Kiedy kraj traci wiele miliardów dolarów z właściwie każdym państwem, z jakim robi interesy, wojny handlowe są dobre i łatwe do wygrania – tłumaczył narodowi swoją decyzję Donald Trump na Twitterze. – Przykładowo, kiedy jesteśmy o 100 mld do tyłu na handlu z jakimś krajem i przestajemy z nimi handlować – wysoko wygrywamy. To takie proste
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Burzowe chmury zbierały się od dawna. – Gdzie są cła na stal? – miał regularnie dopytywać prezydent Donald Trump przez ostatnie osiem miesięcy. Dyskusje na ten temat stawały się coraz częstsze, a ich temperatura rosła. Przygrywką, która przeszła niemal niezauważenie w styczniu, było obłożenie dodatkowymi opłatami importowanych do USA pralek automatycznych i kolektorów słonecznych.
Ale przełom nastąpił 1 marca. 25-procentowe cło na importowaną stal oraz 10-procentowe na aluminium – choć trudno się spodziewać, żeby Bruksela nie zdawała sobie sprawy, że apokalipsa się zbliża – były dla świata potężnym szokiem: co innego groźne pomruki, a co innego decyzje. Tym bardziej że najważniejszy lokator Białego Domu uzasadnił swoją decyzję z właściwą sobie dezynwolturą. „Kiedy kraj traci wiele miliardów dolarów z właściwie każdym państwem, z jakim robi interesy, wojny handlowe są dobre i łatwe do wygrania – tłumaczył narodowi swoją decyzję Trump na Twitterze. – Przykładowo, kiedy jesteśmy o 100 mld do tyłu na handlu z jakimś krajem i przestajemy z nimi handlować – wysoko wygrywamy. To takie proste!”.
Na razie to Biały Dom stracił: na początek kluczowego ekonomicznego doradcę Gary’ego Cohna, który w połowie tego tygodnia trzasnął drzwiami. Niby nic, bo drzwi w Białym Domu od kilku miesięcy trzaskają z niespotykaną wcześniej intensywnością. Ale odejście Cohna wstrząsnęło amerykańską giełdą, a w ślad za nią – rynkami europejskimi. Szef Narodowej Rady Gospodarczej był ostatnią przeszkodą, jaką otaczający Trumpa zwolennicy gospodarczego izolacjonizmu musieli pokonać. Udało się. – Globalista – mówił Trump w ostatnich miesiącach o Cohnie.
O kulisach dymisji Cohna niewiele wiadomo, bo obie strony postanowiły rozstać się z klasą. Ale tuż przed odejściem czołowego doradcy Trump dobitnie opisał swoją strategię pracy z ludźmi. – Lubię konflikt – rzucił podczas konferencji zorganizowanej podczas wizyty premiera Szwecji w USA. – Lubię mieć przed sobą dwóch ludzi, którzy mają odmienne punkty widzenia. I z pewnością takich mam. A potem podejmuję decyzję. Ale najpierw lubię ich obserwować. Lubię to widzieć. I myślę, że to najlepszy sposób, żeby iść dalej – mówił.
Cóż, w Białym Domu Cohn miał zatrzęsienie adwersarzy. Był jednym z nielicznych demokratów w republikańskim (a nawet na prawo od republikanów) otoczeniu; zwolennikiem wolnego handlu wśród piewców izolacjonizmu; byłym szefem działającego na globalną skalę banku Goldman Sachs, o bliskich lewicy poglądach na sprawy społeczne. Nigdy nie należał do grona bliskich znajomych Trumpa – angaż dostał, bo zrobił na prezydencie piorunujące wrażenie podczas rozmowy. Jego współpracownicy twierdzą, że od początku Cohn nie planował długo zagrzewać miejsca w Białym Domu: w grę wchodził może rok pracy – najbardziej zależało mu na przeforsowaniu przyjętej kilka tygodni temu potężnej obniżki podatków rozplanowanej na najbliższe lata. Misja wykonana – mawiają wojskowi.
