Przekaz płynący z posiedzeń komisji reprywatyzacyjnej jest prosty, czarno-biały: dzieje warszawskich nieruchomości to historia pokrzywdzonych lokatorów i właścicieli krwiopijców. Moja historia pokazuje więcej odcieni.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Pierwszy raz do kamienicy przy ul. Schroegera 72 na warszawskich Bielanach trafiłam w maju zeszłego roku, w szczycie afery reprywatyzacyjnej. W mediach pojawiały się materiały o eksmisji lokatora i bezdusznych właścicielach. Jesienią sprawa trafiła do komisji weryfikacyjnej.
Kamienica przy ul. Schroegera ma dwa piętra, trzy klatki, 21 mieszkań. Cztery miasto sprzedało, cztery zajmują lokatorzy. W zasadzie pięć, bo do jednego przebił się lokator (sąsiadka umarła), zamurował drzwi, tak że nie widać, że było jakieś lokum, a do życia jest dodatkowych 50 mkw., w sumie daje to ponad 100 metrów. Pod tym adresem, dokładnie pod numerem 6 (kiedyś 6a i 6b) zarejestrowane jest Stowarzyszenie Mieszkańców i Lokatorów Bielany, którego prezesem jest lokator Dariusz Przybyszewski, a wiceprezesem lokator Marek Pogorzelski. Dwa lokale są wynajmowane. Dziewięć mieszkań stoi pustych. Jest też sklep spożywczo-alkoholowy, o powierzchni ponad 200 m2. Do niedawna stały w nim jeszcze automaty do gry, ale okazało się, że to nielegalne. Jest też kawiarnia. I jeszcze jedno mieszkanie na poddaszu. Tu mieszka jedna z właścicielek kamienicy. Ze swoją mamą. Właścicieli jest w sumie pięcioro.
Przy Schroegera takich kamienic jest więcej. Zaczęto je budować pod koniec lat 20. XX w. Mieszkania miały służyć „światowi pracy”. Całe osiedle zaprojektował architekt Janusz Dzierżawski. Właścicielem dużej części gruntów i powstających na nich nieruchomości był Borys Bielajew. O 1937 r. zarządcą i administratorem był Alfred Towarnicki. Bielajew w 1939 r. wyjechał najpierw do Londynu, potem do Stanów Zjednoczonych. Wiadomo, że po II wojnie światowej przyjeżdżał do Polski z nadzieją, że coś mu się uda odzyskać. Opłacał adwokatów, próbował. Zmarł w 1980 r. w Nowym Jorku. Jego żona 10 lat później, w Kolorado. W spadku zostawili synowi Igorowi Bielajewowi nieruchomości na Bielanach. Jak wynika z dokumentów, chciał je przejąć w latach 50. brat Borysa ‒ Włodzimierz. W 1952 r. wniósł do sądu o uznanie za zmarłych swoich braci Grzegorza, Borysa oraz żony Borysa ‒ Wiesławy z domu Szymonowicz i ich syna Igora. Najprawdopodobniej w ten sposób chciał przejąć majątek. Znamienne, że nie powołał na świadków innych członków rodziny ani pełnomocnika Borysa ‒ Alfreda Towarnickiego. Ale komisja weryfikacyjna właśnie na podstawie tych działań Włodzimierza uznała, że w powojennych latach 40. Borys nie mógł wystawić pełnomocnictwa temu samemu adwokatowi, co jego brat Włodzimierz, bo ten chciał go uznać za zmarłego.
Nie bierze pod uwagę, że żył, że miał pełnomocnika, który to z kolei mógł przekazać pełnomocnictwo do złożenia wniosku dekretowego adwokatowi Grabowskiemu. Skomplikowane? To dopiero początek.
Minister Patryk Jaki, kierujący sejmową komisją weryfikacyjną ds. reprywatyzacji, poinformował, że dla nieruchomości zostanie powołany zarząd komisaryczny i że 20 czerwca miasto przejmie budynek. 14 maja 2018 r. komisja weryfikacyjna stwierdziła rażące naruszenia w procesie reprywatyzacji i uchyliła decyzję Prezydenta m.st. Warszawy z dnia 1 lutego 2016 r. nr 37/GK/DW/2016 w całości. Odmówiła spadkobiercom ustanowienia prawa użytkowania wieczystego. Nakazała m.st. Warszawa przejęcie zarządu nad nieruchomością. To znaczy, że pięcioro właścicieli można publicznie nazywać rzekomymi albo skupującymi roszczenia, albo może lepiej cwaniakami i oszustami, pasącymi się na krzywdzie warszawiaków.
Oto oni:
Agnieszka Chmielewska i Agata Niewczas ‒ siostry cioteczne. Właścicielki 1/3 udziałów w kamienicy. Po cioci, teraz 95-letniej, której babcia, Wilhelmina Mazurkiewicz kupiła tę część budynku w 1944 r.
