Instytucje muzułmańskie za Odrą są w dużej mierze finansowane przez Turcję i kraje arabskie. Niezadowoleni z obcych wpływów politycy proponują nowe rozwiązanie.
Rządząca u naszych zachodnich sąsiadów koalicja chadeków i socjaldemokratów proponuje wprowadzenie specjalnego podatku na rzecz muzułmańskiej działalności religijnej. Miałby on przypominać „Kirchensteuer”, czyli podatek kościelny. Obecnie każdy obywatel deklarujący przynależność do kościołów protestanckich, kościoła katolickiego lub wspólnot żydowskich jest zobowiązany do płacenia na swoją wspólnotę. Wprowadzenie takiego rozwiązania także dla wyznawców islamu zmieniłoby w sposób zasadniczy sposób funkcjonowania tej religii w Niemczech.
Według szacunków Urzędu ds. Migracji i Uchodźców pod koniec 2015 r. liczba muzułmanów w RFN wahała się pomiędzy 4,4 mln a 4,7 mln osób. Badania zostały jednak przeprowadzone jeszcze przed główną falą uchodźczą lat 2015–2016, w wyniku której do Niemiec przybyło ok. 1,8 mln osób. Tamtejsze meczety, ale także islamskie placówki wychowawcze i kulturalne są finansowane z prywatnych datków wiernych oraz przez kraje, w których religia ta tradycyjnie odgrywa kluczową rolę.
Największą instytucją reprezentującą muzułmanów w Niemczech jest Turecko-Islamska Unia ds. Religijnych (DİTİB). Jak sama nazwa wskazuje, jest ona silnie powiązana z władzami w Ankarze i odpowiada na potrzeby wielomilionowej społeczności tureckiej, która stanowi ponad połowę mieszkających w Niemczech muzułmanów.
DİTİB ma pod swoją opieką ok. 950 meczetów, czyli ponad jedną trzecią wszystkich 2750 świątyń, które według szacunków magazynu „Die Zeit” istnieją nad Renem. Finansowana jest przez Ankarę, a do prowadzonych przez nią meczetów trafiają tureccy obywatele kształceni przez tamtejszy Urząd ds. Wyznań (Diyanet).
Za Bosforem nie tylko kształci imamów, ale też finansuje ich pobyt w RFN – trwa on najczęściej od trzech do pięciu lat. To powoduje, że islamscy liderzy religijni przyjeżdżający na misję za Odrę często nie znają dostatecznie niemieckiego, a nauki prowadzą w języku tureckim. Imamom zarzuca się, że ich fundamentalne poglądy nie współgrają z zasadami liberalnej demokracji. W ostatnich latach zwiększyła się przy tym liczba imamów wysyłanych nad Ren – tylko w 2016 r. wizy otrzymało 345 Turków skierowanych do meczetów DİTİB.
Unia zaczęła częściej pojawiać się w niemieckich mediach w momencie, gdy pogorszyły się relacje między Berlinem a Ankarą. Ze śledztw dziennikarskich przeprowadzonych w ubiegłym roku wyłonił się obraz organizacji, która równocześnie z usługami religijnymi dba o rozpowszechnianie tureckiego nacjonalizmu. W salach i meczetach prowadzonych przez DİTİB w 2018 r. odbyło się ponad 80 wydarzeń, które upamiętniały zwycięskie bitwy Turcji w I wojnie światowej. Dzieci biorące udział w przedstawieniach miały na sobie mundury armii tureckiej i repliki broni. – W służbie ojczyzny poświęcę swoje życie – deklarowało na scenie jedno z nich, bynajmniej nie mając na myśli Niemiec. Podczas niektórych przedstawień widoczne byłe paralele między walkami w czasie I wojny światowej, a operacjami wojskowymi z początku ubiegłego roku prowadzonymi przez Turcję w północnej Syrii (w ich wyniku Ankara przejęła kontrolę nad zamieszkałym przez Kurdów regionem Afrin).
Pracownicy DİTİB byli też oskarżani przez niemiecką policję o szpiegowanie na terenie Niemiec przeciwników tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana. To wszystko sprawiło, że niemiecki kontrwywiad we wrześniu 2018 r. rozpoczął proces sprawdzający, czy zachodzi potrzeba inwigilacji islamskiej organizacji.
Turcja ze względu na liczną diasporę zamieszkującą RFN ma największy wpływ na życie tamtejszych muzułmanów. Ale coraz większe środki finansowe i personel kierują nad Ren również kraje Półwyspu Arabskiego.
Wszystko to sprawiło, że Markus Kerber, sekretarz stanu w niemieckim MSW, w wywiadzie dla „Die Welt” wyraźnie powiedział o konieczności uwolnienia meczetów od zagranicznej pomocy finansowej. – Rozwiązaniem mógłby być podatek analogiczny do kościelnego – stwierdził polityk CDU. W podobnym tonie w ostatnim czasie wypowiadali się także politycy koalicyjnej SPD oraz opozycyjnych Zielonych. Wśród argumentów za daniną, jeden wydaje się koronny – możliwość finansowania edukacji przyszłych imamów na terenie RFN, a nie w Turcji.
Równocześnie jednak aktywni w niemieckiej przestrzeni publicznej muzułmanie zwracają uwagę na problemy z wdrożeniem nowego systemu finansowania.
Seyran Ateş, religijna liderka liberalnego meczetu w Berlinie w rozmowie z „Die Welt” przyznała co prawda, że przysyłani przez Ankarę imamowie prowadzą raczej do separacji, a nie integracji muzułmanów w Niemczech, ale jednocześnie zwróciła uwagę na to, jak skonstruowany jest islam. – W przeciwieństwie do kościołów chrześcijańskich nie ma tu autorytetów, papieża ani hierarchii – tłumaczy.
Rozproszona struktura religii to największa przeszkoda stojąca na drodze wprowadzeniu nowego podatku. Posiadające centralne władze kościoły chrześcijańskie w przeciwieństwie do stowarzyszeń muzułmańskich mają status korporacji prawa publicznego. Status taki jest niezbędny, aby ubiegać się o podatki osób oficjalnie przyznających się do wyznawania danej religii.
Z kolei Bülent Uçar, niemiecki ekspert ds. islamu pochodzenia tureckiego, w rozmowie z „Der Spiegel” zwrócił uwagę, że wielu muzułmanów nie ufa niemieckiemu państwu. Boją się, że nowy sposób finansowania wprowadzi zbyt dużą kontrolę państwa nad wyznawaną przez nich religią.
Eksperci są zgodni, że do wdrożenia nowego systemu finansowania jeszcze długa droga. Dlatego na razie państwo musi próbować innych sposobów przeciwdziałania obcym wpływom. Niemieckie MSZ zwróciło się do państw Półwyspu Arabskiego (m.in do Arabii Saudyjskiej, Kataru i Kuwejtu), o informację na temat darowizn i państwowych subwencji, które przesyłane są z tych państw do niemieckich organizacji muzułmańskich. Dane podmiotów wysyłających i otrzymujących pieniądze mają być następnie sprawdzone przez niemiecki wywiad.