Jeśli musimy dopłacać do wydobycia węgla, to trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie o ekonomiczny sens tego działania – mówi DGP były premier Jerzy Buzek.
Wielu przedsiębiorców obawia się, że powstanie Europy dwóch prędkości osłabi nasz dostęp do wspólnego rynku. To realne zagrożenie?
Potencjalnym zagrożeniem jest pozostanie poza strefą euro, bo to wokół niej najprawdopodobniej będzie w najbliższych latach zacieśniać się integracja w UE. Poza tym wchodząc do Unii, zobowiązaliśmy się przyjąć wspólną walutę. Musimy też rozumieć, że rozwiązania wypracowywane dla strefy euro będą miały wpływ na kształt wspólnego rynku. Warto więc aktywnie uczestniczyć w wypracowywaniu tych reform. Brak wspólnej waluty nie osłabia bezpośrednio naszego dostępu do wspólnego rynku, ale wzmacnia konkurencyjność firm z obszaru euro wobec naszych przedsiębiorców poprzez niższe koszty transakcyjne, większą pewność inwestycyjną czy brak niespodzianek przy wymianie waluty. Polscy przedsiębiorcy to wiedzą. Z drugiej strony na czas ewentualnego kryzysu w przypadku tak dużego kraju jak Polska lepiej mieć możliwość prowadzenia niezależnej polityki monetarnej i fiskalnej. Wielu ekspertów wskazuje, że Polska i Czechy nieco mniej zyskałyby na przyjęciu wspólnej waluty niż gospodarki Rumunii, Bułgarii czy państw bałtyckich. Ale bilans zysków i strat wydaje się dodatni także dla nas. Pozostaje przywiązanie Polaków do swojej waluty. Podobny problem mieli niegdyś Niemcy, Litwini, Francuzi czy Słowacy. Najważniejsze są jednak argumenty gospodarcze – za i przeciw – oraz polityczne: czy chcemy pozostać poza obszarem ścisłej europejskiej integracji. Czeka nas więc na ten temat gorąca dyskusja, którą powinien zainicjować rząd. Desperacko jej potrzebujemy.
Ale niewyraźny podział jest już przecież faktem.
Rumunia, Bułgaria, Chorwacja, ale też i Irlandia, Wielka Brytania czy Cypr wciąż nie są w strefie Schengen, więc chociażby w tym kontekście można by mówić o Europie dwóch prędkości. Ale oczywiście wspólna waluta jest sprawą najważniejszą. Bo to ona może być powodem realnego podziału Unii. Nie zapominajmy jednak o pozytywnych sygnałach – pojawiła się oferta szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera o funduszu dla krajów wchodzących do strefy euro, co ułatwiłoby nam akcesję. Co więcej, Komisja Europejska nie mówi już o odrębnym budżecie strefy euro, lecz o wydzieleniu części z budżetu ogólnego Unii. To duża różnica, bo nad całościowym budżetem obraduje się wspólnie i przy jego uchwalaniu obowiązuje prawo weta. Z drugiej strony Francji zależy na uwspólnieniu długów, tak by problem ogromnego zadłużenia państw Południa i ich trudności bankowe rozwiązywać solidarnie. To znaczy, że płaciłyby za to przede wszystkim Niemcy.
Chcą płacić?
Są gotowi pomagać, ale kanclerz Angela Merkel zachowuje dystans do tej inicjatywy. Niemcom chodzi w pierwszej kolejności o przestrzeganie reguł i odpowiedzialności w polityce monetarnej i fiskalnej. Powiedzmy to jasno: w tym nadrzędnym celu najbliżej nam do Berlina. Ale dyskusja o kształcie reform w strefie euro i planach jej zacieśniania jest wciąż przed nami. Wiele będzie zależało od ostatecznej koalicji rządowej w Niemczech, która jeszcze się przecież nie sformowała, i wreszcie od dyskusji w samej strefie euro.