Tadeusz Smith-Jamiołkowski i Bogdan Kozieradzki – naturalni spadkobiercy. Jeden po dziadku Stanisławie Jamiołkowskim, drugi po ojcu Włodzimierzu Bielajewie. Właściciele 1/3 udziałów w kamienicy. Smith-Jamiołkowski, który mieszka w Stanach, ma 60 proc. w tej 1/3, a Kozieradzki, mieszkający w Warszawie, 40 procent.
Ewa Kaszycka ‒ właścicielka 1/3 udziałów w kamienicy. Nabyła spadek od Igora Bielajewa, mieszkańca USA. W 2000 r. Bielajew po latach prób odzyskania nieruchomości odziedziczonej po ojcu, Borysie Bielajewie, postanowił sprzedać spadek.
Siedzimy w mieszkaniu u Agaty Niewczas i jej mamy. Skosy, bo to poddasze. Widać, że nieremontowane od dawna. Pani Agata, drobna blondynka, zauważa, że się rozglądam, więc od razu zaczyna tłumaczyć, że w remont mieszkania nie inwestowała, bo czekała na ostateczne uregulowanie kwestii własności. Pracuje w branży optycznej. Jej mama tylko kiwa głową. Prawie się nie odzywa. Obecna jest też jej siostra cioteczna, Agnieszka Chmielewska, mama dwóch dziewczynek. Pracuje w wydawnictwie książkowym. I Ewa Kaszycka, emerytka, z wykształcenia dyrygentka, kiedyś szefowała spółdzielni budowlano-mieszkaniowej. Siedzą za stołem. Jedna obok drugiej. Czekają.
Agnieszka Chmielewska: Jeszcze w maju do budynku weszli urzędnicy z ZGN (Zakład Gospodarowania Nieruchomościami Dzielnicy Bielany – red.), zażądali kluczy do klatek schodowych.
Agata Niewczas: Walili do drzwi. Pies szalał. De facto miasto już budynek przejęło. Urzędnicy poinformowali lokatorów, że w tej chwili zajmują lokale bezumownie i mają się stawić, by ustalić nową stawkę czynszu. Mnie i mamę mogą eksmitować w trybie administracyjnym (wtedy nie obowiązuje ustawa o ochronie praw lokatorów) np. do hotelu robotniczego. Boję się, że będą mnie szantażować, żebym podpisała przekazanie budynku.
A.Ch.: Jestem ciekawa, czy lokatorzy, którzy mają swoje mieszkania w innych miejscach, a więc nie spełniają warunków, by mogło im być przyznane mieszkanie komunalne, zostaną w naszym budynku. Miasto przecież nie może się zasłaniać niewiedzą w tej sprawie.
A.N.: I czy lokator zostanie w ponad stumetrowym mieszkaniu, którego połowę bezprawnie zawłaszczył?
***
Komisja weryfikacyjna głosami Patryka Jakiego i Sebastiana Kalety oraz innych członków oskarża właścicieli kamienicy przy Schroegera 72 o:
– fałszowanie pełnomocnictw
Do tego sfałszowano pełnomocnictwo Igora Bielajewa. Daliśmy do opinii biegłego i podpisy osoby kluczowej są ewidentnie różne i nie należą do tej samej osoby.
– podstawianie fałszywych spadkobierców
Żeby tego było mało, mamy tutaj kuratora dla osoby, która w momencie wydania decyzji miałaby sto lat. I również nie budziło to niczyjej wątpliwości. Dodatkowo, już tradycyjnie źle ustalono krąg spadkobierców. Otóż okazało się, że wnuk państwa Jamiołkowskich to nie jest ta sama osoba. Stanisław Jamiołkowski to nie ten, który był właścicielem kamienicy. Nie ten, który miał piękną kartę, był powstańcem warszawskim.
– rażąco niską cenę zakupu spadku
Ponad wszelką wątpliwość osoba, która przedstawiała się jako ta, która powinna mieć prawo do tej nieruchomości, kupiła roszczenia za niecałe 4 proc. ich wartości.
– nękanie lokatorów
Tradycyjnie mamy problemy z lokatorami. Męczenie lokatorów, podnoszenie czynszu, remonty, to już wszystko państwo dobrze wiecie. W tej sprawie część lokatorów w sądzie bardzo mocno się broniła i część spraw udało się wygrać, ale to nie zmienia faktu, że jest grono osób, jak państwo wiecie, które nie wytrzymało tego typu nękania. Jak wynikało z zeznań świadków, (burmistrz Dubiel) nie pomagał w rozwiązaniu tej sprawy, i jak zeznał jeden ze świadków, skomentował całą trudną sytuację: wasze ulice, nasze kamienice.
