Trudno wyobrazić sobie, by współcześni przywódcy dobrowolnie zrezygnowali z uszczęśliwiania nas na siłę. Być może zatem – jeśli już czują tę przemożną potrzebę – powinniśmy spróbować, jako rzekomo suweren, związać ich z konsekwencjami ich pomysłów. Skoro np. chcą zakazywać handlu w niedzielę z dbałości o jej wyjątkowy charakter, można by od nich wymagać (najlepiej pod groźbą surowej kary finansowej), by w niedzielę z kolei oni sami powstrzymywali się od jakiejkolwiek formy politykowania i agitacji wyborczej. W mediach również.
Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się na pewno – głosi jedno z najbardziej znanych praw Murphy’ego, które urodzeni pesymiści cytują przy okazji każdego nieszczęścia.
I jeśli nawet w codziennym życiu prawo to właściwie dość często się nie sprawdza, bo jednak wiele rzeczy się skazanych na porażkę nam się udaje, to istnieje taka dziedzina rzeczywistości, w której prawo Murphy’ego – będące przecież w zamierzeniu żartem! – obowiązuje niemal bezwzględnie. Chodzi o politykę opartą na dobrych intencjach, a przede wszystkim o politykę gospodarczą.
Za każdym niemal razem, gdy rząd wprowadza program mający polepszyć byt i uszczęśliwić obywateli, coś idzie nie tak. Czasami nawet tak bardzo nie tak, że byt marnieje, a szczęście zamienia się w płacz i zgrzytanie zębów. Wynika z tego radykalny postulat: potrzeba nam przywódców, którzy nie myślą o naszym szczęściu.
Lewicowa (nie)wrażliwość
Żeby to zrozumieć, spójrzmy, czym kierują się politycy. W znakomitej większości wykazują się tzw. lewicową wrażliwością na los zwykłych, a przede wszystkim biednych ludzi. Deklarują, że im na nich bardzo zależy i – jeśli ci tylko ich wybiorą – zrobią wszystko, by żyło się im lepiej i dostatniej, a nawet godnie i normalnie. Pod dokładnie tym hasłem (i kilkoma innymi) wygrało PiS. „Godność i normalność” zdaniem premiera Mateusza Morawieckiego przywrócił Polakom np. wprowadzony przez tę partię program 500+. Godność i normalność przywracać ma także zakaz handlu w niedziele. Skupmy się na nim.
Zdaniem inicjatorów ma chronić „szczególny charakter niedzieli”. Przed czym? Przed przymusem pracy. Piotr Ikonowicz (co prawda nie z PiS, ale w myśleniu o gospodarce mógłby tej partii patronować) twierdzi, że do tej pory „rynkowa dzicz zmuszała nas do pracy w niedzielę”. Od teraz zaś każdy Polak będzie mógł niedzielę, jak Pan Bóg przykazał, święcić. Albo (to wersja dla Ikonowicza) – jak Marks przykazał, wolny od wyzysku będzie mógł poświęcić się sztuce, spacerom, rodzinie itd. Dobre intencje plus jeden zakaz i świat staje się piękniejszy – prawda, jakie proste?
Nie. Zakaz ten będzie miał skutki uboczne, a te – wynikające z samej jego prawnej konstrukcji – już zaczęły się ujawniać. Na przykład w związku z tym, że nie obejmuje on stacji benzynowych, wytwarza się nowy rodzaj rynkowych nierówności. Może i kasjerka w „Biedronce” dostanie wolne w niedzielę, ale już nie kasjer Orlenu. Właśnie! Orlen i Lotos – czyż to nie te kontrolowane przez państwo firmy są w sumie właścicielami ponad 2 tys. stacji? Zakaz handlu daje im możliwość dodatkowego zarobku. Jak w styczniu informował portal Money.pl, zamierzają one rozszerzać swoją ofertę o „mięsa i wędliny (...) sprzęt RTV i AGD, kosmetyki i farmaceutyki, a nawet obuwie i biżuterię”. Oczywiście ceny tych produktów będą wyższe niż w dyskoncie.