A co z planem prezydenta Emmanuela Macrona uwspólnotowienia świadczeń socjalnych? To również może stanowić zagrożenie dla polskiego biznesu, a nawet stanowić próbę wypchnięcia Polski poza wspólny rynek.
Co do protekcjonizmu, musimy sobie w Polsce odpowiedzieć na pytanie, czy bronimy pryncypiów, czy aktualnej sytuacji. Sami przecież mówimy, że musimy zarabiać więcej – dwa lata temu każdy to powtarzał w kampanii wyborczej. Chcemy budować naszą konkurencyjność nie na niskich kosztach pracy, ale na innowacjach i wartości dodanej wytwarzanych dóbr i usług. Solidarność popierała postulat, żeby polscy pracownicy za granicą zarabiali tyle, co Francuzi czy Niemcy. Na dłuższą metę nasza przewaga konkurencyjna płynąca z różnicy płac będzie znikać.
Jak dokonać takiego skoku i dołączyć do najlepszych?
W perspektywie długofalowej musimy postawić na szeroko rozumianą innowacyjność. W perspektywie krótkofalowej trzeba twardo bronić interesów polskich pracowników delegowanych i kierowców, a szerzej – wspólnego rynku UE. Swoboda przepływu osób i usług, a więc możliwość konkurowania niższymi cenami, wynikającymi też czasami z innych wynagrodzeń, to fundament tego rynku. Jeśli dziś kwestionujemy tę swobodę, jutro można będzie zakwestionować swobodę przepływu towarów i postulować, że np. rolnik z Hiszpanii eksportujący pomidory do Francji czy Niemiec powinien zarabiać tyle samo, co rolnicy z tych krajów. Powtórzę jeszcze raz – powinien, ale droga do tego nie wiedzie przez nowe regulacje, ale przez konkurencyjność budowaną na innowacjach i wartości dodanej wytwarzanych dóbr i usług. Dlatego przy tej europejskiej reformie w naszym interesie leży nie tylko obrona firm i pracowników, ale też stworzenie warunków, by przy unijnym wsparciu doprowadzić do zreformowania tych firm, tak by stopniowo odchodziły od konkurowania niskimi kosztami pracy. Siedem lat temu toczyliśmy w instytucjach europejskich identyczną dyskusję. Niestety trzeba powiedzieć to wprost: pozycja Polski była wówczas zupełnie inna. Prowadziliśmy otwartą rozmowę, wysłuchiwaliśmy argumentów, które mogliśmy zbijać, prezentując własne. Bardzo mnie niepokoi brak takich szerokich działań ze strony obecnych polskich władz.
Jesteśmy poza dyskusją?
Tak się ustawiamy, prowadząc podwójną narrację. Oficjalne deklaracje premier Beaty Szydło i wicepremiera Mateusza Morawieckiego zawarte w Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju wskazują wyraźnie: jesteśmy w Unii Europejskiej i chcemy brać udział w jej reformowaniu, bo to dla nas kwestia fundamentalna. To stanowisko rząd prezentuje instytucjom europejskim. W kraju jednak za wszystkie trudności obwinia się Unię – decyzje jej urzędników i instytucji, które się albo bagatelizuje, albo określa mianem europijawek czy niemieckiej agentury. Nie da się rozmawiać z partnerami, jednocześnie ich obrażając. Oczywiście można zapewniać instytucje w Brukseli o lojalności i wzajemnym zrozumieniu, ale przecież każdy widzi, co się dzieje. Państwa mają swoich ambasadorów, którzy co kilka dni wysyłają do swoich krajów depesze o tym, co kto w Polsce mówi. Nie da się utrzymać takich podwójnych standardów. To psuje relacje wewnątrz UE i osłabia naszą siłę negocjacyjną. Kilka lat temu uniknęliśmy niepożądanych zmian w dyrektywie o pracownikach delegowanych właśnie dzięki rozmowom.