– złożenie wniosku dekretowego po terminie
Wniosek dekretowy o przyznanie tej nieruchomości został złożony po terminie i już siłą rzeczy nie powinien być rozpatrywany, (budynek) powinien stać się na zawsze własnością miasta. Nie wiedzieć czemu, miasto dalej prowadziło postępowanie w tej sprawie.
– nieposiadanie nieruchomości przez właścicieli w czasie składania wniosku w 1948 r. (większości nie było w Warszawie)
Nie ma żadnej wątpliwości co do posiadania. Nie było posiadania w momencie, kiedy składano wniosek, ponieważ część rodziny, pan Bielajew w 1947 r., a więc na rok przed złożeniem wniosku, był już w Londynie, jego żona również. Natomiast pan Jamiołkowski też nie znajdował się w Warszawie.
A, i jeszcze: nieżyjącego właściciela o kolaborację z nazistowskimi Niemcami podczas II wojny światowej.
Ten, który był właścicielem nieruchomości, jak ustaliliśmy z IPN, to była osoba, która kolaborowała z nazistami. Sprawa pana Jamiołkowskiego ‒ niezwykle interesująca. Pamiętacie państwo, że podczas rozprawy beneficjenci twierdzili, że pan Jamiołkowski walczył w Powstaniu. Korzystając ze wsparcia instytucji państwowych, (komisja – red.) wiedziała, gdzie się zwrócić, i dzisiaj może powiedzieć, że w Warszawie w czasie wojny żyło dwóch Stanisławów Jamiołkowskich, jeden ze wspaniałą kartą, drugi z hańbiącą kartą, ponieważ dokumentacja IPN wskazuje, że mógł kolaborować z Niemcami. W tym przypadku (dobre imię powstańców warszawskich) wykorzystano w sposób haniebny.
Mieliśmy osobę, która współpracowała z Niemcami, która powinna utracić własność tej kamienicy. Podstawiono osobę, która brała udział w Powstaniu Warszawskim.
Patryk Jaki: Czyli można powiedzieć, tradycyjna sprawa, absolutnie skandaliczna, haniebna. Gdyby nie komisja, szanowni państwo, to (kamienica) trafiłaby w nieuprawnione ręce. Cieszymy się, że możemy to raz na zawsze przerwać, wprowadzając też zarząd komisaryczny do tej nieruchomości. Bardzo ciężka dobra praca komisji, za co chciałbym wszystkim członkom oraz osobom, które pracowały wiele miesięcy nad tą sprawą, podziękować. Jeśli ktoś chciałby wracać do sprawy tej nieruchomości, to proszę sobie przypomnieć zeznania starszego pana, który mieszka w tej kamienicy od czasów wojennych i ustalił w tej sprawie więcej niż urzędnicy.
Sebastian Kaleta: Jak słusznie wskazał pan minister, mieszkańcy byli bardzo dociekliwi w sprawie dochodzenia do prawdy o losach kamienicy, którą zamieszkiwali.
Przez lata byli ignorowani, a dzisiaj działająca komisja pokazuje, że bardzo ważne nieruchomości w Warszawie mogły zostać w zarządzie miejskim, gdyby tylko Hanna Gronkiewicz-Waltz i jej urzędnicy bardziej wnikliwie badali dokumenty i powierzone im sprawy.
A.Ch.: Komisja reprywatyzacyjna jest jednoinstancyjna (nie do końca to prawda – wyjaśnienie dotyczące możliwości zaskarżenia znajduje się w tekście Patryka Słowika na str. 7 – red.), co jest wyjątkiem w polskim porządku prawnym przewidującym co do zasady dla postępowań administracyjnych dwie instancje. W tym przypadku to bardzo kontrowersyjne, bo dotyczy własności nieruchomości. Komisja rozpatruje sprawy i wydaje decyzje, które są od razu wykonywane. I stają się ostateczne. A przedstawiciele miasta domagają się kluczy. Twierdzą, że umowy najmu, które lokatorzy podpisali z nami, są nieważne i że wszyscy zajmują lokale bezumownie. Szantażują naszych najemców, że wystawią lokale do przetargu, jeśli nie zgodzą się współpracować, czyli zdradzić, ile nam płacili czynszu.
A.N.: Od dekretu Bieruta można się było odwoływać. Składać wnioski dekretowe. Teraz można tylko iść do sądu administracyjnego i liczyć na to, że do czasu rozpatrzenia sprawy miasto nie rozprzeda naszej kamienicy.
E.K.: Sformułowanie „właściciele kamienic” ma teraz wyłącznie negatywne konotacje. Wedle komisji jesteśmy fałszerzami, gnębicielami uciśnionych lokatorów, oszustami, krwiopijcami. Gorzej niż za Bieruta i Stalina.