Dymisja Cohna nie stropiła Trumpa. – Wierzcie mi, każdy chce pracować w Białym Domu. Oni wszyscy chcą kawałek Gabinetu Owalnego dla siebie – oznajmił. Tylko biznesowi nie jest wszystko jedno: w środę indeks S&P 500 – pięciuset największych spółek na amerykańskiej giełdzie – poszedł w dół o 0,8 proc., a indeks Dow Jones Industrial Average stracił nawet więcej – 1,2 proc. „W rządzie nie pozostała już żadna osoba, która znałaby rynki – tłumaczył tę reakcję Andrew Brenner, ekspert firmy NatAlliance Securities na łamach »Financial Times«. – Chciałbym, żeby Cohn został w Białym Domu i tak samo widzą to rynki”.
Współpracownicy Trumpa natychmiast zaczęli przekonywać, że wprowadzenie nowych taryf celnych nie będzie miało większego wpływu na biznes, ceny i życie – co zaprzecza motywom wprowadzenia tych zmian. – W przeciętnym aucie jest około tony stali – liczył na antenie stacji CNBC Wilbur Ross, sekretarz handlu w gabinecie Trumpa. – Cena tony stali to ok. 700 dol., więc 25 proc. od takiej tony, to będzie wzrost ceny auta o pół procenta, przy uśrednionej cenie samochodu w okolicach 35 tys. dol. Znaczy się, żadna wielka sprawa – wzruszał ramionami. W końcu, jak podkreślił jego pryncypał, wojny handlowe są łatwe do wygrania.
Ulice płonących fordów
Historycy nie są już jednak tacy pewni. Jedną z pierwszych nowożytnych batalii gospodarczych stoczyli wkrótce po zjednoczeniu Włoch mieszkańcy nowego państwa z sąsiadami z północy, Francuzami. Napięcie rosło na Półwyspie Apenińskim niemal od triumfu Garibaldiego i lat 70. XIX w. Dekadę później osiągnęło apogeum, gdy rozmaite grupy wpływu zagrożone napływem dóbr znad Sekwany, ale też z Ameryki Północnej czy Dalekiego Wschodu (a przy okazji rosnącymi wewnętrznymi obciążeniami, m.in. podatkowymi), połączyły siły, by naciskać na utrudnienie importu dodatkowymi cłami. „W zasadzie był to sojusz producentów tekstyliów z Włoch Północnych z wielkimi posiadaczami ziemskimi z doliny Padu, ale okazał się o wiele bardziej złożony i subtelniej powiązany, niż by taka prosta definicja mogła sugerować” – pisze Martin Clark w swojej historii współczesnych Włoch. Z sojuszem związały się organizacje robotnicze, organizacje katolickie, na narastającej fali niezadowolenia szybko zaczęli płynąć niektórzy politycy. „Reformy społeczne, roboty publiczne, wydatki wojskowe, prestiż narodowy, antyfrancuskie nastroje oraz interesy korporacyjne połączyły się” – dorzuca.
W 1886 r. zerwano więc wcześniejsze umowy handlowe z Francją. Cła poszły w górę o 60 proc., na co Francuzi odpowiedzieli podobnymi restrykcjami, co sześć lat później przyniosło niemal całkowite odgrodzenie się Paryża od handlu z zagranicą. Dla Włochów jednak cały konflikt okazał się być pyrrusowym zwycięstwem. „Tylko mniej więcej jedną trzecią utraconego eksportu handel włoski mógł ulokować na innych rynkach” – podsumowuje Clark. Jedwab, wino, ryż, produkty mleczarskie czy bydło, były wyprzedawane za bezcen z magazynów i obór. „Całe regiony Italii zostały zrujnowane ekonomicznie tylko w imię prestiżu państwa”– dodaje .Mało tego fala protekcjonistycznych nastrojów i narodowej retoryki, jaka zrodziła się w czasie konfliktu z Włochami, miała popchnąć kraj w objęcia Niemiec i Austro-Węgier w przededniu I wojny światowej, a potem napędzać popularność Benito Mussoliniego i faszyzmu.