U nas szerzy się opinia, że Unia działa pod dyktando wielkich krajów, zwłaszcza Niemiec.
Nieprawda. Kraje silne ludnościowo i gospodarczo mają narzędzia, by skutecznie zabiegać o swoje interesy. Ale tak jest przecież też i w naszym przypadku. Polacy byli inicjatorami wspólnej polityki energetycznej UE po kryzysie z lat 2006 i 2009: Europejska Wspólnota Energetyczna z 2010 r., autorstwa mojego i Jacques’a Delorsa, zakładała wspólny rynek, badania technologiczne i zakupy gazu z zewnątrz Unii oraz ich wspólnotową kontrolę. Nie było to działanie przeciwko Rosji, bo bierzemy też gaz z Norwegii czy Algierii, choć było wiadomo od początku, że to z Gazpromem mieliśmy największy problem. I co? Unia przyjęła nasze argumenty i udało się rozpocząć realizację naszych postulatów. Po kryzysie na Ukrainie powstała nawet Unia Energetyczna – stricte polski projekt. Podobnie jak Partnerstwo Wschodnie; co prawda relacje z Ukrainą są teraz słabsze niż kiedyś, ale wcześniej wszyscy poprzedni prezydenci – specjalnie podkreślam: wszyscy poprzedni – zaznaczali, że z geopolitycznego punktu widzenia Ukraina odgrywa dla nas na Wschodzie kluczową rolę. Teraz spójrzmy – energetyka, Partnerstwo Wschodnie, sankcje wobec agresywnej Rosji, też z naszej inicjatywy – czy to nie są bardzo poważne inicjatywy unijne ostatnich lat? We wszystkich mieliśmy swój wkład i wysłuchiwano naszych pomysłów, choć nie było łatwo, a często szło w poprzek interesów czy argumentów innych państw członkowskich. Siła negocjacyjna jest konieczna do prowadzenia skutecznej polityki. Każdy rząd ma prawo prowadzić własną politykę, ale trzeba mieć świadomość jej konsekwencji.
Może polski rząd świadomie wyłącza się z kolejnych europejskich polityk.
Nie biorę odpowiedzialności za bieżące działania polskiego rządu. Ale chodzi raczej o podwójną grę w kraju i na zewnątrz. Nie będę snuł usprawiedliwień tych działań. Często nie jest mi łatwo zrozumieć powody wielu poczynań, ale mimo wszystko w swojej pracy próbuję pozostać w roli aktywnej na rzecz Polski. Taki przykład: Dziś próbuje się nam w Polsce tłumaczyć, że ocieplenia klimatu albo nie ma, albo nie wpływa nań emisja CO2, że polityka klimatyczna to taki nieuzasadniony pomysł Unii. To bzdura. Francja, Belgia, Szwecja czy Wielka Brytania pozamykały swoje kopalnie węglowe w latach 70., 80. czy 90., zanim ktokolwiek wspominał o pakiecie klimatycznym. To są kraje, które odchodziły od węgla nie z powodu emisji CO2, lecz smogu, zanieczyszczenia środowiska, wysokich kosztów wydobycia i rozlicznych zagrożeń dla górników i zapadających się miast. Trudno nam dziś, tak jak wcześniej trudno było innym krajom, wydobywać węgiel po konkurencyjnych cenach. Jeśli musimy do niego dopłacać z naszych podatków, to trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie o ekonomiczny sens tego działania. Przecież wszystkie prognozy rządowe informują, że będziemy musieli sprowadzać węgiel z zagranicy w jeszcze większych ilościach.
Co więc w tej sytuacji powinniśmy robić?