A.Ch.: Niech pani spojrzy na donosy wysyłane do różnych instytucji. Prawie wszystkie z adresu lokatorzy_schroegera72@wp.pl: „Dla lokatorów mających teraz pozwy o eksmisję i o urojone długi względem kupców roszczeń ‒ właściwym rozwiązaniem jest najszybsze zawieszenie kupców roszczeń (Kaszyckiej i innych) w zarządzaniu budynkiem...”. Albo: „Wyrokiem sądu osoby z wadliwym pełnomocnictwem wyciągnęły od pana Marka Pogorzelskiego 50 tys. złotych, a teraz wyrzucają go z mieszkania. Osoby, którym sąd cofnął prawa do gruntu, bo papiery ludzi skupujących roszczenia mają znamiona przestępczości gospodarczej...”.
A.N.: Notorycznie nazywali nas „osobami skupującymi roszczenia”, twierdzili, że toczy się przeciwko nam śledztwo dotyczące przestępczości gospodarczej (śledztwo dotyczyło niegospodarności i było prowadzone przeciwko miastu).
A.Ch.: W sprawach reprywatyzacyjnych liczą się tylko lokatorzy i ich prawa. Minister Jaki w wywiadzie telewizyjnym powiedział, że wprowadzenie zarządu komisarycznego ma na celu ochronę lokatorów. A właścicieli nikt i nic nie chroni. Przecież wszystkie dokumenty, które mamy, są ważne według prawa, to m.in. wyroki sądów. Komisja pominęła je i wysnuła wnioski spiskowe. Na początek do rozważań celowo przyjęli niewłaściwe rozporządzenie, wcześniejsze, żeby zarzucić adwokatowi złożenie wniosku po terminie…
Potem akcja z fałszywym podpisem na dokumencie, który nie ma znaczenia w sprawie, bo jest drugi, właściwy, i to na jego podstawie toczyło się postępowanie. I na koniec dodali staruszka, który mieszka w kamienicy od czasów wojennych… Nie ma takiej osoby.
A.N.: Afera reprywatyzacyjna, a po niej komisja weryfikacyjna doprowadziły do tego, że właściciele nieruchomości w Warszawie postrzegani są jako bandyci. A trzeba pamiętać, że sprawy aferalne to tylko kilka procent pośród wszystkich spraw reprywatyzacyjnych. Próbujemy odzyskać naszą własność już prawie 20 lat.
Dekret Bieruta ‒ dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze miasta stołecznego Warszawy – został wydany 26 października 1945 r. Na jego mocy wszelkie nieruchomości w granicach ówczesnej Warszawy miały przejść na własność gminy. Można się było odwoływać od dekretu, składając tzw. wnioski dekretowe o prawo własności czasowej w ciągu sześciu miesięcy od dnia objęcia w posiadanie gruntu przez gminę. Oczywiście pod warunkiem, że się wiedziało o tej możliwości. Rozporządzenie od razu nie weszło w życie, dopiero po rozporządzeniu z 1948 r. miasto zaczęło przejmować nieruchomości. Rozklejano obwieszczenia i dawano ogłoszenia w gazetach, później były to już tylko obwieszczenia wywieszane w urzędach. Wielu właścicieli nie wiedziało o tym, że zostało już pozbawionych swojej własności, bo przegapiło sześciomiesięczny termin na złożenie wniosku o własność czasową, choć zgodnie z tym rozporządzeniem właściciele nieruchomości winni byli być w miarę możliwości o tym informowani.
Kto jest teraz właścicielem kamienicy?
E.K.: My. Obowiązuje księga wieczysta budynkowa, w której widniejemy jako właściciele.
A.Ch.: Od 10 lat administrujemy naszą kamienicą, a więc utrzymujemy ją, remontujemy, ponosimy koszty. Byłam młodą dziewczyną, kiedy pod koniec lat 90. ciocia przepisała mnie i siostrze część budynku. Nie zrobiła jednak darowizny, tylko odsprzedała za symboliczną sumę udziały we współwłasności. Już wtedy była starszą panią i nie miała siły zajmować się sprawą. Może się pani z nią spotkać. Proszę bardzo.
Jadę na Stary Żoliborz. Herbatka, ciasteczka, przyjemnie, jakby przedwojennie.
