Nieobecność Trumpa i kryzys humanitarny w Wenezueli to główne tematy peruwiańskiego szczytu.
Prezydent USA Donald Trump odwołał wizytę w stolicy Peru ze względu na uderzenie na Syrię. Taka przynajmniej była oficjalna wersja jego nieobecności na piątkowo-sobotnim szczycie Ameryk w Limie.
Fakt, że w swoim zastępstwie wysłał wiceprezydenta Mike’a Pence’a i córkę Ivankę, został zinterpretowany w Ameryce Łacińskiej jako wyraz lekceważącego stosunku do najbliższych sąsiadów. Zwłaszcza że prezydent wcześniej nie wahał się dosadnie wyrażać o sąsiadach, choćby określając Haiti i Salwador mianem zadupia. Co więcej, Pence opuścił szczyt przed czasem, naglony pilną potrzebą rozmowy z prezydentem na temat kryzysu na Bliskim Wschodzie.
– Nieobecność prezydentów USA i Wenezueli obniżyła znaczenie szczytu – mówi peruwiański politolog Miguel Ángel Rodríguez. Prezydent Nicolás Maduro nie przyjechał do Limy, bo poprzedni przywódca Peru Pedro Kuczynski odmówił mu prawa do przyjazdu w związku z łamaniem praw człowieka w Wenezueli. Mimo to kraj ten stał się jednym z tematów szczytu. Działania rządu Madury i jego poprzednika Hugo Cháveza doprowadziły do kryzysu, którego efektem jest fala migracji do państw ościennych. To dziś największe wyzwanie dla Ameryki Łacińskiej.
Gdyby nie interwencja w Syrii, także oczy przywódców USA byłyby skoncentrowane na Wenezueli. Szacuje się, że kraj ten opuściło już ponad 4 mln osób. Wielu osiedliło się w Chile, Kolumbii i Peru, ale kierunkiem emigracji są także inne kraje, jak Kanada, Stany Zjednoczone, a nawet bogatsze państwa europejskie. W niektórych krajach Ameryki Południowej, np. w Peru, łatwo dostają prawo stałego pobytu i mogą legalnie pracować. Argentyna zgodziła się zaś nostryfikować dyplomy osób posiadających wyższe wykształcenie.
Historia Andrésa, pracującego jako taksówkarz w położonym na północy Peru Trujillo, jest podobna do historii milionów jego rodaków. Wcześniej miał własną firmę w Maracay w Wenezueli, ale ta upadła, gdy zawaliła się gospodarka. Do Trujillo przeniósł się pół roku temu. Najpierw przyjechał sam, przemierzając autobusem tysiące kilometrów. Potem udało mu się ściągnąć żonę i dzieci. – W Wenezueli dalsze funkcjonowanie było niemożliwe, dzieciom nie było dać co jeść. Pieniądze straciły wartość, zresztą i tak nie można było za nie nic kupić, bo sklepy są puste – mówi w rozmowie z nami.
Andrés ma ogromny żal do Cháveza i Madury, którzy rozdawnictwem pieniędzy i nieudolnością doprowadzili zasobne w ropę naftową państwo do bankructwa. Chciałby wrócić do kraju, ale uważa, że tam jego dzieci czeka głód. Dodaje, że Peruwiańczycy okazali mu dużo zrozumienia i chociaż żyje mu się skromnie, sytuacja jest nieporównywalnie lepsza od tej w Wenezueli. W Peru, Kolumbii czy Chile zdarzają się przypadki dyskryminacji Wenezuelczyków, a część społeczeństwa ma negatywny stosunek do emigracji, bojąc się o własne zatrudnienie. Jednak większość mieszkańców rozumie, że ich sąsiedzi nie mają wyboru i wyjeżdżają po to, by przeżyć.
Simón, restaurator z położonej nad Morzem Karaibskim kolumbijskiej Barranquilli, nie ma nic przeciwko nowym sąsiadom. – W Kolumbii każdy skądś pochodzi, sam mam libańskie korzenie. Poza tym pamiętam czasy, gdy w moim kraju szaleli terroryści z FARC i Kolumbijczycy uciekali do bogatszej wtedy Wenezueli – mówi DGP. Szefowie 15 państw uczestniczących w szczycie przyjęli deklarację, prosząc w niej prezydenta Madurę o otwarcie kanału humanitarnego, który pozwoli na dostarczanie pomocy mieszkańcom pogrążonej w kryzysie Wenezueli.