Partia spod znaku osiołka chce zdobyć większość w Senacie i Izbie Reprezentantów oraz odbić fotele kilkunastu gubernatorów.
Demokratom sprzyja kilka czynników, przede wszystkim notowania prezydenta. Jeszcze żaden poprzednik Donalda Trumpa po 1945 r. w rok po objęciu urzędu nie miał tak słabych sondaży. Według portalu Fivethirtyeight.com, który agreguje wyniki różnych badań socjologicznych, obecny lokator Białego Domu cieszy się poparciem 39 proc. Amerykanów. Dla porównania, na tym samym etapie rządów Baracka Obamę popierało 49 proc. wyborców, Billa Clintona – 56 proc., zaś Ronalda Reagana po 12 miesiącach przy Pennsylvania Avenue pozytywnie oceniało 48 proc. elektoratu.
Niskie notowania Trumpa podbijają słupki poparcia Demokratom. W sondażach prowadzą z Republikanami 47:38,5 proc. Przewaga ta znalazła swoje odzwierciedlenie w niedawnych wyborach uzupełniających w Alabamie, gdzie partii spod znaku osiołka udało się odbić z rąk Republikanów senatorski mandat. Zwycięstwo było tym bardziej znaczące, że demokrata po raz ostatni reprezentował ten stan dwie dekady temu, a Trump w 2016 r. zdobył tu 62 proc. głosów (piąty najbardziej czerwony stan w USA).
Sytuacja ta nie wpływa dobrze na morale w Partii Republikańskiej. – Gdyby wybory miały się odbyć dzisiaj, Izba Reprezentantów byłaby stracona – powiedział telewizji ABC News anonimowo jeden ze strategów ugrupowania spod znaku słonia. Nastrojów Republikanom nie poprawia to, że w ostatnim czasie zamiar odejścia z polityki ogłosiło kilkunastu znanych działaczy tego ugrupowania, w tym senatorowie Orrin Hatch, Bob Corker oraz Jeff Flake, a także popularni kongresmeni Lamar Smith czy Darrell Issa. Wielu z tych polityków zwolni w ten sposób mandaty w stanach, w których Demokraci mają duże szanse na ich przejęcie, jak Floryda, Kalifornia i New Jersey.
Demokraci ostrzą sobie też zęby na stanowiska gubernatorów. W tym roku będą ich wybierać mieszkańcy 36 stanów, spośród których w 26 funkcję tę pełni republikanin. Z tego grona Demokraci chcą zaatakować zwłaszcza 13 stanów, które w poprzednich wyborach prezydenckich postawiły na Baracka Obamę, jak Illinois, Maryland, Michigan i Ohio.
Stanowiska gubernatorów to nie tylko władza w terenie, ale też poważny wpływ na kształt okręgów wyborczych w USA. W 2020 r. ich granice będą bowiem przerysowywane, aby uwzględnić zmiany ludnościowe. To oznacza zaproszenie do gerrymanderingu, czyli praktyki takiego wyznaczania granic okręgów wyborczych, aby struktura mieszkańców faworyzowała kandydatów jednej partii. Republikański gerrymandering napsuł krwi Demokratom w ostatnich wyborach, a gubernatorzy mają prawo zawetować mapy wyborcze opracowane przez stanowych prawodawców.
Ale nie wszystkie wiatry sprzyjają lewicy. Chociaż do zdobycia większości w Senacie potrzeba jej dwóch mandatów (obecnie przewagę 51 do 49 mają Republikanie), to większość miejsc, które będą głosowane w listopadzie, piastują obecnie członkowie partii spod znaku osiołka (konkretnie 26 z 34, na które Amerykanie oddadzą głosy). To oznacza, że w izbie wyższej ugrupowanie raczej będzie musiało bronić swojego stanu posiadania, niż myśleć o nowych zdobyczach. Tym bardziej że pięć z obecnie zajmowanych przez Demokratów mandatów pochodzi ze stanów, w których Trump miał 18-punktową przewagę nad Hillary Clinton (Dakota Północna, Indiana, Missouri, Montana i Wirginia Zachodnia).
Ponadto do wyborów zostało jeszcze 11 miesięcy, więc wiele może się zmienić. Trump po roku rządów może się pochwalić tak naprawdę jedynie reformą podatkową. Inne plany, jak reforma ubezpieczeń zdrowotnych, poprawa infrastruktury i zwiększenie nakładów na wojsko, na razie spełzły na niczym, zostały wstrzymane lub nic się z nimi nie dzieje. Prezydentowi nie udało się wiele osiągnąć również w polityce zagranicznej, chociaż to za jego kadencji praktycznie zlikwidowano samozwańczy kalifat terrorystów z Państwa Islamskiego.
Prezydent potrafi jednak zaskakiwać i – biorąc pod uwagę, że pomimo zmasowanej krytyki jego sondaże uparcie nie chcą spaść poniżej 35 proc. – może wystąpić w tym roku z inicjatywami, które uwiodą wyborców. Nawet jeśli Republikanie stracą Kongres, nie będzie to wyłącznie zasługą prezydenta. W przeszłości zdarzało się, że partia trzymająca Biały Dom była wygryzana z Kapitolu. Tak było chociażby z Barackiem Obamą w 2010 r., kiedy Demokraci kompletnie polegli w Kongresie.