Irena Lewińska, ciotka Agnieszki i Agaty: Było u mnie Centralne Biuro Antykorupcyjne. Pytali, jak to się stało, że jestem współwłaścicielką kamienicy, choć nigdy w niej nie mieszkałam. Była wojna, nasz dom w Śródmieściu spłonął, zamieszkaliśmy w Boernerowie, które teraz jest częścią Warszawy, a wtedy leżało poza granicami miasta. Komisja pana Jakiego chciała mnie wezwać na przesłuchanie, ale ja od lat już nie wychodzę z domu. Mogą przyjechać do mnie, jeśli sobie życzą. Pani się rozejrzy. Jest stół, jest gdzie usiąść. Można wyjść do ogrodu, odetchnąć świeżym powietrzem. Zarzuca mi się, że w 1948 r., kiedy adwokat Grabowski składał wniosek dekretowy, nikt z właścicieli nie mieszkał w kamienicy. W rozumieniu komisji oznacza to, że jej nie posiadaliśmy. Pan minister Jaki musi to przełożyć na swoje życie. Mieszka w swoim mieszkaniu, kupionym, opłacanym i wyjeżdża na pięć lat na placówkę dyplomatyczną na Kubę, a mieszkanie zostawia puste. I czy wtedy jest w posiadaniu swojego mieszkania, czy nie jest? Na pewno odpowie twierdząco. Albo kupił mieszkanie i od razu je komuś wynajął. I czy jest w posiadaniu tego mieszkania, czy nie jest? Na pewno odpowie, że jest. No więc my też byliśmy, choć ja tam nie mieszkałam, a innych właścicieli losy wojenne rozrzuciły po świecie. Nie rozumiem, dlaczego moje dziewczyny nazywa się rzekomymi spadkobiercami. Chciałam im zapewnić lepszy byt. Tak jak mój ojciec chciał zapewnić kiedyś mnie, kiedy kupował część kamienicy.
A.Ch.: Nie wiedziałam, że staję się współwłaścicielką kamienicy z lokatorami. Nie wiedziałam też, że reprywatyzacja w Warszawie to droga przez mękę. W 2008 r. przyszła informacja, że odzyskujemy budynek. Budynek, bez gruntu. Usłyszeliśmy też, że to nasza kamienica i nasi lokatorzy. I dostaliśmy protokół zdawczo-odbiorczy z listą lokatorów i najemców. Od tamtej pory ponosimy odpowiedzialność za Schroe gera 72.
Ewa Kaszycka mówi bardzo powoli, wyraźnie, jakby chciała, żebym ją dobrze zrozumiała.
Ewa Kaszycka: Lokatorzy najbardziej znienawidzili mnie, bo nie jestem naturalnym spadkobiercą. Komisja też nie pała do mnie sympatią. Dla członków komisji raz jestem skupującą roszczenia, raz „kuratorem dla osoby, która w momencie wydania decyzji miałaby sto lat”... Zaznaczam, że u nas nie ma żadnego kuratora.
Dla komisji, dla lokatorów i chyba dla części właścicieli jest najsłabszym ogniwem.
Była przesłuchiwana przez komisję, jej zachowanie mogło być odebrane za aroganckie, mówiła tak, jakby nie chciała wszystkiego powiedzieć, jakby chciała coś ukryć. Próbowała utrzymać w tajemnicy dane dotyczące transakcji.
E.K.: To z nerwów. Zajmuję się tą sprawą od ponad 18 lat. Ja po prostu nabyłam spadek. W 2000 r. Ostatecznie za 20 tys. dolarów. W ratach. Sprzedał go Igor Bielajew, syn Borysa, obywatel Stanów Zjednoczonych. Jeszcze w latach 90. mój znajomy, dawny współpracownik, pan Łubnicki zapytał, czy nie chciałabym kupić spadku, w którym są między innymi prawa do kamienicy na Bielanach. Tłumaczył, że właściciel tego spadku, poprzez brata swojej nieżyjącej już matki, szuka kogoś, kto spróbuje odzyskać nieruchomości i jeśli się uda, w co wątpi, będzie się potrafił tym zająć. Przez wiele lat zarządzałam spółdzielnią budowlano-mieszkaniową, więc rozumiałam, że dlatego zwrócił się do mnie. Na początku odmówiłam, bo nie miałam na to pieniędzy. Nie, wróć, nawet nie wiedziałam, ile to może kosztować, po prostu założyłam, że dla mnie za dużo.
Kupowanie spadku ‒ to nie wygląda na uczciwy interes.
Pani patrzy na tę całkowicie zgodną z prawem procedurę z dzisiejszej perspektywy, kiedy wszyscy się nasłuchaliśmy na temat handlarzy roszczeniami. Propozycja ceny wyszła od Igora Bielajewa.
To cztery procent wartości nieruchomości.
Na miłość boską, ten człowiek uważał, że nie ma w zasadzie żadnej nadziei na odzyskanie majątku po ojcu. Próbował wiele razy. I się nie udawało. Dał za wygraną. Zresztą na początku chciał nawet mniej pieniędzy. Czy uważa pani, że powinnam powiedzieć Bielajewowi, że powinien mi sprzedać spadek za pięć razy tyle? Dopiero kiedy w 2003 r. zapadł w Naczelnym Sądzie Administracyjnym wyrok mówiący, że nabywca spadku traktowany jest na równi ze spadkobiercą, uznaliśmy, że skoro są większe szanse na odzyskanie nieruchomości, to dopłacę Igorowi Bielajewowi do łącznej kwoty 20 tys. dolarów. Do 2005 r. wszystko rozliczyłam. Uprzedzając pani pytanie, są przepływy na kontach. Minęło 18 lat, od kiedy jestem właścicielką jednej trzeciej kamienicy przy Schroegera 72, i to ja jestem ofiarą reprywatyzacji.