Musimy wykorzystywać czyste technologie węglowe, zamiast udawać, że czas stoi w miejscu. Na Śląsku działa Centrum Czystych Technologii Węglowych, klaster zrealizowany za 180 mln zł, także unijnych, ale Polska wciąż za mało angażuje się w takie przedsięwzięcia. Konieczne są zasadnicze decyzje. To nie Europa nas dobija. W czasie reformy górnictwa w 1999 r. zostały zamknięte 22 kopalnie, w których pracowało ponad 100 tys. ludzi. Zorganizowaliśmy opiekę socjalną, odszkodowania i inną pomoc. Śląsk zmieniał swoje oblicze, sporo ludzi znalazło zatrudnienie w nowym, czystym przemyśle. Wówczas udało nam się przekonać ludzi. Po latach mogę przyznać, że dwie czy trzy kopalnie zamknęliśmy może zbyt pochopnie, bo można było poprawić ich efektywność. Ale trzeba podejmować trudne decyzje. Górnicy są mądrzy i odpowiedzialni – trzeba tylko z nimi rozmawiać. Nie możemy natychmiast skończyć z węglem. To jasne, że stanowi on fundament naszego bezpieczeństwa energetycznego. Przez najbliższe 30 lat lub nawet dłużej będziemy jeszcze z niego korzystać. Ale musimy pokazać, jaka jest dalsza droga rozwoju naszej energetyki. Samo Ministerstwo Energii niedawno stwierdziło, że w Ostrołęce zbudujemy ostatnią elektrownię węglową, zatem powoli odchodzimy od tego surowca. Spokojnie pokażmy Unii, że tak właśnie robimy. Rozsądnie, stopniowo, bezpiecznie, ale i zdecydowanie. Przecież nie jest tak, że w ostatnich latach tylko Niemcy wprowadzają swoją Energiewende. Pokażmy też w Unii, jak wiele już zrobiliśmy w ramach transformacji energetycznej.
Niedostatecznie to komunikujemy?
I na dodatek nie szukamy kompromisów. Zostaliśmy osamotnieni w walce z rozwiązaniami szkodliwymi dla Polski. Teraz jest przygotowywana nowelizacja systemu handlu emisjami CO2, a my nie mamy sojuszników, by bronić naszych interesów. To podejście ma konsekwencje wykraczające daleko poza obszar energetyki. Spójrzmy chociażby na starania obecnego rządu, by uszczelnić system ściągalności VAT. W kraju udało nam się w tej kwestii przyjąć skuteczne rozwiązania. To przyczyniło się znacząco do dobrej sytuacji budżetowej, daje możliwość finansowania programów społecznych. Ale to przecież tylko część rozwiązania. Nasza gospodarka jest bardzo silnie powiązana w ramach wspólnego europejskiego rynku, nasz eksport idzie w głównej mierze do państw UE. Powinniśmy zabiegać na poziomie unijnym o skuteczne rozwiązania uszczelniające VAT i bardziej ograniczające zjawisko optymalizacji podatkowej, która pozwala międzynarodowym firmom unikać płacenia podatków w krajach, gdzie wytwarzają dobra czy usługi. Tu nie chodzi o jednolitą politykę fiskalną, ale o walkę z patologiami na poziomie UE. O skuteczny przepływ informacji pomiędzy państwami pozwalający wyłapać nadużycia. To byłby realny skok jakościowy. Polska mogłaby i powinna inicjować takie propozycje w UE czy szerzej na forum międzynarodowym. Ale by robić to skutecznie, potrzeba nie tylko dobrej komunikacji, gotowości do dialogu, wypracowywania wspólnych rozwiązań. Potrzeba prawdziwie partnerskiego podejścia do instytucji europejskich.
Może w strukturach unijnych brakuje polskiego zaplecza.
Wcześniej mieliśmy jeszcze mniej ludzi. Trudno jednak rozmawiać z unijnymi urzędnikami, gdy mają poważne wątpliwości, czy Polska w ogóle wywiązuje się z umów, które podpisała, wchodząc do UE.
Nie jesteśmy w stanie znaleźć sojuszników?
