Nie po to, by w nim zamieszkać, ale by w razie zagrożenia było się gdzie schować. I zrobili ten schron, wykorzystując doświadczenia Józefa, zwanego przez nas Józiem, z ucieczki z Pawiaka.
Nie baliście się, goszcząc w swoim domu Żyda?
Nie bardzo, choć zachowaliśmy środki ostrożności. Józio miał na nazwisko Roman, był Żydem z Częstochowy i wygląd miał niezbyt aryjski. Trzeba go było jakoś zalegalizować. Korzystając z kontaktów w AK, wyrobiliśmy mu prawie prawdziwą kenkartę. Dostałem od kolegów z tej komórki dyspozycje: trzeba zrobić zdjęcia klientowi i wypełnić na maszynie formularz, który mi dali. A oni się zajmą resztą. Jak się ma 17 lat, to ze wszystkiego sobie robi człowiek jaja, więc i ze mną też wtedy tak było. Uznaliśmy, że imię Józef jest w porządku, ale nazwisko Roman nie, więc trzeba znaleźć nowe. Pomyślałem, że fajnie będzie uczcić przy tej okazji aresztowanego przed rokiem dowódcę AK gen. Grota-Roweckiego, więc wymyśliłem, że teraz narodzi się Józef Grotte. Ale że chłopak naprawdę nie wyglądał na Słowianina, zrobiliśmy z niego Węgra. Zwłaszcza że w Milanówku stacjonowały oddziały węgierskie. Były jeszcze inne dylematy: gdzie Józef Grotte powinien się urodzić. W pamięci miałem tylko Budapeszt, jedyne węgierskie miasto, jakie znałem. Ale nagle doznałem olśnienia: Gödöllö to miejscowość niedaleko stolicy Węgier, gdzie tuż przed wojną odbył się zlot skautów. W dodatku jego pisownia była zabawna. Więc stanęło, że nasz Józek tam się po raz drugi urodzi. I wie pani co, to były mocne papiery, starczyły do końca wojny. Mało tego, Józek tak polubił to swoje nowe nazwisko, że nigdy go nie zmienił.
To ja jeszcze raz zapytam o strach związany z opiekowaniem się Żydem.
Nie myśleliśmy o tym. Poza tym Józek nie był jedynym Żydem, któremu pomogliśmy. Jak już wyrobiliśmy mu fałszywą kenkartę, ubraliśmy go w normalne ubranie, moje zresztą, bo byliśmy wtedy podobnej postury, to razem z Maćkiem Słomczyńskim zaczął krążyć po tym uchodźczym tłumie. I proszę sobie wyobrazić, że wyłuskał z niego jeszcze dwóch kolegów z tych warsztatów na Pawiaku. To byli bracia Bronisław i Józef Miodowscy. Józek zapytał mamę, czy im też nie mogłaby pomóc, od razu się zgodziła. Na szczęście im nie trzeba było wymyślać nazwiska, wystarczyło zorganizować papiery. Pytając o strach, pewnie ma pani na myśli szmalcowników. My nie mieliśmy tego typu doświadczeń, nie spotkaliśmy, na szczęście, takich ludzi. Czuliśmy się bezpiecznie. Tym bardziej że w Milanówku nie było kwatery Gestapo ani Wehrmachtu. Owszem, chodziły niemieckie patrole, ale nie były w stanie ogarnąć tego tłumu, który się przetaczał wąskimi uliczkami mojej miejscowości.
Co się z tymi pana żydowskimi kolegami stało po wyzwoleniu?
Miodowscy odkryli, że cała ich rodzina została wymordowana przez Niemców. Nie został nikt, więc wyemigrowali. Józef wyjechał do Stanów Zjednoczonych, osiadł w Los Angeles, gdzie założył pralnię chemiczną. Bronisław wyjechał do Francji, zamieszkał w Paryżu, gdzie jako Bernard Miodon założył pracownię krawiecką, która szyła ciuchy na potrzeby tamtejszego przemysłu modowego. Utrzymywaliśmy kontakt.
A co z Józiem Grotte?
On był przypadkiem szczególnym, jego losy były inne. Byliśmy zżyci, mama traktowała go niemal jak syna, jak trzecie dziecko. Po wojnie złapali go ubecy, zamknęli, ale szybko wypuścili. Myślę, że się z nimi dogadał, bo potem przez jakiś czas pracował dla nich. Wstąpił do partii, występował w mundurze oficera Ludowego Wojska Polskiego, był adiutantem generała ze Śląska – Aleksandra Zawadzkiego. Potem skończył zaocznie studia politechniczne, budowlankę i przez długie lata był z zawodu dyrektorem różnych przedsiębiorstw. Aż do marca 1968 r., kiedy dostał od Polski kopa i bilet w jedną stronę.
Nie należało mu się?