Z własnością Tadeusza Smitha-Jamiołkowskiego i Bogdana Kozieradzkiego wiąże się wątek niemal filmowy. Są tu powstańcy warszawscy, kolaboranci, adopcje, przeprowadzki, setki dokumentów w archiwach, w tym IPN-owskich. A wszystko w sprawie jednej trzeciej nieruchomości przy Schroegera. Bo żeby postępowanie zwrotowe mogło być przeprowadzone, muszą być wszyscy spadkobiercy, cały komplet.
Właścicielem tej niewielkiej części był Stanisław Jamiołkowski. I tyle było wiadomo. Gdzie mieszkał, kiedy umarł, czy miał dzieci, czy wnuki ‒ to trzeba było sprawdzić. Miasto tego nie zrobi, miastu to nie na rękę.
A.N.: Trzeba było szukać.
A.Ch.: W kilku różnych miejscach.
E.K.: Sześć lat szukałam.
Stanisław Jamiołkowski miał syna Klaudiusza. To już jakiś trop, bo imię mało popularne. Klaudiusz urodził się w marcu 1932 r., ale są też informacje, że w 1933 r. i w 1931 r. Że raz mieszkał z matką, raz z ojcem i jego nową partnerką, raz że w szkole z internatem ‒ tak wynika z ksiąg meldunkowych. O, są też i takie, że jako dzieciak walczył w powstaniu warszawskim. I że po wojnie udało mu się wyjechać do Kanady. A, i jeszcze, że jedną datę urodzenia zmienił sam, żeby się postarzyć. A drugą zmienił mu ojciec, kiedy po wojnie wyrabiał synowi dokumenty. I odmłodził chłopaka o rok.
A.Ch: Komisja próbowała stawiać tezę, że było dwóch Klaudiuszy, synów Stanisławów.
A.N.: I dwóch ojców. I jeszcze, że my szargamy dobre imię powstańców, a tak naprawdę Jamiołkowski był kolaborantem.
A.Ch: Niestety, komuś się nie chciało zapoznać z dokumentami albo po prostu nie pasowały do układanki. W aktach IPN są dokumenty dotyczące Stanisława, bo było prowadzone śledztwo w sprawie jego kolaboracji z Niemcami. Mamy do nich dostęp. Są w nich zeznania ‒ jedne oskarżające o kolaborację, o to, że pił wódkę z Niemcami, donosił na powstańców i że AK wydała na niego wyrok, drugie, że właśnie odwrotnie ‒ że pił z Niemcami, żeby chronić pracowników (miał dwie knajpy), i dostarczał powstańcom jedzenie. Były dwa śledztwa. Oba umorzono. W żadnym postępowaniu nie stwierdzono, że Stanisław Jamiołkowski był rzeczywiście kolaborantem.
E.K.: Nawet jakby kolaborował, to czy prawo w Polsce pozwala na nieuznanie go za właściciela? Absurd przecież.
A.N.: Co wtedy z Klaudiuszem, jednym z najmłodszych powstańców? Miał niewiele ponad 12 lat, kiedy wybuchło powstanie. W Muzeum Powstania Warszawskiego jest jego biogram. Proszę sprawdzić. To bohater, a nie kolaborant. Czy w związku z tym on może być właścicielem kamienicy, czy nie?
E.K.: Znalazłam Klaudiusza w Kanadzie, w zasadzie jego grób na cmentarzu w Vancouver. W księgach cmentarnych były informacje, kto go pochował ‒ żona i syn Tadeusz. Konsulat polski pomógł mi się z nim skontaktować. Tadeusz przyjechał do Polski, miał akt zgonu dziadka Stanisława i ojca. Jest prawowitym spadkobiercą. Jego dziadek kupił tę część kamienicy od Włodzimierza Bielajewa.
A Bogdan Kozieradzki?
A.N: Był synem Włodzimierza i otrzymał 40 proc. w jednej trzeciej udziałów we współwłasności, w dość dziwnych okolicznościach. W 1941 r. ojciec zapisał tę część synowi w ramach zabezpieczenia alimentacyjnego. Po prostu oddał dziecko na wychowanie rodzicom matki chłopca.
Przekazał im prawa rodzicielskie?