Czyżby deklarowane dobre intencje, na których oparto zakaz handlu, nie dotyczyły dopieszczenia obywateli, a dopieszczania państwa i jego budżetu? Przecież co jakiś czas można zgarnąć doń dywidendę z zysku Orlenu czy Lotosu. To zresztą częsta przypadłość ludzi o „lewicowej wrażliwości”, że proponowane przez nich idealistyczne pomysły służą w praktyce konkretnym grupom interesu, a nie zwykłym obywatelom. Ci za to w ich wyniku dostają po głowie czymś, co ekonomiści zwą „niezamierzonymi konsekwencjami” tych pomysłów. Owszem, w przypadku zakazów można przewidzieć, że firmy będą chciały je obchodzić i je sobie kompensować, ale nie można już przewidzieć, jak dokładnie. I tak do zaskakujących pomysłów na obejście zakazu handlu należy np. przekształcanie galerii handlowych w dworce (bo tam handlować można). Zapowiedziała to Galeria Metropolia w Gdańsku. Jej zarządca chce zainstalować kasy, poczekalnię i punkt informacyjny. Niektóre dyskonty z kolei zapowiedziały, że w wyniku zakazu handlu pracownicy będą zostawać w pracy dłużej w sobotę na trwającą do 23.45 nocną zmianę i przychodzić do pracy w poniedziałek o godz. 00.15 – muszą bowiem obsłużyć dostawy towaru konieczne do poniedziałkowego funkcjonowania sklepów. Samo się przecież nie zrobi.
Nawet najtęższe umysły przedsiębiorców nie wymyślą takich rozwiązań, które złamią prawa fizyki i każą ludziom wykonywać dokładnie tę samą liczbę działań w czasie krótszym o 24 godziny. Do kosztów zakazu – oprócz uciążliwości nocnej pracy – dojdzie więc np. spadek liczby nowo zatrudnianych, spadek dynamiki wzrostu wynagrodzeń czy ograniczenie świadczeń socjalnych oferowanych przez firmy. Co gorsza, nikt zapewne nie skojarzy tych zjawisk z zakazem handlu. Gdy firma nie przyjmie cię do pracy albo nie da podwyżki, nie wskaże przecież konkretnej ustawy będącej tego przyczyną. Pojawią się więc kolejne wygodne powody do narzekania na pracodawców, gdy w istocie skargi należy kierować do „wrażliwych lewicowo” pięknoduchów z rządu i związków zawodowych.
Poziom niezrozumienia mechanizmów rynkowych jest w ich przypadku wprost proporcjonalny do poziomu świętego oburzenia, którym tak chętnie pałają w publicznych wystąpieniach.
Potop wtop
Ale dość o zakazie. Sami się przekonacie, ile jeszcze tragikomicznych rezultatów przyniesie. Gorzej, że zapewne wkrótce pojawią się także kolejne ustawowe wyrazy troski o obywateli z tak samo opłakanymi efektami. Innymi słowy: nikt się niczego nie nauczy.
Nikt się niczego przecież nie nauczył z obszernego katalogu dotychczasowych pomyłek – tak obszernego, że co roku pojawią się kolejne książki na ten temat.
Najczęściej popełniana pomyłka to przepisy o pensji minimalnej, które w teorii mają gwarantować pracownikom o niskich kwalifikacjach w miarę godne wynagrodzenie, a w praktyce przyczyniają się do zamknięcia się rynku pracy na takich pracowników i wzrostu bezrobocia. Dobre intencje stoją także za przepisami o ochronie praw lokatorów, które w praktyce ograniczają podaż mieszkań na wynajem, podnoszą ich ceny i wykluczają z rynku osoby uboższe. Samo dobro stoi również za tymi wszystkimi hojnymi programami pomocy zagranicznej, którymi już od ponad pół wieku próbuje się wydźwignąć z biedy kraje Trzeciego Świata, a które w praktyce biedę tę konserwują i pogłębiają.
Mimo że opłakane skutki takich praktyk są szeroko opisane, rządy świata popełniają te błędy raz za razem. Ale ludzka głupota jest faktycznie nieskończona i do starych pomyłek „empatycznej polityki” wciąż dorzucane są nowe. I to nie tylko w dziedzinie gospodarki.
