Rząd twierdzi, że chce budować silne społeczeństwo obywatelskie. Wbrew tym deklaracjom nie widać tego w kształcie ustawy o Narodowym Instytucie Wolności
Ustawa o Narodowym Instytucie Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego wbrew swojej nazwie może być zagrożeniem dla naszych praw i wolności. Po pierwsze, powoduje, że pomoc nie dotrze do wielu osób w dramatycznej sytuacji – kobiet zastraszanych przez mężów czy wykorzystywanych dzieci. Po drugie, daje pewną dowolność w stosowaniu procedur przyznawania pieniędzy, otwiera furtkę do legalnego omijania dotychczasowych procedur. Po trzecie, wiele osób śledzących ostatnie zmiany w prawie widzi ją jako kolejny etap odbierania wolności, zwiększania podziałów, nadzoru i uzależniania.
Przyznam, że początkowo nie widziałam, jak duże są te zagrożenia, ale sytuacja się rozwija i jest coraz więcej pytań o przyczyny wprowadzania pewnych rozwiązań. A przede wszystkim zaczęłam widzieć pierwsze koszty społeczne. Od kilku lat dyskutujemy z innymi organizacjami o finansowaniu naszych działań. Osobiście uważałam, że i tak powinniśmy szukać innych źródeł pieniędzy niż pomoc państwa. Ta bowiem – na obecnym etapie rozwoju kultury politycznej – zawsze jakoś odbiera niezależność. Teraz widzę, że jednak łatwo tak mówić, kiedy problemy konkretnych osób – zastraszonych, przerażonych, nieotrzymujących pomocy od otoczenia – nie docierają do organizacji każdego dnia. Pomoc takim ludziom to obowiązek państwa, a zostali jej pozbawieni i na razie nie mamy dowodów na to, że da się ją świadczyć bez wsparcia państwa.
Tymczasem, dzięki ustawie, pojedyncze zachowania poszczególnych resortów – takie jak zakończenie wsparcia dla Centrum Praw Kobiet czy Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę przez Ministerstwo Sprawiedliwości – otrzymują uzasadnienie ideowe. Ustawa zawiera preambułę, nad którą toczono boje w czasie prac parlamentarnych – nieoczekiwanie dodaną już po czasie, w którym obywatele i organizacje mogli zgłaszać uwagi do projektu.
Mówi ona, że „Państwo polskie wspiera wolnościowe i chrześcijańskie ideały obywateli i społeczności lokalnych, obejmujące tradycję polskiej inteligencji, tradycje niepodległościową, narodową, religijną, socjalistyczną oraz tradycję ruchu ludowego”. Kontrowersje budzi i sposób wprowadzenia preambuły, i fakt, że dodano ją do ustawy, którą nazywa się „techniczną” (choć nie zawsze, czasem ustrojową), a także jej zawartość. Rząd broni projektu, podkreślając że wymieniono wszystkie możliwe ideały, ale ponieważ w konstytucji zapisano „chrześcijańskie dziedzictwo Narodu i ogólnoludzkie wartości”, dyskusja była długa. Jak zwrócił uwagę senator Marek Borowski, ideały zapisane w preambule do ustawy o Narodowym Instytucie Wolności dotyczą tego, co historyczne. Nie odnoszą się do wielu kwestii rozpoznanych współcześnie. Wymienienie konkretnych tradycji to wskazówka dla całego aparatu państwowego: co się wspiera, a czego nie, a także precedens pozwalający na wykorzystanie w kolejnych ustawach. Zresztą długa dyskusja w Senacie nie pozostawiła wątpliwości, o co chodzi. Najbardziej wprost wyraził się senator Andrzej Bobko, mówiąc, że rząd nie może wspierać pieniędzmi publicznymi „organizacji, która ma w swojej misji propagowanie teorii o płaskiej ziemi”. Nie będzie też zatem wspierała „organizacji propagującej szkodliwe teorie w sferze seksualności”.