Amerykanie też nie mają najlepszych historycznych przykładów zwycięskich wojen handlowych. Na pierwszą poszli z Kanadą, tuż po tym, jak skończyli wojnę domową: wymiana wzajemnych złośliwości i stawek celnych trwała kilkanaście lat i w końcu w 1879 r. zaczęła się na dobre. I nie była to dobra wiadomość dla USA: w kolejnej dekadzie 65 dużych amerykańskich fabryk przeniosło się do Kanady, by uniknąć podatków. Na północ od Niagary produkowały m.in. takie firmy jak American Tobacco, Singer Manufacturing, Westinghouse czy International Harvester – w swoim czasie megakorporacje. W latach 90. XIX w. konflikt wszedł w apogeum, w którym Kanada odpowiadała na każdą nową taryfę Waszyngtonu dwukrotnie wyższą kontropłatą, aż w końcu Ottawa postanowiła zacieśnić relacje strategiczne z Londynem zamiast z sąsiadami z południa.
Z tej batalii Waszyngton nie wyciągnął wniosków, bo kilka dekad później, w 1930 r. przyjął protekcjonistyczną ustawą Smoota-Hawleya, która podniosła stawki celne na setki sprowadzanych produktów. Ledwie cztery lata później ekonomista Joseph M. Jones Jr. opisywał amerykański protekcjonizm jako totalną porażkę: we Włoszech na ulicach palono amerykańskie samochody, a eksport z USA do tego kraju skurczył się kilkakrotnie – z 211 mln dol. w 1928 r. do 58 mln w 1932 r. „Gdy polityka celna jednego kraju zaczyna grozić ruiną wyspecjalizowanym branżom przemysłu w innym kraju, rośnie rozgoryczenie” – opisywał Jones. Po wielu latach amerykański noblista Paul Krugman napisał, że Smoot-Hawley Tariff Act może nie wywołał Wielkiej Depresji w Stanach – za to skutecznie utrudnił szybkie z niej wybrnięcie.
Pacyfikacja Japonii i Brazylii
Banan jaki jest, każdy widzi. A jednak to o ten tani owoc wybuchł najgorętszy spór handlowy. Przyczyn i wzajemnych powiązań było bez liku, jak to we współczesnej gospodarce. Jednak za spust pierwsza pociągnęła w 1993 r. Unia Europejska.
Tworząc wspólny rynek, Bruksela musiała ujednolicić między innymi politykę dotyczącą importu produktów rolnych, co było jednym z kluczowych elementów Wspólnej Polityki Rolnej. „Musiano zharmonizować dwie zupełnie odrębne polityki importowe – piszą autorzy pracy »Banana Wars. The Anatomy Of A Trade Dispute« Timothy E. Josling i Timothy G. Taylor. – W Wielkiej Brytanii, Francji i kilku innych państwach ceny bananów były regulowane w taki sposób, by preferować producentów na Karaibach i w Afryce. Z kolei Niemcy z sukcesem opowiadały się za zniesieniem danin na dolarowe banany, argumentując, że nie mają żadnych byłych kolonii, które trzeba byłoby faworyzować. Ale ostatecznie obie polityki połączono z uwzględnieniem wprowadzenia kwot importowych na dolarowe banany na poziomie całej Unii Europejskiej, co było rozwiązaniem niepopularnym w Niemczech. Jakby tego było mało, w samej UE produkuje się banany, głównie na Azorach, Krecie i Maderze”.
Jak się łatwo domyśleć, rozwiązanie nie wywołało też entuzjazmu w Waszyngtonie. Już w 1996 r. USA, Meksyk, Ekwador, Gwatemala i Honduras złożyły skargę na Unię Europejską w Światowej Organizacji Handlu. Stratne były potężne koncerny, jak Chiquita, które nie tylko przez kilkadziesiąt lat niemalże dyktowały politykę chwiejnym republikom Ameryki Środkowej, ale też wyciskały z tego wielomiliardowe zyski. Pięć lat zajęło im przebijanie się do Białego Domu – najpierw branża czekała na rozstrzygnięcia twórców europejskiego jednolitego rynku, później próbowała je oprotestować w Brukseli, a w końcu zaczęła wydeptywać ścieżki w Kongresie, pozyskując jako rzecznika swoich interesów wpływowego lidera republikanów w Senacie, a w 1996 r. kontrkandydata Billa Clintona w wyborach prezydenckich – Boba Dole’a. Po Kongresie zaczęły krążyć petycje w sprawie rządowej analizy strat, jakie amerykańskie firmy ponoszą wskutek europejskiej polityki, aż wreszcie – w 1998 r. – na łamach gazet zaroiło się od pogróżek dotyczących odwetowych restrykcji, jakie Amerykanie mieliby wprowadzić przeciw produktom z Europy.