Słyszeliście o sześciopalczastych kotach Ernesta Hemingwaya? Potomkowie kotów z oryginalnego miotu należącego do pisarza wciąż zamieszkują jego dom w Key West na Florydzie. Mieści się tam poświęcone mu muzeum, więc koty przy okazji są jego atrakcją. Rząd amerykański uznał, że jest to równoznaczne z organizacją wystawy kotów, a ta podlega specjalnej regulacji chroniącej dobrobyt zwierząt i wymaga specjalnej licencji. Warunkiem jej otrzymania było ogrodzenie terenu muzeum płotem elektrycznym i zamknięcie kotów w klatkach albo wynajęcie specjalnego strażnika. Urzędowa sugestia, by narażać koty na szok elektryczny, nie brzmi jak troska o ich byt, prawda?
Przenieśmy się do Gwatemali. Profesor Andrew P. Morriss z Texas A&M University School of Law w artykule „Prawo i dobre intencje” opisuje, jak to tamtejszy rząd, by chronić narodowe lasy, wprowadził wymóg, by ktokolwiek, kto chce wyciąć drzewo, zasadził wcześniej pięć nowych. Regulacja lasów nie tylko nie ochroniła, a wręcz przyczyniła się do ich degradacji. Dlaczego? Wymóg nie dotyczył drzew zainfekowanych szkodnikiem gusano peludo (Estigmene acrea). Chcący wycinać drzewa celowo je nim zarażali. Można powiedzieć: źli ludzie. Ale czy rząd, projektując prawo, nie powinien brać pod uwagę faktu, że daleko nam do bezinteresownych aniołów?
Wróćmy do polityki gospodarczej. Dobre intencje są oczywiście główną siłą napędową polityki społecznej, choćby takiej, jak wspomniany program 500+. I w jego wypadku zdążyły się już ujawnić skutki uboczne. Wiele wskazuje np. na to, że przełożył się on na spadek aktywności zawodowej młodych kobiet w Polsce. Opisujący ją wskaźnik jest obecnie najniższy od 19 lat. Nie wróży to dobrze naszym przyszłym emeryturom. Na to zaś, że szeroko rozumiana polityka społeczna jest jedną z głównych przyczyn problemów z finansami państwa, zwraca uwagę John F. Cogan, ekonomista z Instytutu Hoovera w książce „Wysoki koszt dobrych intencji”. Przekonuje on, że jeśli już raz wprowadzi się jakiś program świadczeń socjalnych, będzie on miał tendencję do rozrastania się i obejmowania coraz szerszej grupy ludzi. Cogan prześledził ten proces w Stanach Zjednoczonych – w drugiej połowie XIX w. zdecydowano się tam na świadczenia dla inwalidów wojennych i wdów po żołnierzach, by wkrótce rozszerzyć je na wszystkich kombatantów i ich rodziny. Podobnie stało się z siatką ubezpieczeń społecznych (Social Security). W 1935 r. obejmowała połowę zatrudnionych i tylko tych, którzy ukończyli 50 lat, w 1950 r. była już powszechna.
„Gdy tworzymy jakieś świadczenie dla określonej grupy, osoby niespełniające kryteriów przynależności do niej tylko o włos uciekają się do argumentu etycznego: nie jesteśmy mniej wartościowymi ludźmi i nam też się należy. Naturalnym odruchem jest zaś traktować ludzi w podobnym położeniu w taki sam sposób, co prowadzi do nieuniknionego rozszerzania programów społecznych” – twierdzi Cogan. W USA ponad połowa gospodarstw domowych otrzymuje co najmniej jedno świadczenie rządowe, a żeby obsłużyć m.in. tego rodzaju wydatki, limit zadłużenia kraju jest regularnie podnoszony w naiwnej wierze, że zawsze będzie można go spłacać, drukując dodatkowe dolary. Czy konsekwencji takiej „strategii” także nikt nie przewidzi?