A.N.: Nie od razu, wiele lat później, już po złożeniu wniosku dekretowego bodajże w 1949 r. Ale pan Bogdan usłyszał, że nie może być współwłaścicielem, bo jego ojciec został pozbawiony praw rodzicielskich... Nie ma dla komisji znaczenia, że nastąpiło to już po tym, kiedy adwokat w imieniu właścicieli złożył wniosek dekretowy o użytkowanie wieczyste kamienicy przy Schroegera 72. I nie, nie złożył go po terminie, nie miał sfałszowanych pełnomocnictw, jak chciałaby komisja.
Marek Pogorzelski, lokator ze Schroegera 72, w wywiadach mówił: „Borys Bielajew przebywał od 1939 r. w USA. Po wojnie nie wrócił do Polski. Na odpisie jest data: 15 maja 1948 r. Jak miał podpisać pełnomocnictwo w Warszawie, skoro go nie było w Polsce? Oznacza to, że odpis jest nierzetelny. Dokument traci domniemanie zgodności z prawdą. A jeżeli adwokat złożył nieważny wniosek, zwrotu nie powinno być.
A.N.: W tamtym okresie adwokaci, którzy składali wnioski dekretowe, czyli byli pełnomocnikami właścicieli, korzystali z druku formularza wykorzystywanego do sporządzania odpisów pełnomocnictw. A odpis to nic innego jak uwierzytelniona kopia oryginału, którą może sporządzić osoba do tego upoważniona, w tym wypadku adwokat. Mecenas wpisywał datę sporządzenia odpisu, a nie datę uzyskania pełnomocnictwa. To powinna być sprawa oczywista dla osób, które choć trochę znają przepisy prawa.
A.Ch.: A niestety wygląda, że nie jest. Grabowski złożył wniosek dekretowy. Jeśli urzędnik przyjmujący dokument zauważał braki formalne, to wzywał osobę składającą do ich uzupełnienia. Nawet istniały takie druczki. Mamy to tutaj. Urzędnik tylko wezwał mecenasa Grabowskiego do uiszczenia opłaty manipulacyjnej... Adwokat dokonał opłat skarbowych, a urzędnicy nadali sprawie bieg. Z prawnego punktu widzenia wszystko jest w porządku.
Czyli na tym jednym druczku jest odpis pełnomocnictw Borysa Bielajewa, Stanisława Jamiołkowskiego i kogo jeszcze?
A.Ch.: I Włodzimierza Bielajewa jako opiekuna Bogdana.
Tego samego, który potem występował o uznanie za zmarłego Borysa?
Tak. Włodzimierz miał długi, więc 40 proc. swojej części sprzedał Jamiołkowskiemu, 60 proc. oddał synowi, więc mogło tak być, że kiedy po latach nie miał nic, zapragnął części brata.
A gdzie jest wniosek pani ciotki Ireny Lewińskiej?
A.Ch.: Moja ciotka, tak jak wielu ludzi, nie wiedziała o tym, że trzeba składać wnioski dekretowe. Po prostu nikt jej o tym nie powiedział ‒ tam, gdzie mieszkała, nie było obwieszczeń. Może gdyby złożyła wniosek, nie byłoby tego całego zamieszania. Jednak dla skuteczności złożenia wniosku nie miało to znaczenia, wystarczy, że wniosek został prawidłowo złożony przez chociażby jednego współwłaściciela.
A.N.: To jest absurd, że te wnioski sprzed 70 lat mają jakieś znaczenie, że na ich podstawie podejmuje się decyzje o zwrocie nieruchomości.
Wie pani, ta sprawa jest jak wielowątkowa koszmarna saga. Tyle że ten koszmar zaczął się dla nas tak naprawdę dopiero w XXI wieku.
***
Sprawa nieruchomości przy Schroegera 22 razy trafiała do prokuratury. Za każdym razem, kiedy kolejna sprawa była umorzona, wpływał następny donos, że jesteśmy oszustami, handlarzami roszczeń, że jak to możliwe, że miasto nam jeszcze nie zabrało budynku. Ani razu jednak prokuratura nie postawiła zarzutów. Za to Skarb Państwa poniósł koszty tych postępowań, które co prawda niczego nie wykazały, ale też nie pozwalały właścicielom być pełnoprawnymi właścicielami.
A.Ch.: Kiedy myśleliśmy, że już jest sprawa jasna, znowu dostawaliśmy informacje, że sprawa trafiła do prokuratury. To jest w sumie bardzo prosty mechanizm dręczenia właścicieli. Opowiedzieć? Wszystko zaskarżała jedna osoba, właścicielka wyodrębnionego lokalu ‒ pani Holnicka-Szulc. Na komisji zeznała, że bardzo współczuła lokatorom naszej kamienicy, w związku z tym zdecydowała się wspierać ich sprawę. Wprost powiedziała, że nie zna dokumentów i że podpisywała wszystko, co jej dali. I że się nie orientuje się co do szczegółów. Jako właścicielka mieszkania wykupionego w tym budynku miała status strony w postępowaniu administracyjnym, dekretowym, decydującym o zwrocie nieruchomości właścicielom i ustanowieniu użytkowania wieczystego. Gdyby nie ona, lokatorzy nie mogliby nic zdziałać.
