Brytyjska premier stoi przed nie lada wyzwaniem: musi zdobyć poparcie w Izbie Gmin dla porozumienia rozwodowego z Unią Europejską, chociaż przeciwko sobie może mieć nawet posłów własnej partii.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, głosowanie nad umową regulującą warunki rozstania Wielkiej Brytanii i Unii Europejskiej mogłoby się odbyć w grudniu. Na chwilę obecną jego wynik prezentuje się jednak bardzo niepewnie: Theresa May musi nie tylko liczyć się ze sprzeciwem opozycji, ale też posłów własnej partii. Porozumienia na razie nie chcą też poprzeć szkoccy konserwatyści i koalicyjna Demokratyczna Partia Unionistyczna (DUP) z Irlandii Północnej.
Na razie brytyjskiej premier udało się pokonać pierwszą przeszkodę. Przekonała bowiem do treści umowy członków swojego rządu. To ważne, stanowi bowiem dla posłów – którzy ostatecznie będą musieli zatwierdzić treść umowy – silny sygnał: „to porozumienie nie jest złe, możecie spokojnie na nie głosować”.
Sygnał ten uda się wysłać, nawet jeśli z gabinetu odejdą kolejni politycy. A odejścia związane z brexitem to już tradycja tego rządu. W ub. tygodniu do dymisji podał się minister transportu Jo Johnson, który należał do skrzydła zagorzałych zwolenników Unii Europejskiej. Przed wakacjami zaś rzucił papierami jego euroscpetyczny brat Boris, który pełnił funkcję szefa brytyjskiej dyplomacji. Powód był ten sam: sprzeciw wobec warunków rozwodowych, na które nalega premier.
Jeszcze wczoraj w brytyjskich mediach pojawiły się doniesienia, że tym razem odejść chcą minister rozwoju międzynarodowego Penny Mordaunt oraz minister pracy i emerytur Esther McVey. W chwili, kiedy ten numer trafił do druku, jeszcze nie złożyli urzędu. Ale – jak wskazywali wczoraj złośliwi – ostatnim razem od momentu, kiedy premier ogłosiła, że ministrowie popierają jej brexitowy plan, do pierwszych dymisji minęły dwie doby.
Ostatecznie wszystko się rozbija o to, w jaki sposób umowa rozwiązuje najtrudniejszą, rozwodową kwestię – irlandzkiej granicy.
Uzgodniony z Brukselą i proponowany przez premier May wariant zakłada, że w okresie przejściowym – a więc do podpisania docelowej umowy o wzajemnych stosunkach między Unią Europejską a Wielką Brytanią – Zjednoczone Królestwo pozostanie w unii celnej ze Wspólnotą. Wyjście z niej będzie możliwe jednak dopiero wówczas, kiedy Bruksela uzna, że ryzyko powrotu tzw. twardej granicy między dwiema Irlandiami będzie znikome.
Obawy po brytyjskiej stronie są takie, że nie stanie się to wraz z momentem podpisania docelowej umowy o wzajemnych stosunkach – oraz że Londyn pozostanie na łasce Brukseli. Nawet były premier Tony Blair, który opowiadał się za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii, powiedział wczoraj, że wynegocjowane przez May porozumienie to „kapitulacja” i „brexit wyłącznie z nazwy”, ponieważ „w imię odzyskiwania kontroli nad własnym losem tracimy nawet tę kontrolę, którą mieliśmy dotychczas”.
Wygląda więc na to, że premier nie ma wystarczającej siły, żeby w grudniu przepchnąć propozycję przez Izbę Gmin. Potrzeba do tego 320 głosów; sami torysi mają o trzy za mało, po ubiegłorocznych wyborach weszli więc w porozumienie z 10-osobową DUP. Unionistom umowa rozwodowa na razie się nie podoba, ich głosy więc odpadają. Odliczyć też trzeba głosy twardogłowych eurosceptyków w Partii Konserwatywnej, których jest ok. 40. Do tego odpadają szkoccy torysi (13 posłów), a być może także twardogłowi zwolennicy pozostania UK w UE (ok. 10 posłów). Jeśli May udałoby się przekonać do swojej wizji pozostałych torysów i tak miałaby o ok. 70 głosów za mało.
Otwarte pozostaje pytanie, czy nie jest możliwe, aby umowę rozwodową wsparli posłowie z drugiej strony Izby Gmin. Oficjalnie stanowisko Partii Pracy jest jednak takie, że jeśli May nie uda się przekonać parlamentu do swojej wizji, to tak, jakby przegrała głosowanie nad wotum zaufania oraz że ugrupowanie Jeremy’ego Corbyna jest wtedy w stanie przedstawić własny, alternatywny plan.
Ten plan ma jednak jedną, poważną wadę – nie będzie go już z kim negocjować, jeśli do brexitu faktycznie ma dojść 29 marca przyszłego roku. Z tego względu – jak na przykład zauważył wczoraj Rafael Behr, komentator dziennika „The Guardian” – pani premier prawdopodobnie uda się zmusić do dyscypliny swoich posłów. Zresztą zdaniem publicysty wielu polityków opowie się za jej planem nie dlatego, że im się będzie podobał, tylko dlatego, że będą się obawiali katastrofalnych skutków twardego brexitu (wczoraj Międzynarodowy Fundusz Walutowy ocenił, że taki wariant kosztowałby brytyjską gospodarkę 6 proc. PKB, chociaż nie sprecyzowano, w jakim czasie). Inni, bo będą się obawiali, że przy Downing Street 10 zamieszka lider Partii Pracy.
Tak czy siak, w nadchodzących dniach brytyjska premier będzie wspominać słowa swojego wielkiego poprzednika Winstona Churchilla: „jeśli przechodzisz przez piekło, nie zatrzymuj się”.
W okresie przejściowym UK pozostanie w unii celnej ze Wspólnotą