To miał być zapewne środek nacisku na Brukselę, która w tym samym czasie zdążyła już zakwestionować wyniki arbitrażu prowadzonego przez Światową Organizację Handlu. Zanim osiągnięto porozumienie z Waszyngtonem wiosną 1998 r., obie strony sięgnęły jeszcze po arsenał rozmaitych środków, w tym rozwiązania z premedytacją tak projektowane, by tracili na nich wszyscy uczestnicy negocjacji – co było zarazem metodą zachęcenia stron sporu do aktywniejszego udziału w rozmowach, jak i grą na czas, gdyż w drugiej połowie lat 90. ceny bananów poszły w dół, a notowania giełdowe amerykańskich koncernów zaczęły spadać. Ostateczne porozumienie opierało się na rozciągniętym do 2006 r. okresie przejściowym, po którym banany stały się „normalnym” produktem, importowanym na podobnych zasadach jak pozostałe produkty spożywcze.
Jeżeli europejsko-amerykańskie wojny bananowe były w swoim czasie obszernie opisywane w mediach, to inne spory handlowe przykuwały mniej uwagi – a na dłuższą metę zapewne wywarły większy wpływ na współczesną gospodarkę niż kłopoty koncernu Chiquita i jemu podobnych. Kluczową dla rozwoju dzisiejszych gigantów nowych technologii zza Atlantyku batalię Waszyngton wygrał u schyłku lat 80. Przez kilka wcześniejszych lat amerykański rynek był zalewany tanimi japońskimi półprzewodnikami i chipami, których napływ blokował rozwój rodzimych firm technologicznych.
„Pod konsekwentną presją Amerykanów, popartą groźbami podjęcia kolejnych działań, udało się w końcu podpisać w 1986 r. i 1990 r. porozumienia, które zagwarantowały amerykańskim producentom mikroprocesorów swobodniejszą pozycję na własnym rynku oraz większy dostęp do rynku japońskiego – pisze w książce »Trade Threats, Trade Wars« Ka Zeng, badacz z University of Arkansas. – Twarde stanowisko administracji Reagana i Busha zmusiło Japonię do powstrzymania się od dalszego stosowania cen dumpingowych i w ten sposób zapobiegło pogłębianiu się kryzysu amerykańskiej branży”. Według Ka Zenga analogiczny sukces odnieśli Amerykanie później, wymuszając na Tokio odejście od polityki blokującej dostęp do japońskiego rynku dla amerykańskich producentów superkomputerów, technologii satelitarnych czy produktów z drewna.
Tę samą politykę Waszyngton zastosował też wobec Brazylii. Dosyć niechętnie nastawiony do USA – jak zresztą znaczna część Ameryki Południowej – kraj już w latach 70. zaczął stopniowo wprowadzać coraz większe obostrzenia na technologie informatyczne produkowane przez amerykańskich gigantów. Polityka – ugruntowana w 1984 r. specjalną ustawą – miała zapobiec zalewowi rynku przez importowany hardware i software oraz wspierać lokalnych producentów, oddając im niemalże na wyłączność rynek krajowy. Tylko w latach 1980–1984 udział amerykańskich produktów w brazylijskim rynku spadł o 12 proc., a firmy z branży szacowały swoje straty na kwoty od 340 do 450 mln dol., co dziś pewnie przekładałoby się na miliardy. – Brazylia chroni bandę piratów, która kradnie amerykańskie technologie – podsumowywał lapidarnie jeden z ówczesnych menedżerów Apple’a. Nic zatem dziwnego, że w tamtym czasie Stany Zjednoczone stały się czołowym apostołem globalnego wolnego handlu, a jednocześnie Waszyngton przeforsował pakiet żądań, które Brazylijczycy – z wielkimi oporami, ale jednak – przyjęli.