A.N.: Za mną jeden z panów lokatorów krzyczał: „ty k…, twoje dni są tu policzone”.
Lokatorzy twierdzą, że to wy ich nękaliście.
E.K.: Nie. Nikt z lokatorów nie twierdzi, że nękaliśmy, twierdzą, że nie jesteśmy właścicielami, wyłudzamy czynsze, że przedstawiamy fałszywe dokumenty, że jesteśmy kupcami roszczeń… A że nękamy, to stwierdziła komisja. Jesteśmy właścicielami kamienicy, a niestety przez ostatnie dwa lata opinii publicznej wmawia się, że właściciele to bezduszni kapitaliści, którzy maltretują Bogu ducha winnych biednych lokatorów. W toku tych 22 spraw nie padły oskarżenia, że maltretowaliśmy lokatorów.
A.Ch.: Teraz nagle okazuje się, że jesteśmy ciemiężycielami. Powód? Uporczywie nękaliśmy lokatorów sprawami sądowymi. A my, jeśli lokatorzy nie płacili czynszu np. od 2002 r., to nie wyłączaliśmy im wody i ogrzewania, tylko składaliśmy sprawę do sądu.
A.N.: Działaliśmy jak najrozsądniej, jak najbardziej zgodnie z przepisami, również tymi, które są zamieszczone w ustawie o ochronie praw lokatorów.
Podwyższaliście czynsz.
A.N.: Tylko raz. Ale ta podwyżka oczywiście została zaskarżona do sądu. Sąd przyznał nam rację, nie stwierdził żadnych uchybień. Jednak lokatorzy przyjęli zasadę, że skoro przedtem płacili 3 zł za mkw., to nie będą płacić więcej. Przy takich stawkach nie ma szans na remonty, na utrzymanie budynku.
A.Ch.: Hołubienie lokatorów przez miasto nie może się nie odbijać na budynkach, na tym, jak one wyglądają, jak są nieremontowane, jak niszczeją. Nasza kamienica była kiedyś piękna. Teraz to ruina. Od lat 70, lokatorzy pisali, że dach przecieka, ale miasto dach wyremontowało dopiero w 2005 r. Przy tym nikt nie sprawdził, że drewniane stropy przez lata zalane wodą nie wytrzymają nowego dachu. I nie wytrzymały, więc remontem stropów już musieliśmy się zająć my. Od razu też okazało się, że pękają fundamenty, więc przyszła Powiatowa Inspekcja Nadzoru Budowlanego i nakazała przeprowadzenie natychmiastowego remontu. Podnieśliśmy czynsze do 12 zł za mkw. miesięcznie. Jednak to jest poniżej tego, co zostało dozwolone ustawą.
To jest podwyżka o 400 procent!
A.N.: Ale to jest 600 zł za 50-metrowe mieszkanie, więc czynsz wcale nie taki znowu wysoki. Prawie wszyscy lokatorzy powiedzieli wtedy, że nie jesteśmy właścicielami, że oni nas nie uznają. Część osób w ogóle przestała płacić, część płaciła według starych stawek. Nie chcieli podpisać żadnych umów najmu. A samo utrzymanie tego budynku w 2008 r. kosztowało nas 8,5 tys. zł miesięcznie.
Dziennik Gazeta Prawna
Po pewnym czasie więc, kiedy nie pomagały prośby, monity, zaczęliśmy zakładać sprawy o eksmisje. Nigdy jednak nie wyłączaliśmy prądu, wody. Szliśmy do sądu i czekaliśmy na wyrok. Potem czekaliśmy na przyznanie mieszkania socjalnego, jeśli sąd zadecydowałby o eksmisji.
Oczywiście mowa tu o lokatorach, którzy w ogóle coś płacili. Komisja weryfikacyjna stwierdziła, że skoro dochodziliśmy sądownie naszych praw, to naraziliśmy lokatorów na stres. A narażanie na stres jest nękaniem.
A.Ch.: Trzeba przyznać temu rację. Jesteśmy od lat nękani. Napisaliśmy do rzecznika praw obywatelskich w tej sprawie, wnieśliśmy o objęcie postępowania nadzorem. Cisza. Będziemy się odwoływać do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego.
***
Po rozmowie z właścicielami Schroegera 72 poprosiłam o rozmowę na ten temat wiceprzewodniczącego komisji weryfikacyjnej Sebastiana Kaletę. Tuż przed ustalonym terminem spotkania odwołał je.