Jeśli chodzi o obawy co do procedur przyznawania pieniędzy, to wynikają one z pojawienia się w art. 30 ust. 1 przepisu mówiącego, iż „Narodowy Instytut realizuje programy (...) samodzielnie lub w drodze otwartego konkursu ofert”. Dyskusja toczyła się wokół tego, po co wprowadzać dwa tryby i co oznacza „samodzielne” organizowanie konkursów. Zwłaszcza że w kolejnym ustępie mowa o tym, że regulaminy konkursowe tworzy dyrektor NIW. Wprawdzie podlegają one zatwierdzeniu przez Radę Narodowego Instytutu, w której są obecne organizacje, ale stanowią one mniejszość i nie wiadomo, co się stanie, jeśli rada czegoś nie zatwierdzi. Z kolei rząd twierdzi, że nie można mówić, że te samodzielne działania będą zupełnie dowolne i zależne od dyrektora, gdyż muszą to być programy rządu, a te podlegają konsultacjom społecznym zgodnie z Regulaminem Rady Ministrów. Tyle tylko, że zgodnie z ustawą o tym, na co ostatecznie w danym momencie pójdą pieniądze i ile ich będzie, zdecyduje dyrektor. Ten zaś podlega wyłącznie ministrowi szefującemu Komitetowi do spraw Pożytku Publicznego. Tak więc nie ma wątpliwości, że głównymi graczami są tylko dwie osoby. To właśnie regulaminy konkursowe były w poprzednich latach przedmiotem największego zainteresowania organizacji, gdyż w nich pojawiają się konkrety.
Flagowe pomysły, które budziły pewne nadzieje środowiska społeczników, okazały się zupełnie nieprzygotowane. I tak organizacje dowiedziały się, że będzie wspierany „rozwój instytucjonalny”. Ponieważ z ustawy nie wynika, co to jest, podczas posiedzeń komisji i plenarnych zaczęli o to dopytywać senatorowie. Okazało się, że chodzi o wspieranie organizacji, gdy nie mają projektów. Czyli raczej „na przetrwanie” niż „na rozwój”. A przecież rząd twierdzi, że chce budować silne społeczeństwo obywatelskie. Wtedy należałoby wspierać niezależność, siłę i samodzielność. Co więcej, aby to było możliwe na odpowiednią skalę, należałoby dawać nie tylko bezpośrednie wsparcie organizacjom, lecz także budować sprzyjające ich działaniu warunki, m.in. przywileje podatkowe dla darczyńców. W propozycjach rządowych – wbrew deklaracjom, jak ważne jest społeczeństwo obywatelskie – nie widać takiego myślenia.
Druga rzecz – być może groźniejsza – to kwestia wsparcia dla watchdogów i niezależnych mediów. Obawiam się instrumentalizacji tematu społecznej kontroli władzy. Wicepremier Gliński zapytany podczas Ogólnopolskiego Forum Inicjatyw Pozarządowych o pomysł na wspieranie tego typu działań, powiedział, że na taką działalność wydzielone zostaną specjalne pieniądze. Na to wpadł już poprzedni rząd i niestety okazało się, że trudno jest zapewnić niezależność, dobre rozpoznanie takich działań i dbałość o procedury. Ten rząd nie ma wątpliwości, że się uda. A że zamierza wspierać ten typ działań na poziomie lokalnym, procedując ustawę na rok przed wyborami samorządowymi, to niestety jestem pełna najgorszych przeczuć. O tym, jaką czkawką odbija się instrumentalne podejście do tego typu tematów, wiemy już z przeszłości. Na przykład upolitycznienie tematu korupcji w latach 2005–2007 spowodowało, że przez kolejne lata nie mieliśmy żadnej porządnej debaty na jej temat.
Wszystkie te przewidywania można by między bajki włożyć, gdybyśmy mieli pewność dobrej woli strony rządowej. Niestety, doświadczenia z Trybunałem Konstytucyjnym, mediami publicznymi, zgromadzeniami, sądami oraz stałe szantażowanie rzecznika praw obywatelskich, wokół którego buduje się atmosferę sugerującą, że w każdej chwili może on zostać odwołany pod dowolnym pretekstem, nastrajają pesymistycznie.
W takiej atmosferze, wzmacnianej przez sposób procedowania ustawy i odrzucania wszystkich dotyczących jej logiki i spójności poprawek legislatorów, trudno sądzić, że o nic nie chodzi. Możliwe, że chodziło o wsparcie rozwoju jednej z istniejących w Prawie i Sprawiedliwości frakcji, ale nawet jeśli tak jest, to nie wiemy, czy skoro udało się sprofilować wsparcie dla wybranych obszarów i organizacji oraz wprowadzić adekwatne ułatwienia proceduralne, to nie rozpocznie się zaciskanie pętli wokół tych, którym udaje się zachowywać niezależność. Tak więc moim zdaniem należy bardzo uważnie śledzić praktyczne konsekwencje kontrowersyjnych przepisów i bacznie obserwować kolejne zmiany wokół praw i wolności.