Nie jesteśmy frajerami
Być może zatem te właśnie zwycięstwa mógł mieć na myśli lokator Białego Domu, gdy zachwalał swoje pomysły na TT. Jeżeli wówczas nikt nie miał wątpliwości co do strat, jakie amerykańskie przedsiębiorstwa ponosiły w wyniku zamknięcia przed nimi tego czy innego rynku, dziś retoryka Trumpa budzi wątpliwości jego rodaków. – W ostatnich latach traciliśmy po 800 mld dol. rocznie – zapewniał. – Nie pół miliona dolarów czy 12 centów. Na handlu traciliśmy 800 mld. To się już nie wydarzy. Musimy je odzyskać – powtarzał prezydent.
„Ta strata to deficyt, na dodatek według Departamentu Handlu wynoszący 566 mld dol. I nie oznacza tracenia pieniędzy: oznacza, że wydajemy więcej na produkty przywiezione zza granicy niż mieszkańcy innych krajów na produkty wyprodukowane i zawiezione przez nas do nich” – tłumaczył rzeczy oczywiste dziennik „The Washington Post”. I dodawał, że Amerykanie kupują chińskie czy kanadyjskie towary ze względu na ich wyjątkowość, cenę czy jakość – i gdyby zniknęły, nie oznacza to, że wydaliby pieniądze na amerykańskie odpowiedniki.
Wyższe cła na stal i aluminium przełożą się na wyższe ceny produktów z USA, a zatem mogą wywołać efekt odwrotny od zamierzonego: spadek sprzedaży i likwidację fabryk. Firma konsultingowa Trade Partnership wyliczyła, że cła mogą przyczynić się do powstania 33 tys. miejsc pracy – ale spowodują też likwidację 179 tys.
Jakby tego było mało, podsumowując motywy proponowanych zmian, Trump podkreślał, że USA miały „bardzo, bardzo złe umowy z Meksykiem i Kanadą”. – Przez wiele lat NAFTA (strefa wolnego handlu w Ameryce Północnej) była katastrofą – ucinał. O ironio, Stany Zjednoczone mają w handlu ze swoim północnym sąsiadem nadwyżkę, a ucieczka miejsc pracy do Meksyku dotyczy – w opinii ekspertów – jeden z filarów potęgi amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego.
Prezydenci, którzy toczyli najzacieklejsze wojny handlowe – Reagan, Clinton czy Bush junior – w swoich wspomnieniach w ogóle pomijają temat lub poruszają go ogólnikowo. W apogeum sporu Waszyngtonu z Brukselą o banany Bill Clinton najwyraźniej próbował wybrnąć ze skandalu związanego z romansem z Moniką Lewinsky – trudno w jego wspomnieniach znaleźć choćby kilka zdań, które odnosiłyby się do bananowej wojny. Być może ten sam problem ma Trump: izolacjonistyczna batalia mogłaby choćby na chwilę przesłonić roztrząsanie personalnych układów w Białym Domu, jakie zaczęło się po publikacji książki „Ogień i furia” Michaela Wolffa.
Z drugiej strony poglądy prezydenta na handel międzynarodowy zawsze sprowadzały się do dwóch zasadniczych twierdzeń: po pierwsze, że handel to gra, w której chodzi o wyeksportowanie jak największej ilości dóbr, a import zawsze jest oznaką porażki; a po drugie, że kupowanie importowanych produktów to „frajerstwo”. – Oni się z nas śmieją – powtarzał Trump, opowiadając o zalewaniu rynku w Ameryce chińskimi towarami. Ale w gospodarczym systemie naczyń powiązanych każda akcja wywołuje reakcję. Los europejskich stalowni może być nam obojętny, ale rosnące ceny masła orzechowego, dżinsów Levi’s czy iPhone’ów niechybnie zauważymy.