Dobra (poniekąd) wiadomość jest taka, że skutki nierozsądnej polityki dobrych intencji uderzają czasami również w jej propagatorów. W Polsce było tak w przypadku chociażby ustawy znanej pod nazwą „Apteka dla aptekarza”. Jej istotą jest nałożenie wymogów własnościowych, demograficznych i geograficznych na otwieranie nowych punktów aptecznych. Dobra intencja: podniesienie jakości usług i wzmocnienie aptek niesieciowych. Skutek? Wzrost cen leków i spadek liczby placówek. Jedna z aptekarek, która sama walczyła o to nowe prawo, w wyniku jego wprowadzenia musiała zamknąć własny sklep i nie może otworzyć nowego.
To da się przewidzieć
Szkodliwość rządowych programów opartych o dobrą wolę nie wynika wyłącznie z tego, że nikt ich odpowiednio dobrze nie przemyślał i nie zaprojektował. To byłby optymistyczny wniosek – moglibyśmy przecież liczyć, że w końcu znajdziemy kogoś mądrzejszego od poprzedników.
Taki mądrala jednak nie istnieje. Po pierwsze dlatego, że działania rządu, takie jak regulacje, uruchamiają w ludziach spryt i kreatywność nakierowane na ich obejście, zaś programy socjalne i inwestycje publiczne – na stanie się ich niezasłużonymi beneficjentami. Mądrala ów musiałby więc być zdolnym do przewidzenia, co w wyniku danego działania politycznego zrobi każda z dotkniętych/zainteresowanych nim osób. Po drugie dlatego, że gospodarka to system naczyń połączonych, a nie zawsze wiadomo, jak połączone są te naczynia. Z tego wynika, że trudno precyzyjnie określić pole realnego oddziaływania danych przedsięwzięć.
– A co z modelami ekonometrycznymi, dzięki którym analizuje się potencjalne zyski i straty wynikłe z inicjatyw rządowych? Przecież często się je stosuje i szermują nimi nawet przeciwnicy regulacji, takich jak choćby zakaz handlu – mógłby ktoś rzec przytomnie. Fakt. W obecnej dyskusji o zakazie handlu cytuje się np. obliczenia jednej z firm konsultingowych, z których wynika, że zakaz oznacza zmniejszenie się liczby miejsc pracy o co najmniej 36 tys.
Tego typu analizy należy traktować jednak z dystansem. Przyjmuje się w nich sporo arbitralnych założeń i odwołuje się często do dyskusyjnych danych historycznych. Co więcej, są one z zasady zamawiane przez grupy interesu będące pro lub contra wobec danych propozycji rządowych, co wpływa na ich ogólną wymowę.
Przed Mistrzostwami Europy w Piłce Nożnej 2012 na zamówienie spółki, która nadzorowała ich organizację, powstał raport, który do korzyści z niej zaliczał np. przyspieszenie budowy infrastruktury drogowej. Nikt nie zadał pytania, czy sztuczne przyśpieszanie dużych i ważnych inwestycji drogowych nie przełoży się na ich gorszą jakość, a więc wzrost ich kosztów utrzymania w przyszłości. Ani nie zauważył, że dodatkowe środki, które zostaną na nie zmobilizowane, byłyby wykorzystane akurat w tym czasie lepiej w innej dziedzinie gospodarki z większą dla PKB korzyścią? „Jeśli jakieś studium efektów gospodarczych nie bierze pod uwagę »kosztów alternatywnych«, nie może być nazywane analizą ekonomiczną” – stwierdza celnie w jednym z artykułów Roy Cordato, ekonomista z Fundacji Johna Locke’a.
Skutki danych regulacji czy rozwiązań można spróbować sensownie i z jako taką precyzją badać dopiero po ich wprowadzeniu. Jeśli zaś chcemy, by badanie było naprawdę wymierne i kompleksowe – to na długo po ich wprowadzeniu, gdy skutki owe miały czas się ujawnić.