Być może. Życie jest zabawne, pisze komediowe nieraz scenariusze, a czasem dramaty. Józek, jak był jeszcze w Polsce dyrektorem, dużo jeździł po świecie i, jak sądzę, rozważał dla siebie różne drogi ewakuacyjne. Mówił mi kiedyś: do Izraela nie wyjadę, bo tam za dużo chałaciarzy, zwariowałbym. Mógł jechać do Australii, bo tam miał rodzinę, ale śmiał się, że za daleko i nie lubi kangurów. I kiedy przyszło mu opuścić Polskę, wybrał nieoczekiwany kierunek: Republikę Federalną Niemiec. Od razu złożył pozew o odszkodowanie za straty moralne i finansowe, jakie poniósł podczas wojny. I dostał je. Udało mu się też zbudować niezłą zawodową karierę, został członkiem niemieckiego stowarzyszenia architektów, dorobił się, miał świetną rezydencję na Lazurowym Wybrzeżu, byłem kiedyś tam jego gościem. Spotkaliśmy się zresztą po latach także w Polsce, ja, Józek i dwóch braci Miodowskich. Było miło. Ale zanim się zrobiło miło, było strasznie. A było tak. Czekam na Okęciu na samolot, który przywiezie Józia. Maszyna wylądowała, jego nie ma. A to lato 1988 r., gorąco. Straż Graniczna sprawdza dokumenty gości, którzy przylecieli do Polski. I okazuje się, że Józio, jako Żyd wypędzony z Polski 20 lat temu, nadal znajduje się na czarnej liście i nie może wjechać do kraju. Jak mu to pogranicznicy powiedzieli, dostał ataku serca. Wezwali pomoc lekarską. On blady i siny. Lekarka, która mu pomagała, mówi tym funkcjonariuszom: albo go zostawicie tutaj i umrze, albo wbijecie mu wizę i postaramy się go uratować. Wbili wizę, Józio przeżył. Ale muszę pani opowiedzieć jeszcze jedną historię z wcześniejszych lat, w której Józio, pośrednio, wpłynął na kształt mojego życia
W jaki sposób?
To długa historia, tak długa jak moje życie, ale będę się streszczał. Miałem może 16 lat, trwała wojna, okupacja, jak przyszedł do mnie kolega i zapytał, czy nie chciałbym robić czegoś przeciwko Niemcom. No jasne, że chciałem. Każdy chciał. I tak się zdarzyło, że w listopadzie 1941 r., przez czysty przypadek, zapisałem się do konspiracyjnej prawicowej endeckiej formacji – Narodowej Organizacji Wojskowej. Podobnie jak mój kolega, także przez przypadek, został członkiem komunistycznej Gwardii Ludowej. Wtedy każde ugrupowanie polityczne miało swoje zbrojne ramię. Rok później gen. Władysław Sikorski wydał rozkaz, aby wszystkie siły walczące z okupantem zjednoczyły się w jednej organizacji zbrojnej, w Armii Krajowej. W mojej NOW ścierały się dwie frakcje, jedna chciała do AK, druga nie. Ja znalazłem się w tej, która się przyłączyła. Druga utworzyła Narodowe Siły Zbrojne. Wciąż się cieszę, że nie do nich trafiłem.
Co pan robił w ruchu oporu oprócz tego, że dobrze się bawił, bo to musiała być przygoda życia?
I proszę mi wierzyć, że była. A że było niebezpiecznie, to tym lepiej. Byłem przydzielony do ekipy, która zajmowała się przyjmowaniem zrzutów. W tej robocie byliśmy podzieleni na trzy grupy. Pierwsza zajmowała się transportem – trzeba było podjąć towar, setki kilogramów, przewieźć do magazynów. Druga grupa to była łączność z samolotami i organizacja zrzutowiska. A trzecia, w której byłem ja, to ochroniarze. Zabezpieczenie miejsca zrzutu, ale także większego obszaru, ktoś musiał stać na czatach. Kiedy z samolotów zrzucali cichociemnych, to my nie mieliśmy za wiele do roboty, bo natychmiast ich zabierali oficerowie delegowani z Komendy Głównej AK, a naszym zadaniem było zatarcie śladów, czyli zakopanie spadochronów i kombinezonów. Pewnego zimowego dnia, kiedy ziemia była zamarznięta na kość, do kopania nie doszło i wtedy zabrałem jeden z tych kombinezonów do domu. Przez następne 10 lat służył mi do jazdy na motocyklu.
Straszne dygresje robimy, ale to nic dziwnego, trudno ogarnąć w jednej rozmowie taki szmat czasu. To co z tym Józkiem, w jaki sposób się przydał?
To było w 1949 r., kiedy za moją AK-owską przeszłość zostałem aresztowany przez UB. Zamknęli mnie w Grodzisku Mazowieckim, ale tylko sześć tygodni tam siedziałem. Mama pojechała na Śląsk do Józia, powiedziała, co się wydarzyło, a on obiecał pomoc. I rzeczywiście gdzieś interweniował i ubecy mnie wypuścili, tyle że na pożegnanie zaproponowali, abym podpisał zobowiązanie o współpracy. Odmówiłem. Żebyście tego nie żałowali – usłyszałem. A ja naprawdę miałem ich w dupie. Choć nie przewidziałem, jak bardzo mogą się odgryźć. Wyszedłem na wolność, Józiu pomógł. Ale wkrótce wywalono mnie z pracy, wyrzucono z aeroklubu, dostałem zakaz wstępu na lotniska. Byłem załamany. Latanie to było coś, o czym marzyłem przez całą swoją wojenną młodość. Zaraz po wyzwoleniu zrobiłem licencję na szybowce, wkrótce na samoloty. A teraz mnie uziemiono. Poszedłem do przemysłu elektrotechnicznego, zajmowałem się produkcją oświetlenia, także lamp do samolotów. Przez pięć lat trwało to moje wygnanie. Aż do 1955 r., kiedy po śmierci Stalina i odwilży zaczęła się era śmigłowców. Byłem głodny powietrza, jako jeden z pięciu Polaków zostałem w 1956 r. przeszkolony w sztuce latania na tych maszynach i tak się zaczęła moja kariera w świecie śmigłowców, nie tylko w kraju, ale i na arenie międzynarodowej. Paradoksalnie do zawdzięczenia to mam ubowcom, którzy mnie tak w 1949 r. załatwili. Dzięki nim miałem fantastyczne życie. Ale moje przeżycia „pod wirnikiem” to temat na osobną rozmowę.