Obecnie częściej udaje się znaleźć sprzymierzeńców w Parlamencie Europejskim niż w Radzie UE. Kiedyś było inaczej – rząd łatwiej mógł wypracować korzystniejsze stanowisko, zorganizować blokującą mniejszość. Wiem dobrze z własnego doświadczenia w rządzie, jak ważne są nieformalne kontakty i zwyczajne ludzkie relacje między politykami. Częstokroć to one właśnie stanowią o skuteczności w zabieganiu o konkretne rozwiązania, gdy padły już wszystkie argumenty, a negocjacje wchodzą w końcową fazę. Pamiętam to świetnie choćby z czasu rozmów o traktacie nicejskim, gdy walczyłem o liczbę głosów dla Polski w Radzie. Dziś tych relacji często brakuje.
Wystarczy rozmowa?
I wiarygodność. Zdobywaliśmy ją w różny sposób. Nie chcę powiedzieć, że obecnie mamy do czynienia z samymi niewiarygodnymi ludźmi. Wciąż jesteśmy atrakcyjnym partnerem. Wykorzystajmy to mądrze.
Jako kraj potrzebujemy wykwalifikowanej kadry z całego świata. Tymczasem Polacy niechętni są minimalnej liczbie imigrantów.
Z minimalną kwotą chodzi oczywiście wyłącznie o uchodźców, nie imigrantów. Staliśmy się kozłem ofiarnym całej Unii, po części zasłużenie. Mówię po części, bo cała Europa niechętnie przyjmuje uchodźców. Nie mielibyśmy tak zszarganego wizerunku, gdybyśmy potrafili przyjąć jakąś grupę prawdziwych uchodźców niemogących wrócić do swojej ojczyzny. A równocześnie przekonywać, że system kwotowy jest zły i od początku wykazywać w rozmowach, że trzeba ukrócić przemyt tysięcy ludzi przez morze do Europy i pomagać tam, na miejscu tragedii. Ale do tego trzeba objechać wiele europejskich stolic i wytłumaczyć swój punkt widzenia. To nie ma nic wspólnego z dyplomacją na kolanach. Paradoksalnie wiele państw popiera polskie stanowisko, jednak my prezentowaliśmy je w sposób niezrozumiały dla innych. W dyplomacji nie wszystko musi być widoczne. Kuluarowe działania mają wielkie znaczenie, dużo większe niż publiczne obrażanie partnerów. Papież wprost wzywał, również podczas wizyty w Polsce, do przyjmowania uchodźców. A my zmieniliśmy to w opór ideologiczny, ignorując głos hierarchów kościelnych, wielu współrodaków i prośby kilku unijnych krajów Południa o zwykły gest solidarności.
Jest jakiś sposób na pokonanie niechęci do obcych?
Ja konsekwentnie podnoszę pytanie, czy budowanie barier, protekcjonizm i zamykanie może mieć jakikolwiek sens. Dziś nie da się funkcjonować niczym samotna wyspa. Globalizacja niesie wiele negatywnych skutków, którym trzeba mądrze przeciwdziałać, ale nie da się od niej odgrodzić murem, a z pewnością nie na dłuższą metę. Może jestem optymistą, ale wierzę, że Polacy w głębi duszy zdają sobie z tego sprawę. Podróżujemy, studenci z Polski chętnie korzystają z programów wymiany, nasze szkoły i uczelnie przyjmują studentów z zagranicy. Jak wiele polskich rodzin ma kogoś pracującego poza Polską? Jak wielu zna obcokrajowców pracujących w Polsce? Z kwestią migracji stykamy się już na co dzień. Co więcej, zależy nam przecież, by przyciągać do kraju nie tylko Polonię, ale też najzdolniejszych naukowców, przedsiębiorców, inwestorów, którzy z Polską zwiążą swój los. Gdy spojrzeć na dzisiejsze wyzwanie z tej perspektywy, myślę, że Polaków nie trzeba specjalnie przekonywać do pozytywów otwartości.