Weźmy np. wpływ umieszczania fotoradarów na drogach na liczbę wypadków. Było dość oczywiste, że liczba wypadków zmaleje tam, gdzie fotoradary stoją, ale niewiele osób pomyślało, że kierowcy będą nadrabiać straty, gdy tylko znikną z ich zasięgu. A tak się właśnie dzieje, co udowodnił brytyjski naukowiec z London School of Economics Cheng Keat Tang. Przebadał on oddziaływanie 2,5 tys. fotoradarów ustawionych na terenie Anglii. O ile w miejscu ustawienia radaru liczba kolizji spada o ok. 17–39 proc. ze względu na wolniejszą jazdę, to już 500 m dalej rośnie, bo kierowcy zaczynają znów przyspieszać. Mimo wszystko tym razem okazało się, że umieszczenie radarów było dobrym pomysłem, bo ów wzrost okazuje się niższy niż spadki. Dodatkowy 1 tys. radarów przekłada się na redukcję netto kolizji drogowych o 1130, ocalenie życia ok. 190 osób i oszczędności finansowe.
A gdyby było odwrotnie? Gdyby wykazany efekt netto był ujemny? Niewiele dałoby się zrobić. Szkoda byłaby już przecież faktem.
Polityka bez serca
Co robić, skoro wiadomo, że różnego typu regulacje i interwencje państwa oparte na dobrych intencjach albo bardzo często nie działają, albo działają nie tak, jak powinny, albo ich negatywne efekty znoszą efekty pozytywne, albo po prostu zbyt dużo kosztują? Nie pomoże, niestety, wybór polityków o autentycznie szczerych, dobrych intencjach oraz nieprzekupnych i niepodatnych na wpływy lobby, bo tak naprawdę pies pogrzebany jest gdzie indziej – w naszej ograniczonej wiedzy i zdolnościach poznawczych oraz analitycznych.
Dlaczego jednak, skoro to ograniczenie dzielą wszyscy ludzie, prawo Murphy’ego działa w polityce częściej niż w naszym zwykłym, niepolitycznym życiu? Politykom częściej niż zwykłym ludziom brakuje po prostu pokory (może dlatego, że nie gospodarują własnymi środkami?). Chcą z rozmachem zmieniać świat, ale zapominają – jak to ujmuje wymownie znany kanadyjski filozof, prof. Jordan Peterson – „pościelić własne łóżko”. Nie umieją sprzątać małego bałaganu, a chcieliby zmierzyć się ze stajnią Augiasza; nie potrafią odśnieżać dróg zimą, a chcieliby zawracać zmiany klimatu.
Ale do prowadzenia skutecznej polityki bez wpadek nie wystarczy pokora, potrzeba jeszcze obojętności. Politycy po prostu nie powinni się nami przejmować. Nie w tym znaczeniu, by nas celowo krzywdzić i nic sobie z tego nie robić, ale w takim, by w praktyce zarządzania państwem nie mieć na celu ani naszego dobra, ani naszej szkody, lecz po prostu utrzymanie dobrze funkcjonujących instytucji. To sprawne w swoich fundamentalnych funkcjach państwo i dobre prawo powinny być przedmiotem ich troski, a nie nasze bolączki dnia codziennego. Koniec z dobrymi intencjami.
„Nikt nie oczekuje od mechanika samochodowego dobrych intencji, ale naprawionego auta. Nikt nie chce od generała dobrych intencji, lecz wygranej bitwy. Politycy powinni skupiać się na dobrych rezultatach, a nie intencjach. Polityka publiczna powinna opierać się na zrozumieniu niezamierzonych i niebezpośrednich efektów gospodarczych i społecznych aktywności” – zauważa Joe Cobb, ekonomista z Heritage Foundation w artykule „Ekonomia dobrych intencji”. Polityka taka mogłaby za swoją naczelną zasadę przyjąć hasło „Po pierwsze nie szkodzić” i skoncentrować się na zapewnieniu obywatelom stabilnych, bezpiecznych ram, w których ci sami realizowaliby swoje pomysły na życie.
Trudno jednak wyobrazić sobie, by współcześni przywódcy dobrowolnie zrezygnowali z uszczęśliwiania nas na siłę. Być może zatem – jeśli już czują tę przemożną potrzebę – powinniśmy spróbować jako rzekomo suweren związać ich z konsekwencjami ich pomysłów. Skoro np. chcą zakazywać handlu w niedzielę z dbałości o jej wyjątkowy charakter, można by od nich wymagać (najlepiej pod groźbą surowej kary finansowej), by w niedzielę z kolei oni sami powstrzymywali się od jakiejkolwiek formy politykowania i agitacji wyborczej. W mediach również.