Po fiasku spotkania brytyjska premier jeszcze raz spotka się w tym tygodniu z przewodniczącym KE Jeanem-Claude’em Junckerem, aby sukcesem zakończyć pierwszą fazę brexitowych rozmów.
Pośpiech jest wskazany, bo już tylko 10 dni zostało do spotkania szefów rządów państw UE w sprawie brexitu. 15 grudnia, drugiego dnia szczytu Rady Europejskiej, kiedy brytyjska premier Theresa May opuści już Brukselę, zadecydują oni, czy rozmowy z Wielką Brytanią mogą przejść do drugiego etapu. Jeśli tak, rozpoczną się negocjacje dotyczące umowy o stosunkach między Londynem a Brukselą po tym, jak Zjednoczone Królestwo przestanie już być członkiem Unii w marcu 2019 r.
Brytyjczykom dotychczas bardzo zależało, żeby takie rozmowy rozpocząć wcześniej. Unijni negocjatorzy twardo jednak stali na stanowisku, że zanim obie strony zaczną rozmawiać o przyszłości, muszą wyjaśnić kilka kwestii. Najważniejsze to: zobowiązania finansowe Londynu, zarówno w tej perspektywie finansowej (kończy się w 2020 r.), jak i bardziej długoterminowe; prawa obywateli UE przebywających na terenie UK; kwestia granicy między Irlandią i Irlandią Północną. Londyn do wczoraj miał czas, żeby w każdej z nich przedstawić satysfakcjonującą propozycję.
Doniesienia o porozumieniu budżetowym pojawiły się w ubiegłym tygodniu, a wczoraj May pojawiła się w Brukseli na maratonie negocjacyjnym – najpierw z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jeanem-Claude’em Junckerem, potem z szefem Rady Europejskiej Donaldem Tuskiem. Zarówno przedstawiciele UE, jak i brytyjska premier mieli po zakończeniu przeciągających się rozmów tylko jeden komunikat: porozumienie jest już blisko, ale trzeba dogadać jeszcze kilka detali. Stąd komunikat o kolejnym spotkaniu z szefem KE w dalszej części tygodnia.
Londyn nie może porozumieć się z Brukselą w najbardziej drażliwej kwestii, czyli granicy irlandzkiej. Politycy z Dublina naciskają na swoich partnerów w Unii, aby nie dopuścili do odgrodzenia północnej części wyspy od jej reszty – mówiąc w brukselskim żargonie, żeby granica nie zamieniła się w „twardą”. To z kolei stanowi poważny problem prawny dla Brytyjczyków; miękka granica oznaczałaby bowiem, że Irlandia Północna będzie trwała w specjalnym reżimie prawnym, bardziej zbliżonym do unijnego, a niedostępnym dla innych części Królestwa.
Pojawienie się wczoraj informacji, że porozumienie zdąża właśnie w tym celu, wywołało w Wielkiej Brytanii falę nieprzychylnych komentarzy. Burmistrz Londynu Sadiq Khan zapytał, czy skoro większość mieszkańców stolicy opowiadała się za pozostaniem w UE, rząd przewiduje stworzenie osobnego reżimu prawnego również dla jego miasta, „co pozwoliłoby ocalić dziesiątki tysięcy miejsc pracy”. Podobnego rozwiązania zażądali również niektórzy szkoccy politycy, a pierwszy minister Walii zarzucił, że jest to przejaw nierównego traktowania różnych części kraju.
Z punktu widzenia brytyjskiego rządu najważniejszy jest jednak sprzeciw partnera koalicyjnego torysów, Demokratycznej Partii Unionistycznej. „Irlandia Północna musi opuścić UE na takich samych zasadach, jak reszta Zjednoczonego Królestwa. Nie zgadzamy się na żadne rozbieżności prawne, które oddzielą Irlandię Północną od pozostałych części Zjednoczonego Królestwa” – głosi wydane wczoraj przez ugrupowanie oświadczenie. Jeśli rozmowy na tym etapie faktycznie uniemożliwiają unioniści z koalicji, Theresa May będzie miała poważny problem, jak ich przekonać, aby odblokować dalsze rozmowy.
A to jest nadrzędny cel brytyjskiej premier, która chce jak najszybciej ustalić warunki, w jakich brytyjski biznes będzie działał po marcu 2019 r., i dać mu w ten sposób odrobinę pewności. W grę wchodzą dwa scenariusze: najpierw umowa przejściowa, na mocy której UK będzie traktowane jak członek UE, ale bez prawa głosu, a potem właściwy układ, albo od razu docelowa umowa o wzajemnych relacjach. Na kontynencie coraz częściej mówi się, że ta druga może co najwyżej przyjąć postać „Kanady plus”, czyli rozszerzona wersja podpisanego niedawno porozumienia o wolnym handlu z Kanadą (Londyn chciałby jak najszerszego dostępu do jednolitego rynku).